14 czerwca 2020

Od Bezimiennego CD Iriego

Zmora siedziała na krześle, przypatrując się blatu stołu, co jakiś czas tylko rzucając pobieżne spojrzenie mężczyźnie. Bardzo nie lubił, gdy ktoś wypytywał go o imię. Zwłaszcza kiedy ktoś tak zaciekle doszukiwał się w tym sensu czy bezsensu jak robił to siedzący przed nim brunet. Irytowało go to, wyrzekł się swojego imienia, nie był już Colettem Renoir od momentu, gdy dodano mu obcy gen. Uważał, że Iriemu powinna wystarczyć informacja, że może zwracać się do niego jakkolwiek. Wyraził to w końcu chyba dostatecznie jasno. Poza tym zwyczajnie nie chciał tego zdradzać.

Wpatrywał się uparcie w stół, kontemplując swoje myśli i prawo do ochrony danych osobowych, które na wyspie oczywiście nie miały najmniejszego znaczenia. Jego uwagę przykuło jednak zachowanie bruneta. Niespodziewany, powtarzający się co chwila ruch. W pierwszym momencie Bezimienny myślał, że sięga po nóż, będąc już gotowym do zareagowania. Była to intuicja niż faktyczna obawa, ostatecznie przecież zawiązali sojusz, którego raczej żaden z nich nie miał ochoty zrywać w takich okolicznościach. To byłoby bez sensu, Renoir miał nadzieję pohandlować trochę z nowo poznanym. Jak się okazało miał w swoim arsenale sporo przydatnych rośli, z których wytwarzał różnego rodzaju leki. Te mogłyby okazać się dla zmory zbawienne, zważywszy na częstość niebezpiecznych sytuacji, w które się wpakowuje. Nie rzadko jest mu wtedy potrzeba spora pomóc, a rzadko kiedy jest w stanie ją sobie zapewnić. Ta transakcja mogła mu naprawdę wiele ułatwić. Nie miał zamiaru robić sobie wroga, próbując odebrać rośliny siłą, nie tylko ze względu na fakt, że było ich dość niewiele, bardziej przez brak wiedzy i umiejętności stworzenia z nich leków. Znając jego zdolności, pewnie wytworzonymi przez siebie medykamentami jeszcze bardziej by sobie zaszkodził.

Niepewnie spojrzał w stronę mężczyzny, nie bardzo wiedząc jak zareagować na zaistniałą sytuację. Dostał świądu czy jak — przeszło mu przez myśl, marszcząc brwi. Miał ochotę zapytać „co się dzieje”, pytanie jednak uwięzło mu w gardle, widząc odsłoniętą nogę Iriego. Z trwogą w oczach spojrzał na jego łydkę z każdą chwilą porośniętą gęstszym włosem. Z niejakim obrzydzeniem oglądał to zadziwiające zjawisko. Nigdy nie był typem mężczyzny lubującym się w silnym owłosieniu. Sam w końcu miał go zadziwiająco niewiele.

— Co się… — wydukał zielarz, sunąc dłonią po nodze.

Gdy Zmora uniosła oczy na twarz mężczyzny, z zadziwieniem spostrzegł, jak temu dziwnie poruszające się zęby Iriego przysłonięte zostały dłonią. Obaj kompletnie nie wiedzieli czego świadkami byli, choć Colette zaczynał już podejrzewać, o co może chodzić. Z całą mocą mógł stwierdzić, że modyfikacje genetyczne dzieliły się na dwa rodzaje, z czego jedna z nich przebiegała w etapach, czyżby wyższych z mężczyzn należał właśnie do tej grupy? Pozostawało jeszcze jedno pytanie: o jak gen zostało wzbogacone jego DNA? Nie wyglądał na kogoś… groźnego, przynajmniej w tym stadium. Pamiętał, jak raz spostrzegł jedną z osadniczek, której modyfikacja wzbudziła w nim niepokój, a nawet strach. Chodziło oczywiście o Bobby, z którą spędził okropny czas w laboratorium. Bezimienny nigdy nie bał się pająków, ale widok odnóży oplatających jej ciało wzbudzał lęk, sama postura kobiety wzbudzała respekt, a całokształt po prostu sprawiał, że raczej nie chciałoby się zajść jej za skórę, oczywiście nie wiedząc, że tak naprawdę jest dobrą i miłą osobą. Czasem zastanawiał się co u niej słychać.

Po chwili coś stuknęło o blat stołu. Obaj mężczyźni podążyli wzrokiem za dźwiękiem, równie zaskoczeni stwierdzając, że był to ząb. Colette wbił wzrok w gościa, który po chwili wypluł na dłoń jeszcze kilka kolejnych zębów. Jego twarz cały czas naznaczona była grymasem bólu, zupełnie jak małego dziecka, któremu dopiero wyżynają się zęby, w jego przypadku jednak następowało to w błyskawicznym tempie. Było to dla zmory niesamowite doświadczenie, pierwszy raz był świadkiem czyjejś przemiany, a przynajmniej pierwszy, gdy jest tego świadom i może ją obserwować.

— O co tu chodzi? — spytał ponownie brązowooki, jakby niedowierzając, że to, co się z nim działo faktycznie miało miejsce. Gospodarz miał bardzo podobne wrażenie, choć był pewny, że jednak zmysły go nie myliły.

Gdy wszystko ustało, obaj usiedli z powrotem na miejsca. Tkwili w milczeniu, Irial wbijając wzrok w stół, Bezimienny w bruneta bez przerwy poruszającego żuchwą, która widocznie wciąż sprawiała mu dyskomfort. Nie wiedząc czemu, właśnie w tamtym momencie przypominał Renoirowi konia przeżuwającego wędzidło. Gdyby nie ta cała sytuacja z pewnością, by go to rozbawiło, zamiast tego spytał poważnym tonem:

— Wszystko w porządku?

— Tak — Irial przytaknął słabo, nie odrywając dłoni od brody, zdecydował się w końcu podnieść wzrok na niebieskookiego. — Tylko trochę boli — przyznał jakby trochę ze wstydem czy żalem.

Zmora znów zatraciła się w stoickim spokoju, gubiąc całe zaskoczenie i emocje pod maską. Nie współczuł szczególnie mężczyźnie, to w końcu był nieodzowny element życia na wyspie. Etapowy cierpieli najczęściej jedynie podczas przemiany, takim jak niebieskooki towarzyszyła nieustanna walka z instynktami i samym sobą, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Mężczyźnie po raz kolejny spojrzeli po sobie. W oczach brązowookiego tkwiło jakieś głębokie niezrozumienie, beznadziejna nadzieja zrozumienia tego, co się stało, coś, co obudziło w Bezimiennym chęć próby wytłumaczenia mu tego. Obaj wzięli głęboki wdech.

— Wiesz — podjął dość niepewnie.

Irial słysząc najprawdopodobniejszą próbę podjęcia tematu, zdawał się jakby nieco rozluźnić, choć to jak się zmienił i fakt ciągłego odczuwania dyskomfortu sprawiał, że mimo to wciąż jego postawa przywodziła na myśl napiętą strunę. Na dodatek Colette’owi wydawało się, że gdyby w najbliższym czasie stało się coś jeszcze, jego gość zwyczajnie by pękł. Choć ten był słusznych rozmiarów, nie ulegało, nie ulegało wątpliwości, że na pierwszy rzut oka wyglądał na wrażliwego. To niejako sprawiało, że zmora patrzała na niego łaskawszym okiem, sam zdawał sobie sprawę ze swojego stanu, nie był tak twardy i opanowany jakby tego chciał. Różnica między nimi polegała na tym, że Renoir zwyczajnie lepiej się ukrywał.

— Nie wiem ile tu jesteś — kontynuował niebieskooki. — ani ile wiesz, ale o tym, co się z tobą stało chyba niewiele — interlokutor jedynie przytaknął, jakby obawiając się przerwać wywodu bruneta. — Zauważyłem, że są dwa rodzaje mutacji. Taką, jaką mam ja: mogę od razu i w dowolnej chwili zmienić, postać i takie jak twoja: przebiegająca w etapach. I to właśnie chyba był pierwszy z nich, pierwszy raz widziałem go z bliska.

— Ile ich będzie? — spytał, wreszcie się przełamując.

— Nie mam pojęcia — Colette wzruszając ramionami. — Bardzo możliwe, że zależy to od osoby. Zastanawia mnie jednak, w co się zmieniasz. Wypadły ci kły i siekacze, więc zakładam, że na ich miejscu pojawiły się trzonowce. Raczej nie jestem dużym kotem czy wilkiem — mężczyzna zmrużył oczy, naiwnie licząc, że pomoże mu to zdiagnozować przypadłość gościa. Tak jak chyba każdy i on bardzo lubił mieć rację i bawić się w eksperta odnośnie do rzeczy, o których nie wiedział prawie nic. Walczył z tym, ale z marnym skutkiem, choć wmawiał sobie, że to ze szczytnych pobudek. — Być może coś więcej powiedziałaby ci osoba z podobną mutacją, ale lepiej uważaj, nie każdy jest tak miły — dodał z niewyjaśnioną grozą w głosie, sam nie spodziewał się, że tak wrogi ton opuści jego gardło, zwłaszcza w stosunku to pokojowo nastawionej osoby.

— Więc zostanę już taki na zawsze? — dopytywał, jak gdyby miał za nic niekompetencję rozmówcy, chciał dowiedzieć się czegokolwiek o swojej nowej rzeczywistością.

— Naprawdę chciałbym ci jakoś pomóc, ale nie znam się na tym. Mogę tylko spekulować, być może, gdy osiągniesz ostatni etap, będziesz mógł kontrolować te przemiany, ale to nic pewnego.

 

Iri?

Wybacz długość i jakość, jakaś blokada ostatnio :/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz