Melody poczęstowała mnie by umilić mi czekanie w zakładzie, ale w zasadzie to bardzo ciekawe było przyglądać się wykonywanym przez nią pomiarom, które szły aż za łatwo. Zdawałam sobie sprawę, że tygrany nie wykazują specjalnej agresji w stosunku do kobiet, ale teraz to to bydle wielkości konia, stojące w pokoju było potulne jakby zmieniło się w niesamowicie rozpieszczonego, kanapowego kociaka. Cała procedura nie potrwała jakoś szczególnie długo i już ładną chwilę potem byłam wolna, a raczej mogłam wrócić do „domu” i udać się na spoczynek. Zbliżający się tydzień miał zapowiadać się naprawdę pracowicie.
Muszę przyznać, że z biegiem czasu nie dało się zauważać zmian zachodzących w wiosce, a w zasadzie to głównie w jej mieszkańcach. Początkowo to miejsce miało być ostoją dla wszystkich mutantów, którzy nie chcieli się odczłowieczać i próbować żyć w społeczeństwie udającym normalne. Część z nich stawiała tu pierwsze kroki nowego życia, chociażby po wyjściu z więzień czy opuszczeniu gangów. Jednak pory roku się zmieniały, a wraz z nimi przybywało zdeformowań oraz zwierzęcych nawyków, przez które czasem ludzie musieli opuścić wioskę dla dobra własnego i wszystkich pozostałych, a niegdysiejsze grupy społeczne zaczęły się dzielić nawet na coś w rodzaju stad.
Wszystko to miało także wpływ na moją pracę. Jak wcześniej króliki, ptactwo i inne małe zwierzęta sprzedawały się doskonale i zapewniały wyżywienie dla większej części wioski, tak teraz na wioskowych stołach królowały sute posiłki z większej zwierzyny. Zlecenia różniły się w zależności od pory roku, miesiąca, a nawet faz księżyca i ustawienia planet. I to bynajmniej nie chodziło o wilkołaki. Bardziej włochaci i zębaci mieszkańcy potrafili doskonale sami o siebie zadbać (no, chyba że udało im się w szaleńczej nieostrożności samemu złapać w pułapki) i to raczej ci mniej groźni przedstawiciele osadników jak szamani, czy rzadziej uzdrowiciele potrzebowali wyprutych w świetle księżyca trzewi albo gałązek zerwanych z drugiego krańca wyspy. Chociaż w zasadzie to polowanie na patyki było przyjemniejsze, bo nic mi nie uciekało, to zawsze pojawiało się jakieś ale, w końcu gdyby każdy pierwszy lepszy osiadły mógł się do nich dostać, to bieganie po górach nie widniało by w zakresie moich obowiązków.
W ten sposób przeszłam od łapania królików po wyprawy na większe zwierzęta, w tym okazjonalnie łosie lub raz nawet niedźwiedzia. Absolutnie nie miałam zamiaru narzekać, płaca była dobra i mogłam pomagać tym, którzy nie byli na tyle odważni, by samemu zapędzać się do lasu. No i oczywiście ta adrenalina. Nic nie może się równać z napięciem, które czuje się oczekując na ofiarę, ale nie poluję dla frajdy, nie mogłabym skrzywdzić mieszkańców lasu bez potrzeby i tylko dla własnego widzimisię.
No właśnie. Siedząc na jednej z niższych gałęzi usłyszałam szmer, którego tak długo wyczekiwałam w leśnej głuszy. Wychyliłam się lekko, obserwując otoczenie i zacisnęłam mocniej chwyt na rękojeści trzymanej broni. Niemiarowy tupot po leśnym runie odbijał się echem w mojej głowie. Zaczęłam wodzić oczami po otoczeniu, próbując dostrzec jakikolwiek ruch między konarami. Trzask łamanej gałęzi i następujący po nim świst napinanej liny powinien zwykle oznaczać, że robota jest prawie skończona i będę mieć całkiem udany dzień. Skrzek, który dotarł do moich uszu sekundy później uświadomił mi jednak co się święci.
Musiałam mieć wyjątkowego pecha żeby trafić akurat dziś, akurat tutaj na całe stado mortyzanów. Ostatnimi czasy nie udało mi się zobaczyć żadnego, w cudowny sposób unikały mnie zwłaszcza, gdy miałam zamiar pobrać od nich nieco jadu. Spodziewałam się, że poza terenami Gór Ungcy zostały powybijane do nogi, a może raczej do skrzydła. Moim oczom ukazał się przerażony tygran, uciekający w popłochu przed latającą zarazą która miała nad nim znaczącą przewagę, zarówno pod względem mobilności jak i liczebności. Naliczyłam pięć sztuk. Te cholerstwa albo latały samotnie, albo całymi hordami i nie było niczego pomiędzy, więc mogłam spokojnie uznać, że jednak pułapki przetrzebiły ich liczebność, choć były zastawione na większą, nielotną zwierzynę. Motyl- przewodnik był zawsze największy z grupy i ta tutaj łajza miała rozpiętość skrzydeł prawie tak dużą, jak moich obu rąk. Reszta nie wyglądała już tak groźnie.
Nie miałam nawet czasu przemyśleć mojej reakcji. Czułam jak mocno bije mi serce i w jakim niebezpieczeństwie jestem. Jeden z noży, jakie miałam przy sobie pod wpływem adrenaliny wyleciał spod mojej ręki z takim impetem, że przybił jednego z mniejszych motyli do pobliskiego drzewa. Mój zwierzęcy towarzysz w mig zniknął mi pola widzenia, a skrzecząca grupa pokierowała się w moją stronę jako do łatwiejszego łupu. Machaniem dłuższego ostrza mogłam się od nich co najwyżej odpędzać, ale te zwinne hybrydy unoszące się w powietrzu wbrew swojej agresywnej naturze, były zbyt trudne do trafienia. Było w nich coś zabójczo pięknego, kiedy wirowały wokół niczym lekkie jesienne liście, niesione gwałtownymi podmuchami wiatru. Urokliwe bestie kąsały i pluły niemiłosiernie, żłobiąc kłami szramy w ubraniu i ciele, a ich dokuczliwy jad już po krótkiej chwili dawał się we znaki, jednak w tym momencie moja broń mogła ich dosięgnąć.
Ta walka nie mogła trwać długo, każda upływająca sekunda działała na moją niekorzyść. Czując jak moje dłonie mrowiąc stają się coraz słabsze porwałam się na jeden ostatni atak. Narażając się na kontakt z toksynami na skrzydłach największego z motyli ugodziłam stworzenie. Jak na komendę przy moim boku pojawiła się Menda a ja instynktownie złapałam się gęstego futra porastającego kłąb mojego zwierzęcia i pozwoliłam się mu ponieść. Nigdy wcześniej nie jechałam wierzchem, teraz po prostu trzymałam się mocno i modliłam się żeby tylko się stąd wydostać.
W następnym momencie w którym otwarłam oczy, leżałam już na miękkim leśnym runie. Strasznie bolała mnie głowa, dodatkowo nie było miejsca na moim ciele, które nie sprzeciwiało by się każdej próbie podniesienia się. Równy, ale głośny oddech bestii leżącej obok uspokoił mnie. Kiedy już powoli się podniosłam obejrzałam się z niemałym trudem dookoła. Nie było tutaj nic, co można by było uznać za niebezpieczne. Opatrzyłam pierw leżącego tygrana, który i tak był w lepszym stanie niż ja i dałam sobie jeszcze trochę czasu na odpoczynek. Dostrzegłam niewielkie jeziorko, do którego niespiesznie podeszłam. Obmyłam się na tyle, na ile pozwalała mi niska temperatura wody i szramy po jadowitych hybrydach. Zabezpieczyłam jak mogłam co gorsze rany. Dzięki mojej mutacji obrażenia goiły się dość szybko, więc wyliżę się z tego. Powinnam poszukać drogi powrotnej do miejsca, w którym wcześniej polowałam. Gdyby nie udało mi się nic pozyskać z całego zajścia, to byłaby kompletna porażka.
Teraz małpowaty kot nie chciał już współpracować, jednak trudno było przeoczyć ślady jego ciężkich łap, więc poradziłam sobie , w odpowiedzi na polecenia słyszałam jedynie niezadowolone prychanie, ale i tak mogłam słyszeć tuptanie daleko z tyłu. Na pobojowisku przewiązałam linami truchła dosięgniętych przez moje ostrze trujących motyli, teraz już za wszelką cenę unikając kontaktu z toksyną. Podążając w stronę moich zastawionych sideł zebrałam ich wystarczająco do swoich celów. Moim celem były jednak dziki, które ryły w pobliżu, a które miały zostać przepłoszone w kierunku wnyków. Na szczęście w nieszczęściu we wnykach przewieszonych nieopodal przez wysokie gałęzie wisiał knur. Żyłka, którą zastosowałam okazała się bardzo mocna, ale niestety wiem, że trochę czasu minęło zanim zwierzę się w końcu udusiło.
Ten powrót do domu prawdopodobnie był najgorszym, jaki do tej pory mi się zdarzył. W dodatku czekało mnie oprawianie wszystkiego, co pozyskałam w trakcie tej wyprawy, a było z tym bardzo dużo roboty. Nabawiłam się kolejnych bąbli, jednak byłam zadowolona. Surowce z mortyzanów sprzedały się szczególnie dobrze, resztę dostarczyłam zleceniobiorcom, ale nie mogłam jeszcze pozwolić sobie na więcej wolnego. Musiałam załatwić krwiste mięso dla Melody.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że to nie dzięcioły znowu pukają w omszały dach, tylko ktoś mnie odwiedził. Byłam właśnie w trakcie pakowania mięsa i chwilę zajęło mi dobiegnięcie do drzwi. To krawcowa przybyła z zamówieniem, zaczepiłam ją w momencie, w którym miała już odchodzić. Teraz to ja zaprosiłam ją do środka, choć nie miałam herbaty ani ciasta na poczęstunek. Nie spodziewałam się żadnych gości, właściwie to pierwszym moim pytaniem było, jak udało jej się znaleźć moje tymczasowe lokum. Miałam się do niej udać zaraz po tym, jak tylko skończę, ale skoro już przybyła to zdecydowała poczekać. Było mi bardzo wstyd przyjmować taką miłą dziewczynę, która jak się okazało była w moim wieku, w tej rozpadającej się stodole. Melody miała głos, którego bardzo przyjemnie się słuchało i choć z pewnością jak każdy z nas miała za sobą ciężkie przeżycia, to sprawiała wrażenie przyjaznej i żywej osoby. Ponadto nie prawiła żadnych komentarzy dotyczących wnętrza, za co byłam jej bardzo wdzięczna.
Zaoferowałam jej odniesienie przygotowanych dla niej zawiniątek pod same jej drzwi, ale grzecznie odmawiając, podziękowała i poszła obdarzając mnie ostatnim, ciepłym uśmiechem. Rozpakowałam otrzymane od osadniczki zamówienie. Spodziewałam się, że będzie to wyglądać nieco inaczej, ale kiedy spróbowałam założyć uprząż i smycz na tygrana zdałam sobie sprawę, że wykonawczyni przemyślała każdy element i trzymałam w rękach kawał naprawdę dobrej roboty.
Po dłuższej chwili, kiedy miałam zamiar uprzątnąć ślady po pracy z prowizorycznego warsztato-salono-magazynu, dostrzegłam małą torebkę leżącą pod jednym z krzeseł. Była wykonana z miękkiego materiału i miała ładny, delikatny i znajomy zapach, musiała więc należeć do krawcowej. Za to, co ta dziewczyna dla mnie zrobiła nie powinna musieć tęsknić za swoimi własnościami.
Udałam się więc do jej domu, jednak zanim tam dotarłam zaczęło się ściemniać. Z odległości dostrzegłam zapalone światło w jednym z okien. Podeszłam bliżej i ujrzałam uchylone drzwi. Na pukanie nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Moment później weszłam do środka i zawołałam raz, potem drugi. Początkowo chciałam po prostu podrzucić ją na jakiś stolik, ale potem zrobiło mi się głupio bo zdałam sobie sprawę, że wyglądało by jakbym się do niej włamała. Moją uwagę przykuł jeden z projektów stojących na półce. Wszystko, co właścicielka trzymała w domu przypominającym nieco sklep, począwszy od projektów po ozdoby było piękne. Z podziwiania wystroju wyrwał mnie huk, który spowodowany był nagłym samoistnym zamknięciem okna przez zrywający się podmuch wiatru. Ten dźwięk przestraszył mnie tak, że podskoczyłam.
Melody? Śpisz w wannie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz