23 listopada 2019

Od Bezimiennego do Aven

  Siedział w swojej kryjówce, na ziemi, pod ścianę opierając głowę o zimny kamień. Miał zamknięte oczy, ale nie spał. Nie próbował zmylić nieistniejącego otoczenia. Zwodził sam siebie. Tkwił w ciemności podobnej do tej ogarniający ludzki umysł podczas snu. Na pozór spokojny i cichy. Jedynie coś będącego najprawdopodobniej zakamarkiem ludzkiej podświadomości zaczyna szeptać do ucha, rzeczy, o których nazajutrz świadomość już nie pamięta. Zupełnie takim samym był mu stojący w przeciwległym koncie piec. Cicho majaczyły w nim jarzące się węgle. Były jego cichym szeptem.

  Mężczyzna wydał z siebie ciche westchnienie. Drgnął nieznacznie, czując, jakby coś się zmieniło. Choć jego umysł nie spał, ciało zdawało się właśnie obudzić. Jak gdyby ktoś kliknął przełącznik, włączając nowy tryb. Ostatnimi czasy nabrał sporej wprawy w przeczuwaniu pory dnia i nocy. Potrafił z pozycji księżyca, gwiazd i słońca ocenić w przybliżeniu, jaka może być godzina. Tym razem było podobnie.

  Wstał, powoli, nieśpiesznie, nie chciał dłużej siedzieć w tych ponurych czterech ścianach. W końcu przeczekał w nich całą noc. Przechodząc pomieszczenie, pobieżnym ruchem zgarnął leżący na blacie stołu, własnoręcznie wykonany nóż. Równie pośpiesznie co niedbale wsunął go do cholewy prawego buta. Ostatnim razem zdołał się przekonać, że nierozsądnym jest opuszczać kryjówkę bez odpowiedniego zabezpieczenia swojego życia, bawet czymś tak niepozornym.
  Główne pomieszczenie jego „domu” wychodziło na wąski korytarz prowadzący z lewej bezpośrednio na zewnątrz i z prawej w głąb katakumb. On naturalnie skierował kroki w pierwszy z kierunków. Raz jeden przemierzył te bezkresy oblicza samotnego spoczynku i więcej razy nie miał zamiaru. Nagie szkielety, nawet nie wiedział kogo, leżały często po kilka w jednej komorze, a jednak bił od nich jakieś ciche zawodzenie, wszyscy razem, a jednak każdy osobno. Nie kwapił się do ponowienia tak nieprzyjemnego wrażenia, jakie budziły spacery plątaniną korytarzy rozciągających się na trzech kondygnacjach. Do najniższej nawet nie wszedł. Zasypał tylko wszystkie przejścia, miał nadzieję, że nie zasypał tam niczego, co z czasem mogłoby się obudzić i zdemolować wszystko, najpewniej i niego, gdy zataczać się będzie po kolejnym niekontrolowanym piciu.

  Zlany z mrokiem na ziemi w korytarzu gniótł się ciśnięty tam poprzedniego wieczora płaszcz. Zupełnie o nim zapomniał, choć paradoksalnie zostawiał go tam już regularnie. Zawsze zastanawiał go fakt, jak to możliwe, że robiąc coś tak często, z upływem czasu pamięci może umknąć coś wpisanego w rutynę codzienności. Bez namysłu podniósł go, jednym silnym ruchem strząsł zeń cały zaległy na nim kurz. Szara chmura podniosła się, mieszając ze stęchłym zapachem śmierci na stałe goszczącej w tych progach.

  Nadal odczuwał zimno, nie była jednak konsekwentna wobec niego. Nie był w stanie zrobić sobie większej krzywdy wychłodzeniem organizmu, ot zwykłe, niekontrolowane dreszcze czy niegroźny katar. Bez zastanowienia zarzucił płaszcz na ramiona. Nie zrobił więc tego z konieczności, lecz bardziej dla własnego komfortu. Postawione poły zasłaniały mu połowę twarzy, dając tym samym przyjemne poczucie bezpieczeństwa i pewności.

  Wyjście torował duży wycięty w kształt walca głaz. Brunet powątpiewał, by komukolwiek o ile znalazłby to miejsce, wpadło do głowy sprawdzenie, co kryje się w środku. Jego pewność objawiała się naturalnym wyglądem kamienia, przypominał typowe oderwanie się sporego kawałka stropu, który zagrodził wejście do katakumb. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie zachciałoby się mocować ze zwalonym elementem konstrukcji.

  Na szczęście „oberwany fragment sufitu” wykonany był z niezbyt ciężkiego grafitu, dzięki czemu brunet bez większych trudności mógł dowolnie odsuwać i zasuwać „drzwi”.

  Stojąc na dworze smagany chłodnym powiewem, spojrzał na niebo.

  Ponad czarnymi jeszcze koronami drzew przebijało się szare niebo. Jedynie jutrzenka jakby przewracając wiaderko farby, rozlała na niebie przecudnej urody żywo różową smugę. Gdzieniegdzie obraz ten dopełniały nieliczne już gwiazdy blado migocące w oddali. Zapowiadał się kolejny, piękny, choć ubrany w obrzydliwą rutynę dzień.

  Wschodzące słońce nie oświetliło jeszcze zalegającego w lesie mroku. Cała fauna i flora obleczona była w szarość, ciemną i jednaką, zupełnie jakby patrzył na stary film. Ciężko było doszukać się w nim grama koloru, którego jedyne powidoki odbite z nieboskłonu na jego źrenicy mazały nieprzerwanie korony drzew, pnie i ściółkę. Po chwili jednak wrażenie to ulotniło się, zniknęło jak to wszystko pozostawione w zeszłym życiu. Żyjące jedynie jako wspomnienie.

  Rozsądek, jak i rutyna trzymające jeszcze mężczyznę w ryzach popychała go do doglądania okolicznych terenów. Nie był jednak w stu procentach pewien czy to na pewno konieczne. Jedni z całą stanowczością odparliby „tak”, przecież należy wiedzieć, czy coś strasznego nie czai się w pobliżu. Jemu jednak zdawało się, że nie. Wszystko tu żyło, prowadziło swój tryb życia, przemieszczało się. Nie mógł być pewny, że jeśli teraz nie zastanie niczego obok wielkiej skały, wieczorem, gdy będzie tu wracał, z pewnością bezpieczeństwa coś nie rzuci się na niego z drzewa czy właśnie tej skały. Dlaczego więc to robił? Z pewnością dla zachowania pozorów, by móc wmówić sobie, że nie wszystko na tej wyspie jest pozbawione sensu. Albo po prostu potrzebował spaceru.

  Przeklął z cicha, odganiając z głowy niechciane myśli, które co rusz napadały na niego. Życie na wyspie samo w sobie było żmudne i ciężkie, niewiele było w nim urozmaiceń, zwłaszcza tych miłych. Poranek sam w sobie zawsze przysparzał mu pewnych trudności. Napełniały melancholią, wręcz zasmucały. Nie znosił tego stanu. Ciągłego zawieszania, pomiędzy sobą i światem. Był wtedy całkiem bezbronny, a jednak nie czuł strachu, poruszając się teraz po lesie. Była to jego rutyna, szara i nudna, czego tu się bać?

  Ilekroć podążał tymi wydeptanymi przez siebie samego ścieżkami z każdej strony otoczonymi gęstym lasem, przypominał mu się pewien fragment dramatu, który kiedyś czytał.

W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak nieomylnej drogi,
W głębi czarnego znalazłem się lasu.
Nie pamiętam już, jak zawędrowałem w te gęstwiny,
Tak dawno temu zszedłem ze ścieżki prawdy.
Jak mam opisać ten szary, przerażający las?
Tak okropny, że sama śmierć byłaby niewiele gorsza.


  Przemawiał do niego w szczególny sposób, jakby doskonale rozumiał, co miał na myśli autor. I jemu sumienie przypominało wielki i ciemny las. Przepełniony do ostatku grzechami, które jak dzikie koty czaiły się w zakamarkach ludzkiego umysły. Drzewa były jednocześnie pamięcią, którą spowijał cień zapomnienia, jak i samym sumieniem, od którego nie da się uciec. Nie wielu było takich, którym udało się uciec z tego lasu, odnaleźć właściwą drogę, bo tkwili w nim, błądząc po ścieżkach, tylko niegodziwcy, którym sumienie nie dawało spokoju. On także, choć nie czując już niego, wyczuwał przygniatający go ciężar. Bezimienny Dante.

  Nie zauważył, nawet kiedy zrobiło się jasno, kiedy ciepłe promienie słońca rozpędziły resztki nocy. Jakby na świecie od razu zrobiło się weselej i przyjemniej. Jak gdyby te promienie mogły przeniknąć ciało i napełnić je tym miłym ciepłem. Na wyspie jednak to wrażenie zacierała świadomość, mimo to brunetowi zrobiło się jakby lżej, wiedział, że teraz natłok myśli odstąpi nieco od niego, da odsapnąć.

  Szedł powoli, wyciągając dłonie do tej pory głęboko wsunięte w kieszenie płaszcza. Wyciągając prawe ramię w bok, smagnął opuszkami szorstką korę. Zupełnie jakby drzewom źle było w tej przesiąkniętej krwią glebie. Manifestowały to ciemną, niemiłą w dotyku skorupą. Co więc zrobiłyby przeniesiony z tamtego świata drzewa, których kory był równie twarde? Z pewnością uschłyby, umarły.

  Kawałek dalej dostrzegł jakieś zwierzę. Leżało obok uprzednio przytoczonej w myślach wielkiej skały. Nie spłoszyło się, mimo że on nawet nie starał się stłumić kroków. Szedł cały czas jednakowym tempem. Długi ogon i grzywa ciągły się na ziemi, a poroże wystawało ponad nią. Jelon – stwierdził natychmiast. Drugi raz było mu dane zobaczyć tę niezwykłą krzyżówkę. Raz z oddali pędził gdzieś w tylko sobie znanym kierunku i teraz z bliska. Martwy. Przykucnąłby przyjrzeć mu się z bliska. Musiały dopaść go jakieś drapieżniki, nie wykluczone, że pumatoperze, jedynie one byłby zdolne dogonić go lub zaatakować z zaskoczenia jak cień śmierci bijąc z nieba. Sama skóra z sierścią splamioną krwią, luźno jak chorągiew zwisająca na niemal całkowicie pustym brzuchu. Widoczne z zewnątrz gnaty obrane były do białej kości. Reszta w strzępach. Okropny widok. Więc jednak coś grasowało w pobliżu.

  Nagle wydał z siebie okropny krzyk. Kilka spłoszonych ptaków poderwało się do lotu. Poczuł niesamowity ból, przeszywający, ostry. Spojrzał w dół na bok, będący źródłem nieznośnego pieczenia. Wystawał z niego kawałek promienia zakończony grotem. Strzała?! Z rany natychmiast wylała się stróżka krwi. Czuł, jak przesiąka materiał jego ubrań. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie zrozumieć, co właśnie się stało. Jakim cudem trafiła w niego strzała. Czyżby ktoś w niego celował? Nie możliwe, żeby była zabłąkana. Nie mogąc utrzymać równowagi, padł na ziemię. Jego kolana ciężko uderzyły w ziemię, aż zajęczały rzepki. Podobnie jak krew poczuł jak zalewa go fala gniewu. Zaślepiła go, nie był w stanie trzeźwo myśleć. Szybko ewakuująca się z jego ciała krew odbierała mu siły. W tym stanie nie był zdolny do efektownej walki. Każdy zdrowo myślący człowiek starałby się jak najszybciej znaleźć jakieś schronienie, uciec, chronić życie. Jednak nie on, nie był człowiekiem, a życie? Po cóż ono komu?

  Podźwignął się z trudem, chyłkiem odwracając się w domniemanej strony, z której mógł nadlecieć pocisk. Miał nadzieję dostrzec nieszczęśnika, który postanowił go zabić. Zmarszczył brwi, wytężając wzrok. Niestety zawody i już nieco rozmyty wzrok nie zdołał dojrzeć nieznanego celu.

  Sięgnął za plecy, w momencie, gdy tylko musnął promień, ten zawiercił się w środku, sprawiając mu silny ból. Był jak oliwa dolewana do ognia, jedynie podsycająca jego gniew. Pewnie złapał na drewno i ułamał jego wystający fragment. Zaciskając go w garści, łypnął na lotkę – zielona. Po kolorze wywnioskował, że musiał to być ktoś z osady, którą ostatnio udało mu się znaleźć. Nie mając odpowiednich narzędzi i składników, ciężko było uzyskać taki odcień. Samotnicy raczej nie przykładali uwagi do estetyki. W osadzie z kolei miałoby to więcej sensu. Kilku myśliwych, naznaczone strzały, by jeden drugiemu nie podbierał.

  Zaczynało mu się powoli kręcić w głowie. Musiał zrobić coś z tą krwią. Ostrożnie zdjąć płaszcz, składając go na pół, przycisnął do pleców i brzucha. Mocno uciskając obie rany, raz jeszcze rozejrzał się dookoła. Na wprost – pusto, z lewej też. Patrząc w prawo, dostrzegł coś dziwnego. Ruda punkt przelatywał pomiędzy drzewami, zbliżał się do niego. Coś jednak było nie tak jak myślał.

  Resztkami sił ruszył w tamtym kierunku. Miał już plan. Szedł niestabilnie, lecz stanowczo. Twarz nie wyrażała niczego ponad zaciętość i złość. Rozszarpie tego myśliwego. Nikt nie będzie bezkarnie czaić się na niego życie. Zaledwie chwilę później był już w stanie dostrzec sylwetkę napastnika. Była bardzo drobna, wręcz anemiczna. Nie tak wyobrażał sobie myśliwego. Maksymalnie wytężył wzrok, kosztował to sporo energii, jednak to, co dostrzegł, wprawiło go w osłupienie. Biegła w jego stronę mała dziewczynka. Nie. To była drobnej budowy kobieta o rudych włosach. Dzierżyła w jednej dłoni łuk, w drugiej strzałę identyczną z tą, która przebiła jego ciało.

  Na jej widok jakby złość ustąpiła z jego twarzy. Miał wrażenie, że rudowłosa jest całkowicie bezbronna. Mimo to nie miał zamiaru tracić czujności, wyspa była definicją mylności pozorów.

   Kurz poderwał się z ziemi, gdy padł zemdlony. Tak to się skończy? Umrze z rąk małej kobietki i jej łuku? Nie dawał wiary w to, co właśnie się stało. Przecież jako mutant był bardziej odporny, dlaczego więc padł przez jedną strzałę? Czyżby grot strzały był zamoczony w jakiejś substancji?



Aven?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz