3 listopada 2019

Od Bezimiennego do Raven

Poły czarnego płaszcza zwisały bezwładnie, marszczone chłodnym wiatrem. Siedzący na gałęzi mężczyzny spuścił z niej prawą nogę. Melancholijnie poruszająca się kończyna przypominała wahadło zegara, ukryte za ciemnym materiałem. Mężczyzna siedział w zupełnym bezruchu, niewzruszony okazjonalnie potężniejszymi atakami wiatru — marmurowe posąg. Siedział z głową uniesioną ku niebu, co chwila, opieszale smakując nocnego powietrza, zdradzającego niechybnie nadejście chłodniejszych dni. Wzbijające się w górę obłoki pary oddechu niczym nie ustępowały chmurą, tak zajadle przysłaniające migocące oczy gwiazd. Spoza nich przebijał się jedynie majestat księżyca. Ogromnej tarczy prezentującej w pełni swoje obliczę, rzucając na świat morze bladego światła. Zdawać by się mogło, że ten blask zalec może w każdym kącie, przeniknie wszystko, pozna każdą tajemnicę.
Colette westchnął głośno, z utęsknieniem próbując doszukać się gwiazd na niebie. Mimo wszystko ich brak nie przeszkodził mu w zachwycaniu się nocą. Nic nie było, ani brak gwiazd, ani zimno, ani nawet pustka. Pustka powoli pochłaniająca każdy cal jego jestestwa.

skąd się we mnie bierze, ta miłość do nocy,
w której niezmącona cisza
wciąż szepcze do ucha

w której gwiazdy oświetlają drogę
ku przeszłości
i przyszłości

a księżyc daruję pogodę
dzięki której ma dusza, nie oczy
podziwia piękno nocy
Wychrypiał nieużywanym od dawna głosem, wiersz przez siebie sklecony podobnej, lecz wtedy rozgwieżdżonej nocy. Brakowało mu tylko sklepienia nasypanego miliardem nocnych oczu, by w pełni odtworzyć tamten czas.
Nagle jego uwagę przykuł nadlatujący ptak. Usiadł na gałęzi tuż obok mężczyzny. Nie bał się. Kruk wydał z siebie potężny krzyk. Dźwięk wdarł się do uszu bruneta, pozostając w jego głowie pod postacią echa. Ptak był nad wyraz piękny. Po jego piórach pełzł onyksowy blask księżyca. Przesuwając się po krzywiźnie dzioba, czynił go o wiele dostojniejszym. Renoir powolnym ruchem wyciągnął dłoń w kierunku gościa. Skoro nie bał się usiąść tak blisko, to może da się dotknąć. W odpowiedzi ujrzał jedynie rozpostarte czarne skrzydła. Ptak raz jeszcze zakrakał i wrócił na łono nocnego nieba. Odprowadzając kruka wzrokiem, kącik ust mężczyzny uniósł się w delikatnym uśmiechu.
— Masz rację przyjacielu, pora stąd spadać — wyszeptał w ślad za odlatującym zwiastunem śmierci.
Ostatni raz przeczesał czerń sklepienia. Dostrzegł nawet kilka samotnych gwiazd. Nieśmiało wyglądały zza burych chmur. — Jestem głody jak cholera — dodał cicho z wyraźnym niezadowoleniem.
Przełożywszy nogę przez gałąź, bez chwili wahania skoczył z drzewa. Zamortyzowany przewrotem skok z pięciu metrów nie przysporzył szkód. Jedynie to drażniące kłucie w stopie spowodowane uciśnięciem nerwu.
Pewnym krokiem ruszył przed siebie, zagarniając do tyłu półdługie kasztanowe włosy. Chłodny wiatr znów omiótł jego sylwetkę. Brunet odruchowo ciaśniej owinął się płaszczem, postawił kołnierz chroniący szyję. Zbity w jednolitą masę szedł. Bez konkretnego celu, po prostu szedł. Jeden ze sposobów, by przetrwać bezsenną noc. Głupi, ale dający pożądane rezultaty. Colette Renoir — dorosły facet, a po nocach wciąż koszmary. Nie śpi, a gdy tylko zamknie oczy, nawiedzają go demony.
„Obiekt 046” natrętna myśl-błyskawica przecięła jego umysł. Długo już bawił na wyspie, na tyle, by nie móc już z całą stanowczością nazwać dnia tygodnia czy choćby miesiąca. Mimo to nie spotkał na niej jeszcze nikogo. Wnioskując po swoim numerze, musiał być tu ktoś jeszcze. Ciekawe czy kiedyś podczas eksploracji kolejnego skrawka tutejszych ziem napotka inną duszę.
Pogrążony myślą stanął jak wryty, gdy gdzieś w rozmywającym się mroku słabo zamajaczył cień, uchwycony zawodnym ludzkim okiem. Colette z niedowierzaniem przetarł oczy. Był pewien, że oczy go zwodzą. To nie wyglądało jak zwierzę. Wytężył wzrok. Dostrzegł go, teraz wiedział na pewno, ktoś tam był. Mizerna postać sprawnie lawirująca pomiędzy pniami drzew.
Pędzony dziką ciekawością postanowił sprawdzić, kim była ta spowita mrokiem postać. Mimo tak nieodpartego uczucia nie stracił jasności umysłu. Doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie może generować jego postanowienie, choć pewnie niewiele większe niż spacerowanie nocą bez broni. Nie wiedział kim może być ten cień. Człowiekiem, potworem czy czort jeden wie czym jeszcze. Tym bardziej nie wiedział, jakie może mieć nastawienie i mimo że nie wątpił w swoje umiejętności, to nie mógł mieć pewności, że zaskoczony byłby w stanie wyjść cało z takiego spotkania.
Stawiał ostrożnie każdy krok, uważałby nie nadepnąć jakiejś gałązki czy kopnąć leżący kamyk. Nie mógł pozwolić sobie na tak karygodny błąd, jak wydanie dźwięku zdradzającego jego obecność. Nieświadomi jednak szedł coraz szybciej, w mig zapominając o zimnie.
Z każdym oderwaniem stopy od ziemi majak stawał się coraz wyraźniejszy. Nabierał ostrych, wyraźnych kształtów. Stawał się jakby bardziej ludzki.
Był już na tyle blisko, że przy odrobinie nieuwagi, tajemnicza postać mogłaby go dojrzeć. Nie mógł zostać na ziemi. Księżyc świecił zbyt jasno. Co zrobić? — zapytywał sam siebie. Wbrew wszelkim oczekiwaniom już po chwili doczekał się odpowiedzi. Przecież przed chwilą siedział na drzewie. Nikt, będąc w obcym i wrogim miejscu, nie patrzy w górę. Zawsze pilnuje się wszystkiego, co na ziemi i dookoła na wysokość oczu.
Zatrzymał się. Łypnął na stojące obok drzewo, wysokie i mocne, wprost idealne. Wyskakując, najwyżej jak potrafił, dostał najniższej gałęzi, bez trudu podciągnął się na jej wysokość. Ostrożnie wspinał się coraz wyżej. Otoczony liśćmi będzie praktycznie nie do wykrycia. Musiał tylko zachować idealną ciszę.
Skryty w listowiu powoli przekradał się w stronę interesującego go nieznajomego.
Zamarł skulony na gałęzi.
Gdy tylko tajemnicza postać zbliżyła się, światło księżyca rozmyło spowijającą jej sylwetkę ciemność.
— Co? — szepnął sam do siebie, nie dowierzając temu co właśnie widzi. — Kobieta.
Zmierzył ją od stup do głów.
Pierwszym co przykuło wzrok mężczyzny były oczy kobiety. Duże, przykryte wachlarzem czarnych rzęs. Dwa jeziora, na których powierzchni dryfowały dwa rubiny. Nie. Dwa płonące ogniska, hipnotyzujące bijącą zeń śmiałością. Nabierały drapieżności, gdy oblizywała bladoróżowe usta, z których kącika spływała strużka krwi, dzikie z rozkoszy nieprzytomne. Oczy tak niesamowicie kontrastujące z delikatnością i regularnością rysów twarzy i małym zadartym noskiem. To połączenie nadawało jej nad wyraz kobiecego wygląd. Oksymoron — kobieta i bestia złączone w jedno. Księżyc bił się z bladością jej cery, to nie ona tonęła w jego blasku, lecz on w niej. Niby przeciętnej urody, a jednak był w jej jakiś niespotykany urok, coś wyjątkowego. Chuda sylwetka o wąskich ramionach, długie nogach i rękach. Na tym na pozór mimozowatym ciele, odznaczały się mięśnie, mocne i dobrze wyrzeźbione, dodając jej mocy. Dopiero po chwili dostrzegł czerwoną plamę na podciągniętym do łokcia rękawie białej koszuli. Była znacznie zbyt duża, przewiązana kawałkiem materiału, którego kształt przebijał się delikatnie spod założoną na wierzch kamizelkę z kapturem. Wąskie, przylegające do nóg spodnie i o wiele porządniejsze niż jego buty.
Kobieta przypominała mu klasycznego wampira. Zastanawiał się, czy to możliwe, że faktycznie pod wpływem mutacji została w niego zmieniona. Jednocześnie poczuł jakiś żal w sercu. Nie podejrzewał nawet, że te świry bawiące się w bogów mogą również tak kaleczyć kobiety. Tak nie powinno być. Mimo wszystko widok czarnowłosej nie przeraził go, w pewnym sensie nawet zafascynowała. Nie tylko dlatego, że była pierwszą osobą, jaką tu spotkał, ale też z powodu jej mutacji, chciał wiedzieć, jak pobyt w laboratorium wyglądał w jej przypadku.
Mimo wszystko postanowił się nie ujawniać, w tym momencie wydawało mu się to zbyt ryzykowne.
Skrywające mężczyznę liście pomimo braku wiatru zaszeleściły cicho, a jednak zbyt głośno. Zapach krwi, jaki poczuł od kobiety, wywołał w nim wstrząśnięty zimnym dreszczem na wskroś przesiąkniętym głodem, zahaczył liście ramieniem. Szlak! W pośpiechu zwróciło oczy z powrotem na kobietę. Głębokie jak studnia źrenice okalane czerwonymi tęczówkami łypnęły w jego stronę, w tym samym czasie Colette rozpłynął się w powietrzu.
W ułamku sekundy jego ciało zmieniło się. Przypominało teraz, raczej cieć, czarną mgłę skupioną na kształt człowieka. Bijący zeń przenikliwy chłód był wyczuwalny dla niego samego. Unosząc się kilka centymetrów w powietrzu, czym prędzej wrócił na ziemię, oddalając się w przypadkowo obranym kierunku. Miał tylko nadzieję, że czarnowłosa go nie wypatrzyła, że pomyślała, że to był wiatr, którego najzwyczajniej w świecie nie poczuła. Naiwna nadzieja, jednak przynosiła częściową ulgę.
Tym razem kierowała nim inna, znacznie potężniejsza od ciekawości siła — głód. Coś, co w poprzednim życiu było zwyczajne, tak często spotykane, od pewnego momentu nawet niedostrzegalne. Teraz było czymś okrutnym, dyktator nieznoszący sprzeciwu. Silny i szczerze znienawidzony. Zmiana formy, choć zapewniła mu najbezpieczniejszy rodzaj ucieczki, sprawiła, że walka z głodem była już niemożliwa. Cieszył się przynajmniej, że ma władzę nad rodzajem zaspokajania go.
Wyczulony zmysł pozwolił mu odnaleźć norkę śpiącej zajęczycy z młodymi w pniu drzewa. Nie był to dla niego wieli posiłek, ale wystarczy na jakiś czas. Przykucną tuż obok, od razu dostrzegł, jak rodzina zajęcy zaczyna się trząść z zimna. Patrzył, nie czuł współczucia, to tylko zwierzęta, nie zrobi im wielkiej krzywdy. Delikatnie objął mglistą dłonią łeb matki, zsyłając na nią złe sny.

Pędzi przez las, pędzi na złamanie karku, coś ją goni. Serce łopocze bez opamiętania. Ktoś ją goni. Pędzi, ucieka przed lisem. Przeskakuje wystający korzeń, obija kamień, drzewo. Pędzi. Walczy o życie. Pędzi.
Nora. Serce wali jak dzwon, zaczyna brakować sił. Nora. Dociera, w końcu dociera. Zamiera, młode, gdzie młoda? Wszędzie krew. Młody lis. Krew. Z nasypanej zębami paszczy młodego lisa wypada łebek zajączka. Zamiera. Martwe. Wszystkie. Młody lis podnosi łebek, pożera. Wylizuje resztki krwi. Matka wpatrzona w norę. Dopada ją duży lis.

Renoir z lubością potwora chłonął ten strach, łaknął go, przynosił ulgę, zaspokajał głóg zła. Zranisz albo sam zostaniesz zraniony.
Zajęczyca budzi się. W nieokiełznanym szale zaczęła biegać po norze. Budzi młode, widzi je. Uspakaja się. Koszmar odszedł, zniknął, wszystko dobrze to tylko zły sen.

W końcu dotarł do domu. „Dom”, na myśl o tym słowie na jego usta wypełzał mimowolny sarkastyczny uśmiech. Odstręczało go to słowo, na tej wyspie nie ma czegoś takiego jak dom. Są tylko kryjówki, niepewna, które być może zapewnią spokój na jakiś czas. Tak, spokój, nie bezpieczeństwo.
Sam nie wierzyć jak daleko siedząca w nim zmora mogła go wyrzucić, tylko dla jednego małego zająca. Z dwojga złego lepszy mały zając niż kolejna noc wypełniona bólem walki z tym czymś. Nie mógł się przecież wstrzymywać bez końca, w pewnym momencie i tak poddałby się tej sile, w wówczas mógłby wyrządzić jeszcze więcej szkody.Nogi miał ciężkie, zupełnie opadł z sił, nie miał już na nic ochoty. Marzył, tylko by położyć się spać, zasnąć w końcu, chociaż na chwilkę. Żałował, tak strasznie żałował, że nigdy już nie będzie mu to dane. Choćby próbował tysiąc lat, przez tysiąc lat będzie jedynie leżał z zamkniętymi oczyma.
Doczłapał, ciągnąc za sobą ołowianą kulę do małej, prymitywnej aparatury. Przykładając do niej zabrany ówcześnie drewniany kubek, napełnił go mętną, bursztynową cieszą. Niewiele myśląc, padł ociężale na stojące obok krzesło. Dwoma dużymi łykami pochłaniając pół zawartości naczynia, skrzywił się, było naprawdę mocne. Trzasnął dnem o blat stołu. Wywołany w ten sposób huk, znacznie przekroczył jego oczekiwania. To nie kubek — stwierdził błyskawicznie. Fragment dachu znajdujący się na środku pomieszczenia zwalił się do środka. Cholera, wiedział, żeby wzmocnić tę konstrukcję! Dobrze, że przynajmniej odsunął stół i krzesła pod ścianę, w przeciwnym razie mógłby się gnieść pod gruzem.
Usłyszał cichy jęk. Wpadające przed dziurę światło księżyca zaskrzyło się w krwistoczerwonych oczach.
Co?!
Zerwał się z krzesła, całkowicie zapominając o zmęczeniu.

Raven?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz