16 listopada 2019

Od Bobby CD Pana Stasia

Zupełnie inaczej poczułam się po zjedzeniu sytego i smakowitego posiłku przygotowanego przez gospodarza. Poświęciliśmy na rozmowę po jedzeniu ładny kawałek czasu, zaczynając robotę dopiero około południa. Słońce było w zenicie, a jednak nie dawało już tyle przyjemnego ciepła. W zasadzie to i tak mieliśmy z pogodą dużo szczęścia, gdyby było bardzo mokro, prace dłużyłyby się w nieskończoność i wypływały by z tego dosyć nieprzyjemne konsekwencje, wliczając w to również niestabilność budowanych obiektów. Korzystając z tego przyjaznego zrządzenia losu, trzeba było brać się do roboty. Poza tym zaczęło robić się znacznie chłodniej, a na wioskowych targowiskach zagościły wszelkiej maści ciepłe ubrania. Za ciułane przeze mnie pieczołowicie pieniążki (oraz kilka zamontowanych półek w domu właścicielki straganu, ale uznajmy to za rabat) zakupiłam gruby, czarny płaszcz podszyty futrem. Był bardzo elegancki i nie mogłam pozwolić sobie na uszkodzenie go przy pracy. Któregoś razu w trakcie prac na farmie zostawiłam go tam, pospiesznie udając się do domu. Obiecałam gospodarzowi, że odbiorę go, gdy skończymy robotę.



Ustaliliśmy mniej więcej, jak powinien wyglądać spichlerz po rozbudowie. Po wstępnym rozbiorze wymienianych części ścian i dachu odzyskaliśmy więcej budulca, niż oboje mogliśmy przypuszczać. Nie wszystko dało się zrobić w ciągu jednego dnia, a już na pewno w czasie tego chłodnego popołudnia, jednak pracowaliśmy razem zawzięcie i mieliśmy z głowy przed wieczorem chociaż podwaliny i szkielet. Potrzebowałam więcej pomocy niż któregoś z poprzednich dni, ponieważ ostatnie rany jeszcze się nie zagoiły i dawały się we znaki. Wolałam nieco bardziej uważać na siebie niż kolejny raz potrzebować tych paskudnych medykamentów Stasia. Jakoś wcześniej nie rzuciło mi się w oczy to, jaką siłą dysponuje ten mężczyzna, prawdę mówiąc wcześniej prosiłam go o to wszystko, co sama byłam w stanie wykonać. Nim się obejrzałam, zaczynało zmierzchać. Po krótkiej rozmowie z rolnikiem dowiedziałam się, że teraz po zbiorach ma już więcej wolnego czasu i mogę przychodzić wcześniej, co było mi bardzo na rękę, jednak wiązało się z pracą w szarówce, gdy słońce usilnie starało się dosięgnąć przeklętej wyspy.

Prace szły dość gładko, tym bardziej od białego świtu po moim całkowitym wyzdrowieniu, szybko udało się ukończyć większość konstrukcji. Ostatniego dnia mieliśmy do położenia strzechę na kopulaste zadaszenie. Wiedziałam, że mężczyzna z utęsknieniem czeka końca projektu, ja także potrzebowałam nieco czasu, nawet nie w ramach wypoczynku, tylko chciałam dokończyć parę spraw. W kalendarzu brakowało już terminów, nie pasowało mi odkładanie wszystkiego na później, a jak każdy szanujący się człowiek na propozycje robienia czegoś po nocy przy świecach, odpowiadałam parsknięciem śmiechu. Dla zaoszczędzenia czasu oboje staliśmy wysoko i kładliśmy dach. Nagle usłyszałam dźwięk łamanego drewna i głośne przekleństwa z ust Stanisława. Odpowiedział mi na zawołanie, więc wszystko było w miarę w porządku. Przesunęłam się w miejsce, gdzie przed chwilą stał i zobaczyłam ładną wyrwę w dachu. Słyszałam o tym, że wykończeniówka wykańcza, ale nie spodziewałam się tego w takiej postaci. Jedno z żeber podpierające konstrukcję musiało być bardziej podatne, może przez działanie szkodników i gdy spotkało się z obciążeniem, po prostu pękło. Chłopak spadł na podłogę na górnym poziomie spichlerza. Musieliśmy coś z tym zrobić.

Najpierw zeszłam do poszkodowanego, ale nie potrzebował żadnej pomocy. Żadnych zadrapań, stłuczeń, człowiek ze stali po prostu. Poprawił tunikę i otrzepał ją z paprochów, drzazg i kurzu jak gdyby nigdy nic. Wypadek pokazał, że wciąż jest dużo do zrobienia. Trzeba było dodatkowo wzmocnić podpory, co wydłużało naszą pracę. Mimo wszystko, gdybyśmy nie odkryli tego teraz, problem mógłby objawić się dopiero w zimie w razie, gdyby spadło dużo śniegu i tu by powstały już duże szkody.

Dobremu człowiekowi to zawsze wiatr w oczy i … pięść do oka, więc czemu by nie dopisać do listy naszych problemów pieprzonej zmutowanej pory roku? Jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało, przedzimie na tej wyspie stawało się istnym kolażem w nieszczęśliwym wykonaniu naprutego Salvadora Dali. Nawet nie pogoda była tu wrogiem, choć codzienna droga do domu stała się podróżą rodem ze starych horrorów, przy wszechobecnej, gęstej jak mleko mgle. Po pewnym czasie coś zawisło w powietrzu i odbiło się to negatywnie na wszystkich mieszkańcach, łącznie ze mną.

Gdyby nie to, że bardzo nie chciałam zawieść Pana Stasia, wzięłabym urlop i przeczekała to piekło w domu. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić zostawienia tej wioskowej dobrej duszy sam na sam z tym całym tałatajstwem i wymówienie danego mu słowa. W ten sposób postępowaliśmy powoli z finalnymi dociągnięciami, których było całkiem sporo z tej racji, że mimo wszystko byłam początkującym budowniczym. W końcu nadeszła ta chwila. Wbiłam ostatni gwóźdź i teatralnie rozłożyłam ręce. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty.

Mimo licznych protestów ze strony właściciela pomogłam mu jeszcze z tachaniem wszystkich rzeczy, które miały znaleźć się w spichlerzu. Za to zostałam przez niego zaproszona na herbatkę i ciasto… Chociaż nie mogłam wyobrazić sobie tego mężczyzny w roli cukiernika, a skądś musiał je przecież wytrzasnąć. W każdym razie w miłym towarzystwie, wypełnionym żartami czas szybko płynie i ani się obejrzałam, a już dawno było ciemno na dworze. W domu światła i tak były zapalone, ponieważ wyjątkowo uporczywa tego dnia mgła nadała okolicy kolor niemiłej szarości już chwilę po południu.

Jak zawsze przyjazny Stanisław zaproponował odprowadzenie mnie. Miałam do zaniesienia jeszcze trochę rzeczy pozostałych po budowie, więc nie oporowałam. Mężczyzna podał mi mój elegancki płaszcz, w odpowiedzi na co szeroko się uśmiechnęłam. Oznaczało to finał naszej harówki. Ubrałam moją odzież wierzchnią i wybraliśmy się w drogę. Trasę z farmy na moje bagno znałam już tak dobrze, że nie tylko we mgle, ale i z zawiązanymi oczami trafiłabym bez najmniejszego problemu. Jednakże może nie koniecznie powiedziałabym, że się bałam, ale raźny krok towarzyszącego mi osadnika dodał mi otuchy. Przez szczypiący w nos i policzki przymrozek żadne z nas nie było już tak rozmowne, jak wcześniej. Milczenie przerywane odgłosami naszych kroków przerwał wreszcie mężczyzna.

-Wiesz Bobby…- zaczął.

-Wal śmiało, co ci leży na sercu.- zachęciłam go, słysząc wahanie w jego głosie.

-Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę.

Stasiu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz