1 maja 2020

Od Bobby - zadanie dyktatora

Temat: Porwanie
Szczegóły: W osadzie nie widuje się zbyt wielu dzieci, a jak już jakieś przyjdzie na świat, każdy mieszkaniec prędzej czy później się o tym dowiaduje. Nie tak dawno na świat przyszła mała córeczka dwóch wilkołaków. Wiadomość o tym oczywiście rozniosła się bardzo szybko i każdy miał okazję ujrzeć nową, malutką osadniczkę. Po kilku miesiącach wszystkich za murami obudził krzyk kobiety. Ty, jako dyktator miałaś za zadanie sprawdzić skąd dochodził lament i jaka była jego przyczyna. Na miejscu dowiadujesz się, że zrozpaczonej matce skradziono kilkumiesięczną córkę. Twoim zadaniem jest zebrać ludzi i dowiedzieć się kto uprowadził dziecko i wymierzyć mu odpowiednią karę. Matka za nim Cię puściła, wyjawiła, że porywaczem był wysoki mężczyzna, a jego obcy zapach mógł wskazywać na samotnika. Osadnicy wierzą, że podejmiesz się tej misji i sprowadzisz do wioski biedne dziecko.
Gdy zostałam powiadomiona o byciu „wybraną” na dyktatorkę, moją pierwszą reakcja było parsknięcie śmiechem. Im dłużej musiałam się użerać ze wszystkimi problemami wioski, tym mniej mi było do śmiechu.
Jak się okazuje niektórzy nawet smarknąć nie mają zamiaru bez wołania o pomoc. Widać nie każdy jest tak samowystarczalny ani ogarnięty. Niemniej, starałam się na tyle, na ile starczyło mi sił (oraz cierpliwości) przez cały okres „panowania” mojego i białowłosej strażniczki o jakimś groźnym imieniu, które od razu zapomniałam.
W pomocy udzielanej ludziom, którzy na prawdę jej potrzebują było coś magicznego, coś co pozwalało poczuć się jedną grupą i dawało lekkość ducha, ale musiałabym być aniołem żeby nie irytować się na drobnostki. W pewnym momencie w gniewie powiedziałam, że mogło by się w końcu coś zadziać. O Bogowie, jeśli gdzieś tam istniejecie, gdybym wiedziała co zajdzie prędzej odgryzłabym sobie język niż prosiła się o problemy.
Któregoś wieczoru zabalowałam dłużej w karczmie, i wracając późną nocą do domu usłyszałam przeszywający krzyk, który wytrząsnął mi z głowy wszystkie procenty. Pobiegłam w miejsce, z którego dochodził odgłos. Większy dom pary wilkołaków. Nie tak dawno dorobili się córki, miałam nawet okazję pomóc tym ludziom w meblowaniu pokoju dla małej, jako wioskowy murarz-tynkarz-akrobata, posiadający dodatkowo umiejętności ciesielskie.
Bez zapytania weszłam do środka, wyjmując nóż z buta. Ku mojemu zdziwieniu nie zobaczyłam żadnego napastnika, a jedynie zapłakaną matkę stojącą nad pustym łóżeczkiem. Jej mąż zdjął rękę z jej ramienia i podniósł na mnie wzrok.
Oboje byli roztrzęsieni zniknięciem swojej córki. Młoda została porwana, nie wiadomo przez kogo, nie wiadomo czemu. Dwójka mutantów była w ciężkim szoku, trudno było od nich wyciągnąć jakąkolwiek przydatną informację. Postanowiłam wrócić do domu, nie mogąc im niczego obiecać. Na odchodne wilkołaczyca zebrała się do kupy na tyle, by powiedzieć mi istotne szczegóły: porywacz był wysokim mężczyzną, i w dodatku samotnikiem, jak wnioskowała po zapachu.
Oczywiście w żaden sposób nie zawężało to kręgu podejrzanych. Ktoś ukradł jedno z nielicznych dzieci z wioski, a na mojej głowie było sprowadzenie dziewczynki do domu. Mogłam zrobić jedno wielkie gówno: nie miałam modyfikacji tropiącej, mogłam polegać na ludziach, głównie strażnikach.
Z każdym dniem szanse na znalezienie dziecka malałyby, więc nie mogłam zwlekać. Nazajutrz rozdysponowałam ludzi, sama łaziłam od drzwi do drzwi pytając, czy ktokolwiek cokolwiek widział. Dostałam przynajmniej tuzin różnych sprzecznych informacji. Poszukiwacze niczego nie znaleźli.
Byłabym w kropce, gdybym sama nie dojrzała kawałka tkaniny, wiszącego na jednym z krzewów w pobliżu miejsca zdarzenia. Był to kawałek prowizorycznego bandaża, w którym wciąż tkwił brudnozielony, przypominający pazur cierń. Słyszałam o zwierzakach w lesie, które miały być właśnie takie, więc poszłam z tym do małej, rudej myśliwej, która wyglądała jakby się mnie bała.
Ta, po dokładnych oględzinach udzieliła mi bardzo pocieszającej informacji. Kolec należał do zmutowanej prosiako-rosiczki, w dodatku wskazała mi miejsce występowania całej masy tych cholerstw. Nie posiadając żadnej lepszej poszlaki, musiałam udać się w tamto miejsce. Oczywiście z obstawą, oraz dziewczyną mającą nas tam zaprowadzić.
Sama lokacja nie sprawiała wrażenia niebezpiecznej – ot zwykłe drzewa i gęste chaszcze. Gdyby nie strażnicy o dobrym wzroku nie zauważyłabym ruchu, zanim nie poczułabym swądu padliny towarzyszącego okropnie zmutowanym stworzeniom. Nie były to ani dziki, ani kwiatki. Przepłoszone obecnością grupy ludzi rozbiegły się, dając pole do poszukiwań. Nie wiedziałam, co powinno rzucić mi się w oczy, ale lepszego wyjścia niż szukanie igły w stogu siana też nie miałam.
Rozdzieliliśmy się już po tym, jak kobietka znikła bez śladu. Liczyłam na znalezienie czegokolwiek, może kolejnego strzępka. Znalazłam więcej niż chciałam obleśne truchło Skurwysyna, sądząc po leżących wszędzie szczątkach, zjedzonego przez własny rodzaj. Ale poza tym były ślady walki. Skoro porywacz dotarł do wioski, to musiało być powalone przez niego zwierzę. Cierń w bandażu wskazywał, że nie miał zbytnio czasu na opatrzenie ran. Nie mogły być głębokie. Idąc wśród leśnego runa za poszlakami poślizgnęłam się i sturlałam w dół stoku. Usmarowana brudem zaczęłam się podnosić. Pod kątem trawy wydawały się już ugięte. Poszłam więc w tamtą stronę.
Dotarłam do ruin częściowo zawalonego domu, opierającego się o ścianę skalną za nim. Czy ktokolwiek mógłby mieszkać w tej ruderze, tym bardziej trzymać tam porwane dziecko? Weszłam do czegoś, co było kiedyś sienią. Usłyszałam coś, a raczej kogoś. Głos dochodził z tej lepiej zachowanej części domu. W pokoju bez okien i mebli, nie licząc drewnianego sześcianu z oliwną lampką i leżących na podłodze kilku skór i futer siedział mężczyzna wraz z dzieckiem. Był odwrócony do mnie plecami a dziewczynka, widocznie mała charakternica odmawiała mu posłuszeństwa. Jak na małego mutanta przystało, mimo urodzenia się kilka miesięcy wcześniej wyglądała na przynajmniej czterolatkę. Jedyne co dosłyszałam, to to że on jest jej ojcem. W końcu zniecierpliwiony nie wytrzymał i wymierzył liścia małemu człowieczkowi, który poleciał w tył jak szmaciana lalka. Przytknęłam usta dłonią, łapiąc powietrze. Cofnęłam się, ale zwyrodnialec musiał mnie usłyszeć. Chciałam schować się gdzieś najciszej jak mogłam, ale moja mutacja nie dodawała mi zwinności ani gracji.
– Spierdalaj od mojej rodziny, jeśli ci życie miłe – zagroził. Musiałam cokolwiek wymyślić, więc postanowiłam grać na czas, stawiając kroki w tył gdy się zbliżał.
– To twoje dziecko? Wydaje mi się, że z kimś je pomyliłam. – wypaliłam, wpieprzając się po uszy.
– MOJE, z kobiety która powinna być MOJA, a nie tego kundla – praktycznie zawarczał. Stężenie wilkołaków, z którymi miałam do czynienia w ostatnim czasie przestało mi się podobać. Oparłam dłoń trzymaną z tyłu na jakimś meblu. Cholera, co tu zrobić…
– To na pewno nieporozumienie… Możemy to wyjaśnić...– na ułamek sekundy spotkałam się z wysokim mężczyzną spojrzeniem, łapiąc za wystający gwóźdź. Ciągnąc go odłamałam też kawałek deski i na oślep rzuciłam przed siebie. Zdezorientowanie przeciwnika dało mi chwilę. Wściekły nie wytrzymał i zaczął szybko się przemieniać. Nie ma mowy żebym dorównała w sile wilkołakowi. Złapałam w rękę nóż i przebiegając obok potwora wbiłam mu w nogę. Złapałam dziewczynkę za rękę, ciągnąc ku wyjściu.
Stwór zagrodził wejście, rozkładając wielkie łapy. Pod jego nogi rzuciłam lampę która pękając oblała go olejem, zajmując jego futro i „dywany” ogniem. Wilk zawył przeraźliwie, próbując się ugasić. Łapiąc dziecko w ramiona dałam nura pomiędzy jego nogi. Wybiegłam z domu z duszą na ramieniu.
Drewniany dom, szybko zajmujący się płomieniami dymił się. Widziałam już strażników, biegnących w moim kierunku. Odwróciłam się, patrząc na wejście, z którego wyłonił się wściekły i poparzony, tatusiek.
Walka trwała ładną chwilę. Rozjuszony potwór rzucił się przed siebie na oślep, atakując jak zwierzę w potrzasku. Wyszkoleni strażnicy bronili się, pozbawiając stwora sił. Nie udało im się go drasnąć aż nie opadł z sił, odmieniając się. Choć żadne z nas nie spodziewało się tego, postanowiłam to wykorzystać.
Związanego porywacza w wiosce przedstawiłam rodzinie. Oni a on to było jak niebo i ziemia. Para, choć nie do końca rozwinięci w swojej mutacji, ale i tak drażliwi, powstrzymali się od rozszarpania go na miejscu. Dziewczynka zaczęła dzielić się z nimi szczegółami, które przybrały obraz jakiego nie chciałabym usłyszeć w pełni. Choć matka dziewczynki nie śmiała spojrzeć ani samotnikowi, ani mężowi w oczy, zażądała dla pojmanego cierpienia przed śmiercią. Pan wilkołak wyglądał, jakby miał do niej wiele pytań, więc wolałam zostawić ich samych.
Strażnicy proponowali mi dokończenie czynu, ale to ja byłam dyktatorem. To do mnie należała egzekucja…
A widok lekko, idealnie wręcz podpieczonego i pokrytego krwią ciała samotnika obudziła we mnie ukrytą chęć zaspokojenia mojego wiecznie palącego, pajęczego głodu.



2PD + 2PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz