- Na to wygląda – powiedziałem
odsuwając się od ściany, o którą się opierałem. Podszedłem do Fafnira,
który spojrzał na mnie swoimi dużymi oczami. Wyglądał, jakby się nie
tego spodziewał. - Dobrze mi się z nim mieszka – dodałem. Spojrzałem na
transfera, który posłał mi lekko zdziwione i rozbawione spojrzenie.
- Mieszkacie razem? - pokiwałem głową.
-
Fafnir miał mały problem z tym niedziówem, co przyszedł do wioski i mu
się dom spalił. Więc mieszka u mnie – spojrzałem na albinosa, po czym
poczochrałem go po głowie. - Dobra, pomogę ci z towarem – zaoferowałem, a
mężczyzna pokiwał głową. Wziąłem w dłonie miecze i zaniosłem je na wóz
przewoźnika, to samo zrobiłem z kilkoma innymi przedmiotami. Fafnir stał
z boku i nam się przyglądał w milczeniu. Kiedy wszystko już było
załadowane, odprowadziłem gościa do powozu.
- To miłe z
twojej strony, że mu pomagasz, ale wiesz, że jeśli rada się dowie, może
mieć coś temu przeciwko? W końcu on jest samotnikiem - wzruszyłem
ramionami.
- Nie martwię się tym, przecież się go nie pozbędę – powiedziałem ostro.
- Ja niczego nie sugeruje, ale chyba przydałoby się, aby zaczął szukać nowego domu.
- Po co – wypaliłem bez namysłu oskarżycielskim tonem. Trasfer znowu posłał mi zdziwione, aczkolwiek rozbawione spojrzenie.
- Chyba go bardziej lubisz niż lubisz - uciekł od mojego spojrzenia i wsiadł na wóz. Zmarszczyłem brwi.
-
Głupoty bredzisz. Po prostu dobrze mi się z nim mieszka, to lepsze niż
samotność – mruknąłem kopiąc mały kamyczek, leżący przed moją stopą.
Poturlał się i zatrzymał się kilka metrów dalej.
-
Mieszkasz tu trzy lata i nagle ci samotność zaczęła przeszkadzać? -
zaśmiał się. - Nie chce ci dokuczyć ani nic, ale – tutaj uderzył konie
lejcami, one się poruszyły i zaczęły ciągnąć wóz. - ja mówiłem to samo,
nim ożeniłem się z Rebeką! - słysząc to, zrobiłem się nagle czerwony.
Czy on sugerował, że ja… i Fafik…
Stałem tak bez ruchu
dobre kilka minut, patrząc, jak wóz znika w drodze do osady. Na nowo
tłumaczyłem sobie wszystkie jego słowa, nie wierząc, że mógł tak
pomyśleć. Ja tylko nie chciałem zostawiać Fafnira na pastwę losu, nie
miał dachu nad głową, ubrań, żadnych prywatnych rzeczy. Jak ja miałem mu
pozwolić odejść, nie udzielić pomocy? To po prostu instynkt, on jest
smokiem, ja nim jestem, czuje, że mnie potrzebuje. Miał okropne
dzieciństwo, on nie zna życia. Jak transfer mógł pomyśleć, że ja mogę
coś do niego czuć? Chciałem dla niego tylko jak najlepiej, był moim
smoczym bratem, powinienem mu pomóc.
- Phanthom? -
usłyszałem cichy głos, dochodzący z domu. Odwróciłem się i zobaczyłem
Fafnira. Jego biała cera i włosy mocno kontrastowała z moim ciemnym
domem. Stał w progu, uważnie mi się przyglądając. - Coś się stało?
Stoisz tak już kilka minut – oznajmił, a ja dopiero teraz poczułem, jak
mi dłonie cierpły z zimna.
- Tak, sprawdzałem tylko coś –
skłamałem i ruszyłem w jego kierunku. Jeszcze chwilę stał w progu, a ja
uważnie mu się przyglądałem. Może ja naprawdę…?
Gdy
wróciłem do domu, zabrałem się za pracę. Byłem do tyłu z kilkoma
zamówieniami, dlatego od razu przeszedłem do kuźni i się przebrałem.
Pracowałem z dobre dwie godziny, kiedy nie poczułem ogromnego zmęczenia.
Musiałem chwilę odpocząć. Zdjąłem przepoconą koszulkę i poszedłem do
kuchni, napić się wody i zjeść dwa naleśniki, jakie zostały po
śniadaniu. W pewnym momencie usłyszałem hałas, dobiegający z salonu,
podobny do uderzenia wazonu o podłogę. Spokojnie ruszyłem w tamtym
kierunku, a kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, jak Fafnir się
pochylał nad rozbitą doniczką. Gdy mnie zobaczył, szybko przeprosił i
zaczął się tłumaczyć. Podszedłem do niego i poczochrałem go po głowie.
-
Nic się nie stało, zwykły wypadek. Na strychu powinienem mieć jeszcze
kilka doniczek, ale ziemię musisz wziąć tą z podłogi. Póki nie przyjdzie
wiosna, nie mam innej – powiedziałem z lekkim uśmiechem, dodając mu
otuchy. - Ja wracam do pracy – zdjąłem rękę z jego głowy i skierowałem
się z powrotem do kuźni. Zacząłem tworzyć nieduży sztylet ze srebrną
rękojeścią, kiedy sobie przypomniałem, że nie powiedziałem mu, gdzie
znajdzie szczotkę i szufelkę, aby sprzątnąć ziemię z podłogi.
Zostawiając na chwile całą robotę, wróciłem do salonu. Zatrzymałem się
jednak w progu, kiedy usłyszałem cichą melodię. Fafnir nucił sobie coś
pod nosem. Wszedłem do środka, aby lepiej go słyszeć. Była to spokojna
melodia bez słów, jednocześnie delikatna i usypiająca. Podobało mi się
jak chłopak nucił, dlatego przez dłuższą chwilę nie dawałem o sobie
znaku życia w tym pokoju. Nie chciałem, aby przestawał. Nie mogło to
jednak trwać długo, po dłuższej chwili Fafnir zauważył moją nieobecność,
więc zamilknął.
- Coś się stało? - przez moment milczałem, zastanawiając się, po co tu przyszedłem.
-
Znaczy… - no tak, już wiem. - Nie. Zapomniałem tylko powiedzieć ci,
że szczotka i szufelka są w kuchni pod zlewem, żebyś nie zbierał tego
rękami – spojrzałem na jego ręce, widząc, że już są ubrudzone w ziemi. -
Albo poczekaj, zaraz ci przyniosę i pomogę – powiedziałem z lekkim
uśmiechem i pognałem do kuchni. Stamtąd przyniosłem potrzebne przedmioty
i wróciłem do chłopaka, który kucał na ziemi. Pomogłem mu posprzątać
ziemię w ciszy, przesadziliśmy kwiatka do drugiej doniczki i
postawiliśmy go na parapecie. - Nie wiedziałem, że masz taki ładny głos –
odezwałem się w końcu, nim chłopak poszedł do łazienki.
- Nie rozumiem – zatrzymał się i spojrzał na mnie.
-
Ładnie nuciłeś, co to za piosenka? - chłopak przez chwilę milczał, aż w
końcu wzruszył ramionami. - W każdym razie, ładne – posłałem mu szeroki
i szczery uśmiech. - No nie ważne, idź umyj ręce, a ja dokończę
zamówienie – wróciłem do kuźni.
Gdy
nadszedł wieczór, jedliśmy kolację, którą przygotowałem razem z
Fafnirem. Kiedy się nie denerwował i nie stresował, wychodziło mu to o
wiele sprawniej, niż przy robieniu naleśników. W pewnym momencie
spojrzałem na okno, powoli zbliżała się wiosna, chociaż śnieg jeszcze
leżał na ziemi. Potem zerknąłem na albinosa, który był zajęty
pochłanianiem makaronu.
- Może wyjdziemy na spacer? -
zaproponowałem. Smok popatrzył na mnie, a potem na okno. Słońce już
zaszło, dlatego nie musiał się martwić. Pokiwał głową. Uśmiechnąłem się i
szybko dokończyłem jedzenie. Po pozmywaniu naczyń, ubraliśmy się
ciepło. Fafnir nałożył najcieplejsze ubrania od Melody, jednak i tak
dałem mu swoją kurtkę, czapkę i rękawiczki, aby nie zmarzł. Wyszliśmy na
dwór.
Powietrze było rześkie i delikatnie szczypało w
nos. Ruszyliśmy przed siebie ścieżką, wyznaczoną przez koła wozu. Wiatr
muskał nasze policzki sprawiając, że się lekko zaróżowiły. Niebo robiło
się coraz ciemniejsze i pojawiały się gwiazdy, które pięknie grały ze
śnieżną scenerią.
- Fafnir – odezwałem się po krótkiej
chwili. - Lepiłeś kiedyś bałwana? - zapytałem, ale on pokręcił przecząco
głową. - Więc chodź, nadrobimy to – wziąłem go pod ramię i
zaprowadziłem na polanę, nie daleko domu. - Potrzebne są trzy ogromne
kule – powiedziałem i wziąłem w dłonie zimny śnieg. Zrobiłam z niego
kulkę i zacząłem obtaczać w śniegu, stawała się ona coraz większa. Po
chwili oddałem ją Fafnirowi i zacząłem robić drogą kulę. Albinos zaczął
toczyć śnieżkę, która nabierała na wielkości.
- Starczy
już – zaśmiałem się, widząc, jaką ogromną kulę zrobił smok, nie potrafił
jej już nawet przetoczyć. Chłopak spojrzał na mnie zawstydzony, ale po
chwili się uśmiechnął. Zaczął robić kolejną kulkę. - Tylko trzy razy
mniejsza, na głowę – poinstruowałem go.
Po jakichś
dziesięciu minutach mieliśmy pięknego bałwanka, tylko bez żadnych
dodatków. Mimo wszystko to wystarczyło, aby oczy albinosowi zaczęły
świecić i to nie przez gwiazdy i blask księżyca, ale z radości.
- Ale on jest duży – odezwał się mój towarzysz, a ja mu przytaknąłem.
-
Nie jest jeszcze skończony – oznajmiłem i spojrzałem w stronę domu. -
Chodź, znajdziemy mu coś – wziąłem go za rękę i wróciliśmy na chwilę do
mieszkania. Wzięliśmy z niego stary, dziurawy garnek, kawałek podartego
materiału i kilka guzików. Wróciliśmy do naszego śnieżnego przyjaciela.
Garnek był kapeluszem, materiał szalikiem, a z guzików zrobiliśmy mu
oczy i uśmiech. Potem zniknąłem na chwilę w lesie i ułamałem trzy
gałęzie. Dwie takie podobne, jedna bardzo króciutka.
- Po co to? - wskazał na suche patyki.
-
To będą ręce – wbiłem te dłuższe na boki. - A to nos – najmniejszy
umiejscowiłem na środku twarzy. - Zazwyczaj się używa marchewki, ale nie
mamy jej – odsunąłem się trochę do tyłu, aby móc lepiej się przyjrzeć
naszemu dziełu. Ostatni raz lepiłem bałwana… jak miałem z dziesięć lat.
Minęło kolejne tyle… dobrze wrócić do starych wspomnień. Uśmiechnąłem
się sam do siebie, widząc zachwyt młodszego chłopaka.
-
Jest taki śliczny – westchnął i po chwili do niego podszedł, go
przytulając. Cicho się zaśmiałem, to był uroczy i zabawny obrazek. Nie
sądziłem, że we Fafnirze jest tyle ciepłego uczucia. To przykre, że nie
miał go komu dać.
Po dłuższej chwili stania, kucnąłem i
ulepiłem małą śnieżkę, którą rzuciłem w kierunku Fafnira. Uderzyła go w
plecy, chłopak szybko się odwrócił i spojrzał na mnie wystraszony.
-
Pewnie też nigdy nie rzucałeś się śnieżkami. To taka zabawa – rzuciłem w
jego stronę drugą, uderzając w nogę. Chłopak przez chwilę się wahał,
ale gdy dostał trzecią w ramię, postanowił mi tego nie darować. Kucnął i
zaczął lepić swoje pociski, rzucając je we mnie. - Ej! - krzyknąłem,
kiedy pierwsza uderzyła mnie w klatkę piersiową. - Jak na amatora masz
dobrego cela – zaśmiałem się i znowu zacząłem lepić śnieżke. Rozpoczęła
się wielka bitwa, od której biegaliśmy po całej polanie, czasami kryjąc
się za naszym śnieżnym przyjacielem, albo wbiegając w las i wyskakując z
niego z masą amunicji. Szaleliśmy dobre pół godziny, póki chłopak nie
krzyknął, że jest już zmęczony. Przynajmniej takiego udawał, bo kiedy do
niego podszedłem, dostałem śnieżką w twarz. On się zaśmiał, a ja
posłałem mu groźne spojrzenie. Z uśmiechem na ustach zacząłem go gonić. W
pewnym momencie złapałem go za rękę, a on się wywrócił i wylądował na
śniegu, a ja na nim. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Tak dawno się nie
bawiłem, że prawie zapomniałem, jak to jest. Zszedłem z Fafnira i
położyłem się obok niego, nieświadomie trzymając go za rękę. Żaden z nas
tego nie zauważył, dlatego leżąc obok siebie patrzyliśmy w
rozgwieżdżone niebo. Długo jeszcze nie mogliśmy się przestać śmiać, aż
mnie zabolał brzuch.
- Wiesz co? Nie bawiłem się tak, od… przynajmniej czterech lat – westchnąłem.
- Ja nigdy – oświadczył spokojnie. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego zatroskany. On jednak się dalej uśmiechał.
-
Masz przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat życia. Nadrobimy to –
zapewniłem go. - Gdybym miał sanki, zjechalibyśmy z górki – rozmarzyłem
się. - Wiesz co jeszcze się robi na śniegu? Aniołki – po tych słowach
zacząłem machać nogami i rękami wzdłuż podłoża. Dzięki temu, że
trzymałem go dalej za rękę, on także zaczął tworzyć śnieżnego aniołka.
Po chwili dołączył także do tego swoje nogi i drugą rękę. Zaczął się
śmiać, a kiedy nasze dzieła były gotowe, zgrabnie zeszliśmy z nich;
przynajmniej ja, Fafnir zostawił na swoim delikatny ślad buta. Nie
niszczył on jednak całej scenerii; przed nami pojawiły się dwa aniołki,
trzymające się za ręce, chociaż to bardziej wyglądało, jakby byli
połączeni skrzydłami. Zerknąłem na jego uśmiechniętą twarz i poczułem
ciepło przelewające się w środku. Kiedy był szczęśliwy, ja także.
Nagle
poczułem ogromny ból na plecach i gorąc przelewający się po czaszce,
jakby ktoś powoli polewał mnie wrzątkiem. Uczucie to szybko zamieniło
się w dokładnie to samo, jakie czułem przy wyrastaniu rogów i skrzydeł.
Ból podobny do łamania kości przeszył moje całe ciało, jeszcze mocniej,
niż dotychczas, dlatego nie powstrzymałem się przed krzyknięciem i
upadnięciem na kolana.
- Phanthom! Co się dzieje?! - obok
mnie pojawił się albinos, ale na chwilę mój obraz się zamazał. Czułem
jak po kolei wyrastają mi pazury, skóra zamienia się w twarde łuski, a
plecy zostaje rozerwane, aby dać skrzydłom drogę ucieczki. Na głowie
pojawiły się rogi, kręgosłup się wydłużył i po chwili miałem ogon.
Wszystko zaczęło maleć, kiedy ja rosłem. Porwałem ubrania i po kilku
chwilach zamieniłem się w ogromnego smoka.
Boki
łba były usiane rogami o różnych długościach, od najkrótszej z brody,
po najdłuższe na czubku głowy. Przybrałem miedziany kolor, zmieszany
gdzieniegdzie z jaśniejszym złotym odcieniem. Stałem na środku polany,
na moment tracąc świadomość i nie kontrolując swoich ruchów. Powaliłem
kilka drzew w pobliżu i prawdopodobnie naszego bałwanka. Nie panowałem
nad ciałem, wydawało się ono zbyt ciężkie, abym miał nad nim kontrolę.
Kiedy chciałem się odezwać, z mojego pyska wyleciał ogień, który stopił
śnieg pode mną. Czując ciecz pod kończynami, straciłem równowagę i
runąłem na ziemię jak długi, wprawiając cały teren w lekkie trzęsienie
ziemi.
Kiedy otworzyłem oczy, byłem już człowiekiem,
położonym na łóżku i okrytym szczelnie kołdrą. Chociaż było mi ciepło,
trzęsłem się. Ból ponownie wibrował po całym ciele.
- Fafnir? - odezwałem się cicho, powoli otwierając oczy.
-
Jestem tu - usłyszałem jego spokojny, aczkolwiek drżący głos. Po chwili
albinos przyłożył dłoń do mojego czoła. - Na szczęście nie masz
gorączki – odetchnął z ulgą. - Odpocznij – posłał mi delikatny uśmiech,
przepełniony troską i spokojem. - Przyniosę ci coś ciepłego do wypicia –
kiedy wstał, złapałem go palcami za rękę.
- Po… czekaj – jęknąłem, podnosząc się lekko.
- Nie wstawaj – nakazał, zbliżając się.
- Zaśpiewaj mi – poprosiłem z przymkniętymi oczami.
- C-co? - usiadł na łóżku.
-
Zanuć, jak w salonie. Proszę – zamknąłem oczy. Byłem bardzo senny, ale
chciałem go jeszcze posłuchać. Dla mnie miał prześliczny głos. Dalej go
trzymałem za dłoń, powoli przysuwając głowę do jego nogi, aby trochę się
przytulić. Potrzebowałem ciepła.
I miłości.
Fafnir? :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz