— Nigdzie cię nie wyganiam. Możesz spać dalej — odpowiedziałam, powstrzymując lawinę żalu, która znów się do niego zbliżała. — Oboje wiemy, jak jest. Każdy na wyspie jest zagrożeniem, nikt nie jest normalny. Nie będę potępiać cię za coś, na co nie masz wpływu — skrzywiłam się, mówiąc to, bo rzeczywiście nawet nie dopuszczałam do siebie takiej opcji. Renard mi nie odpowiedział, ale słyszałam wyraźnie jego urywany, świszczący oddech, brzmiący tak, jakby on sam był bardzo zmęczony. Para unosiła się w powietrzu, gdy równomiernie wydychał powietrze, a krople potu kreśliły drogę na jego prawej skroni. Postanowiłam nie zagłębiać się w to, co było jego sprawą. On nie wypytywał o nic mnie, więc ja także nie powinnam drążyć widocznie drażliwego tematu. Nie byłam tu od tego, aby sprawić, że mógłby się gorzej czuć.
Moje serce wybijało szybki, choć regularny rytm, kiedy stałam w rogu chaty nazywanym kuchnią. Za to Renard zajmował kanapę, z nogami szeroko rozstawionymi i twarzą schowaną w dłoniach. Ze znużeniem przyglądałam się widokowi za oknem, w oczekiwaniu aż woda zacznie się gotować. Nikłe poświaty lamp strażników dalej były widoczne i przebijały się przez mgłę osiadłą na bagnach wokół mojej chaty. Przed owym incydentem głowiłam się, co tu robili. Musieli krążyć stosunkowo niedaleko, skoro od kilku godzin ich rozgorączkowane głosy nie ustawały, a lampy tliły się słabym światłem. Zgasiłam wszelkie świece, wewnątrz chaty panował mrok, a jedyne co widziałam, to gorąca para przed moim nosem unosząca się znad garnka. Strażnicy zwykle nie zapuszczali się w te rejony. Uważali, że to nie było w ich interesie, a wszelkie ostrzegawcze sygnały bagatelizowano, uważając ten zakątek jako jeden z bezpiecznych, niewymagający ciągłych zwiad. Słono się mylili, bo ja, jako jedyna mieszkająca tutaj dobrze wiedziałam, jak wyglądała sytuacja. Moja chata była jedyną w promieniu kilku, jak nie kilkunastu kilometrów, wątpiłam nawet w to, że byłam wpisana w księgę mieszkańców, skoro Rada niechętnie przyznawała się do tego, jakoby ten skrawek ziemi należał do osady. Ale tak, istniał, należał, był zamieszkany - przeze mnie, ale wciąż był. W istocie wszystkie niewyjaśnione zaginięcia, o których była mowa, miały miejsce właśnie tu, po tej nieuczęszczanej stronie wioski.
— Co się dzieje z tymi wszystkimi osadnikami, którzy zaginęli? — spytałam, w przypływie ciekawości. To, że słuch po nich ginął to nie było wszystko. Rada mogła karmić nas różnymi historiami, ale każdy wiedział, że prawda mogła być zupełnie inna. A skoro miałam pod ręką kogoś urodzonego praktycznie w dziczy, samotnika z wyboru, czemu nie miałabym drążyć tematu? — Ta strona jest najbardziej narażona na ataki i to tutaj najczęściej znajdują wszystkie zwłoki obdarte ze skóry i z wyprutymi wnętrznościami, ale jakoś nikt z wyżej postawionych nie kwapi się, aby coś z tym zrobić. Nie mówią nam też, co się z nimi dzieje, a robotę przypisują dzikim zwierzętom, ale nie jestem głupia. To nie jest robota zwierząt.
— Nie mam pojęcia — stwierdził, patrząc na swoje dłonie, które oderwał chwile temu od widocznie zaczerwienionej twarzy. — Ci, co mają władzę tak naprawdę nie mogą nic, ale nie chcą straszyć osadników albo stracić swojego wysokiego stanowiska. Temu właśnie nie chcę dołączyć do tego cyrku. Najlepiej jest bronić się samemu — prychnęłam głośno na jego słowa.
— A jednak przychodzisz do nas, kiedy czegoś potrzebujesz. Ten cyrk czasami może być lepszy od dziczy, tym bardziej, jeśli prowadzi się życie podobne do mojego. Nie narzekam. Nie mam też kontaktu z resztą wioski, wywiązuję się jedynie ze swoich obowiązków, które lubię pełnić, a wszystkiego mam pod dostatkiem. Przynajmniej nie przymieram z głodu — wymieszałam wodę w garnku, chwilę później rozlewając ją w dwa kubki wypełnione ziołami. W miarę moich czynności obdarowałam go powściągliwym spojrzeniem, jednak bez pewności, że je zauważył. — Przychodziłem do Melody, bo była jedyną osoba, która mnie przyjęła gdy nie miałem nikogo. Mam u niej dług wdzięczności — wzruszył ramionami. — Poza tym, ja wolę żyć bez zasad, na własną rękę. Przyzwyczaiłem się do samodzielności tak samo, jak i do głodowania — nie odpowiedziałam. Zamiast tego podniosłam gliniany kubek wypełniony ciepłymi ziołami i wręczyłam mu, a właściwie wepchnęłam w jedną, wolną rękę, która zwisała bezwładnie, a w międzyczasie napotkałam jego baczne spojrzenie.
***
Następnego dnia, a właściwie tego samego, tylko że rankiem, Renard dalej spał jak zabity. Z rozpadającej się półki wydobyłam lnianą siatkę, która pewnie niegdyś była biała. Mimo brudu, jaki na niej osiadł, wytrzepałam ją w powietrzu, powstrzymując się od kaszlu. Omiotłam ją krytycznym spojrzeniem, uznając że jeszcze się nada - spakowałam do niej trochę ziół, które piliśmy kilka godzin temu, trochę suszonego mięsa, owoców, warzyw, nawet tych okraszonych zgnilizną, bo były zjadliwe po odkrojeniu pewnego kawałka. Uznałam, że nie mamy na co narzekać, bo wyspa nie jest aż tak dobrotliwa. Do wypełnionej siatki włożyłam także zboża, które dostałam od rolników i cienką, choć ciepłą, wełnianą kurtkę. Renard przebudził się, kiedy akurat ubierałam sweter. Wymamrotał słowa powitania, widząc mnie stojącą przy kominku. Obserwowałam bacznie, jak zdjął z siebie koc, pod którym przyszło mu spać, a następnie przeciągnął się w akompaniamencie jego strzelających kości. W normalnych okolicznościach śmiałabym powiedzieć, że był to dość leniwy poranek, ale to niestety nie było normalne życie i takie określenie nie pasowało. Było po prostu zdecydowanie nie na miejscu.
— W poprzednim życiu codziennie jadłam to na śniadanie — zdradziłam, kiedy siedzieliśmy przy stole, jedząc płatki z mlekiem. Co prawda były zbożowe, rodem z pola i mocno było od nich czuć owsem. — Tylko, że czekoladowe. Bardziej chemiczne. Wtedy wszystko było chemiczne — dopowiedziałam, zdając sobie sprawę, że chłopak nie znał tamtego życia.
— Ludzie jedzą chemiczne rzeczy? Myślałem, że są niebezpieczne — zmarszczył brwi, próbując płatków — To jest świetne! Byłaś szczęściara, że jadałaś takie na co dzień — powiedział, a ja uśmiechnęłam się blado na jego reakcję.
— Na świecie istnieją odpowiednie organizacje, które kontrolują bezpieczeństwo produktów dopuszczanych do sprzedaży — wytłumaczyłam mu jak dziecku. — Więc wszystko było w pewnym stopniu chemiczne, ale nie szkodzące. Nie aż tak. Dodawali różne preparaty, barwniki. Żeby jedzenie miało na przykład lepszy kolor. Nawet mleko smakowało zupełnie inaczej niż to, które jesz.
— To bez sensu. Po co utrudniać sobie życie i marnować czas, jak można upolować sobie coś naturalnego — zmarszczył lekko brwi.
— Tak to już działało — wzruszyłam ramionami, urywając jednocześnie temat. Oboje skończyliśmy jeść, więc Renard, tak jak zapowiadał dzień wcześniej, zaczął się zbierać do domu.
— Pójdę z tobą — odchrząknęłam. — No nie wiem czy chcesz znaleźć się w warunkach, w jakich mieszkam, ale zapraszam. Będziesz mogła przy okazji zerknąć na mojego konia. On też ostatnio oberwał, nie wiem czy nie mocniej — zarzucił na plecy miecz i plecak, na co kiwnęłam głową, pierwszą część jego wypowiedzi puszczając mimo uszu.
— Masz — podniosłam torbę z podłogi, przypominając sobie o niej. — Zabierz. Dałam ci trochę jedzenia — powiedziałam, nie przyznając się, że to, co mu dałam było znaczną częścią moich zapasów.
— Ja... Dzięki — powiedział z lekkim niedowierzaniem i wdzięcznością, na co wzruszyłam ramionami z lekkim uśmiechem. Wiedziałam, że było mu ciężko, a na wyspie nie było nikogo, kto byłby chętny mu ulżyć. Może to właśnie po to los postawił mu mnie na swojej drodze? Chociaż to było już zbyt naiwne i filozoficzne.
***
Słońce przyświecało swoim naturalnym blaskiem. Było dosyć ciepło, chociaż wiał odczuwalny, chłodny wiatr, kiedy szliśmy po stromym zboczu, w dół leśnej ścieżki. Byliśmy już poza granicami wioski, a las nie był bagnisty i zagospodarowany. Wręcz przeciwnie, rozkwitał, a nad naszymi głowami krążyły ptaki. Na moją prośbę zboczyliśmy z trasy - nie darowałam sobie tych pięknych kwiatków, które rosły wokół. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła ich zrywać. Zza krzaków wyłonił się budynek, zarośnięty najbardziej od frontu, ale czyniło go to niewidocznym. Chata była stara, zaniedbana i przekrzywiona do tego stopnia, że sprawiała wrażenie, jakby lada moment miała się przewrócić. Była piętrowa, choć wątpiłam, że piętra nad parterem były użytkowane. W każdym razie, byłoby to niebezpieczne, biorąc pod uwagę jej krzywą konstrukcję. Byłam ciekawa, kto mieszkał w środku, a jeśli nikt - może Renard chciałby zająć to miejsce? Spekulowałam, że mimo wszystko mogłoby być lepsze niż to, w którym mieszkał. — Może wejdziemy do środka? — przystanęłam na chwilę, patrząc na Renarda. — Zobaczymy co jest w środku — dodałam odrobinę nieśmiało, nie chcąc jeszcze zdradzać swoich planów, gdyby chata jednak okazała się zamieszkana.
— Jasne. Od kiedy jesteś taka rządna przygód? — ruszył przodem, sięgając ręką w stronę miecza.
— Nie jestem — wymamrotałam. — Mam ich wystarczająco, ale może znajdziemy tu coś przydatnego. Na ziemi nie widać śladów a trawy dookoła są nietknięte, jakby nikt tu nie mieszkał — podzieliłam się z nim moimi spostrzeżeniami, na co przytaknął, zachowując ciszę. Podeszliśmy do drzwi, które ugięły się pod naciskiem Renarda. Skrzypnęły głośno, ale nie stanowiły żadnego oporu, więc uważnie przeszliśmy przez próg. W pierwszym momencie nie widziałam zupełnie nic, moje oczy przyzwyczajone były do słońca i jasności, a nie wnętrza domu spowitego w półmroku. Widziałam jedynie kurz krążący przed moimi oczami, minęła chwila, zanim zaczęłam odróżniać to, co widziałam. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało na opuszczone, stare i normalne. Dziurawe panele, zawalone schody w rogu pomieszczenia, stare, drewniane meble z materiałowymi prześcieradłami, w których myszy wygryzły dziury. Mojej uwadze nie umknął dziwny zapach, którego jeszcze nie czułam. Był drażniący i nieprzyjemny. Mimo to weszliśmy wgłąb budynku, a stojąc w długim korytarzu oparłam się o ścianę, czując duchotę, która dopiero do mnie dotarła. Podłoga wykonana była z niespotykanych dotąd strzech, wyglądały nienaturalnie, były też delikatniejsze od tych, które mieliśmy w wiosce. Chciałam odepchnąć się od ściany i stanąć o własnych nogach, aby iść dalej, ale moje ubranie, jak i włosy z tyłu przesiąkły czymś i kleiły się do ciała. Odwróciłam się, z konsternacją ściągając brwi. Ściany były murowane, nie drewniane - tylko jakim sposobem ktoś je wybudował? Zdziwienie na mojej twarzy musiało być uderzające, kiedy dotknęłam palcem wskazującym ciecz, którą były pokryte ściany. Chwilę mi zajęło, aby skojarzyć fakty - odór, strzechy, kominek. Spojrzałam na ścianę niewidzącym wzrokiem, a fantomowy, ludzki tłuszcz ściekał w dół chropowatej powierzchni, napawając mnie obrzydzeniem. Podniosłam nogę, stałam na tej dziwnej podłodze. To nie były strzechy, tylko ludzkie włosy, pod którymi pewnie była skóra wiadomego pochodzenia. W tym samym momencie usłyszałam, jak drzwi frontowe ponownie się otwierają, ale tym razem nie był to Renard.
+2PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz