18 lutego 2020

Od Aven - zadanie dyktatora

Temat: Nieproszeni goście
Szczegóły: Obecność szczurów była powszechnym problemem większości mieszkańców wyspy. Dotychczas osadnicy skutecznie zapobiegali ich nadmiernemu rozmnażaniu się w domostwach na własną rękę, lecz tej wiosny szczury stały się wręcz plagą, której nie dało się pokonać pułapkami ani trutkami. To już nie tylko natrętne utrapienie dla zapasów w spichlerzach, ale realne zagrożenie dla człowieka i zwierząt hodowlanych. Zdesperowani osadnicy zwrócili się z tym problemem do dyktatora. Zadaniem jest znalezienie sposobu na pozbycie się szczurów z wioski.
I stało się. Po raz drugi zostałam wybrana dyktatorem wioski. Naprawdę trudno było stwierdzić, czy powinnam się cieszyć, czy obawiać. Oznaczało to dodatkowe przywileje, ale również obowiązki. Ciekawe czy mieszkańcy wybrali mnie dlatego, że mi ufają, czy też po prostu ze strachu o swoje tyłki uczynili mnie kozłem ofiarnym, w końcu to stanowisko nie cieszyło się dobrą sławą. Mimowolnie skrzywiłam się, gdy na tę myśl przed oczami pojawiła się przerażająca scena z martwym ciałem Avalon w roli głównej.
Siedzenie za biurkiem i obsługa wszelkiej maści dokumentów była nudna jak flaki z olejem i każda minuta bazgrania dłużyła się w nieskończoność. Mózg nieskory do współpracy wymyślał coraz to nowe okazje do wstania i przejścia się, gdziekolwiek i po cokolwiek. Właśnie w jednym z takich momentów myślenia o niebieskich migdałach usłyszałam ciche skrobanie niewielkich łapek o drewno. Nieproszony gość tuptał szybko po pobliskiej półce, po cieńszych elementach przechodząc wręcz akrobatycznie, zwinnie pomagając sobie cienkim ogonem niczym przeciwwagą. Wstałam, bardziej celem przyglądnięcia się szczurkowi niż łapania go, ale ten na mój widok spłoszył się i zniknął po chwili w kącie tak szybko i niespodziewanie, jak się pojawił.
Zignorowałam to, co później zemściło się na mnie, jak zwykle zresztą. W ciągu następnych kilku dni pojawiły się problemy. Znikające zboże, podjadane sadzonki, typowe dla takich szkodników. Słyszałam o tym na rynku, wśród strażników. Wszyscy o tym mówili. Ludzie zaczęli przychodzić, gdy gryzonie rozpanoszyły się i przestały się bać, były zdesperowane i wygłodniałe. Teraz trzeba było zacząć się obawiać, jako że trutki nic nie dawały, a zwierzęta działały stadnie i można by rzec, że zorganizowanie. Były zbyt mądre, aby zjadać zatrute pokarmy albo wchodzić w pułapki. Co gorsza, pojawiły się pogłoski, że przychodzą coraz to większe sztuki.
W duchu dziękowałam wszystkim wyznawalnym bogom, że chociaż nie roznosiły żadnej zarazy. Jeszcze. Bo skoro latają ich tu całe zgraje, to naukowcy mogliby to wykorzystać do swoich przeklętych i pokręconych eksperymentów.
Nie jestem pewna, czego ode mnie oczekiwano: że na własną rękę wybiję setki szkodników, czy uratuję ich w jakiś cudowny sposób? Niemniej byłam teraz dyktatorem, a od obowiązków nie zdarzało mi się uciekać. W dodatku dobrzy ludzie w wiosce liczyli na ten cud. Musiałam choć trochę się o niego postarać. Inaczej następny z kolei dyktator dostałby bardzo niemiłą niespodziankę.
Nie mając lepszego pomysłu na rozpoczęcie „poszukiwań”, chodziłam od domu do domu, szukając gniazd, śladów miotów, czegokolwiek. Po kilku bardzo niemiłych komentarzach i troskliwym życzeniom kierowanym w moją stronę poprosiłam o pomoc jednego z groźniej wyglądających strażników. Nagle przestałam być maleńką istotką, którą co druga osoba mogłaby po prostu wyrzucić za drzwi, a stałam się dyktatorem w obstawie z misją do wypełnienia.
Tym sposobem w przeciągu paru dni zmarnowałam mnóstwo czasu, nie uzyskawszy wymiernych efektów. Dowiedziałam się za to bardzo dużo o mojej linii genealogicznej i rodzicach nieboszczykach, poznałam ludzi gotowych do współpracy i zabiłam kilka dziesiątek szczurów. W tych stworzeniach było coś na tyle odrzucającego, że żaden kot, dziki czy nie, nie fatygował się do niczego poza pozbawianiem ich życia. Nawet moja wielce żarłoczna domowa Menda prychał niezadowolony w ich stronę, nie okazując większego zainteresowania, a przecież ten zwierz był w stanie pochłonąć całe morze wróbli, królików i innych niewielkich żyjątek, jeśli tylko podsunąć by je mu pod nos.
Skoro nic nie chciało się żywić parszywymi szkodnikami, to powstawał dodatkowy problem utylizacji małych trucheł. Żaden z rozsądnych rolników nie przyjąłby ich na kompost, rozkładające się w lesie stanowiłyby chyba jeszcze większe zagrożenie niż za życia. Skażanie nimi okolicznych wód absolutnie odpadało. Z dwojga złego można było je jeszcze zakopywać albo palić. Nad tym chciałam rozwodzić się dopiero później.
Poza chwilową dodatkową robotą miałam jeszcze do wyrabiania się ze sprawunkami myśliwego. Ta wiosna nieszczególnie rozpieszczała, nie mogłam też polować na gniazdujące ptaki. Parujące się zwierzęta zostały przepłoszone przez wszechobecne szkodniki, co wymuszało długie wędrówki i powroty pod obciążeniem. Jedno z polowań u podnóża gór Ungcy naprowadziło mnie na najbardziej abstrakcyjny pomysł. Wśród świeżych liści i gęstego runa leśnego jak zawsze czaiły się drapieżniki. Przebywanie tak daleko od domu wiązało się z nocami spędzonymi pod chmurką i niezliczonych problemów z tym związanych. Tygran u boku nie mógł mi zapewnić stuprocentowego bezpieczeństwa, a na pułapkach znałam się jak mało kto na wyspie.
Mój przewrotowy plan wymagał czegoś dużego, ale nie zbyt dużego. Żarłocznego i wiecznie głodnego zwierzęcia, które mogłoby mnie zaprowadzić do źródła wiosennej plagi. A tej nocy z płytkiego, ostrożnego snu obudził mnie bardzo niezadowolony miauk schwytanego w sidła kotowatego stwora. Pumatoperza dla dokładności. Był on idealnym „ochotnikiem” do wykorzystania jako szczurołapa. Nie był duży, przypominał nieco irbisa śnieżnego ze swoim puchatym ogonem, za to pazury miał długie, ruchy energiczne i ataki głodne krwi. Uprowadzone stworzenie okazało się łagodniejsze, niż można się było tego spodziewać. W końcu byłam nimfą, a o dzikich kotach zdążyłam się co nieco dowiedzieć. Do wioski Kiciusia przemyciłam bez zamiaru chwalenia się tym przed mieszkańcami. Muszę przyznać, że wprowadzenie do wioski jednego dzikiego zwierza wiązało się z chłodnym odebraniem, zatem dołożyłam starań, by nie zostać zobaczone jeszcze z drugim.
Pierwszy etap planu się powiódł bez większych problemów. Teraz pozostał jeszcze drugi.

~~~

Potrzebowałam cudu i cud dostałam. Wspaniałym zbiegiem okoliczności wypuszczenie pumatoperza okazało się strzałem w dziesiątkę. Przed zniknięciem w zaroślach doprowadził mnie do jedynego miejsca, którego nie odwiedziłam w trakcie moich poszukiwań i którego się nie spodziewałam: wioskowego miejsca kultu, a dokładniej jego piwnicy. To nie było moje ulubione miejsce w wiosce. Rzeczywiście, do wnętrza prowadziło kilka dziur, mniejszych i większych. Tylko czemu nikt z szamanów nic nie wskazał? Byli albo złośliwi, albo zajęci swoimi obrządkami i miksturami. Otworzył mi znajomy brudny starzec, któremu oddałam tajemniczą księgę dawno temu, gdy nie byłam przyzwyczajona do wszechobecnego zagrożenia i dziwactw przeklętej wyspy. Mężczyzna wprowadził mnie do środka, jak zwykle mówiąc nieco zagadkowo, ale szczerze. Chyba nic nie ukrywał, zostawił mnie samą w piwnicy przypominającej bardziej katakumby i wrócił do swoich spraw. Powierzył mi też klucze i dał znać jak go znaleźć. A może po prostu liczył, że pożrą mnie szkodniki.
Na ścianach ukrytych pod ziemią pomieszczeń osadzała się wilgoć, powietrze wypełniał zapach kurzu, pleśni i być może czegoś jeszcze. Widać było, że nie bywano tu często, co nie było wcale dziwne, mając na uwadze liczebność naszych szamanów. Zagłębiając się, zabijałam, a przynajmniej starałam się ukatrupić jak najwięcej wszędobylskich parszywków. Przeszukałam każdy pokój, ale nie znalazłam czegoś… Sama nie wiem, może jakiegoś dużego stada, miotów pozostawionych samopas albo czegoś wstrząsającego.
A przynajmniej tak mi się wydaje – przeleciało mi przez myśl, gdy zobaczyłam szarego gryzonia znikającego za rogową szafą pełną kolorowych fiolek i flakoników. Z wielkim trudem odsunęłam nieco mebel i zobaczyłam dziurę w ścianie, w podziemnym pomieszczeniu, w kamieniu. Pochyliłam się, przyświecając nad otworem. Pozostałe kamienie też były luźnie. Postanowiłam iść po pomoc.
Godzinę później przez ziejącą dziurę weszłam jako pierwsza do krótkiego tunelu. Tak o to znalazłam się w czymś, co przypominało bardzo stare zapadlisko, którego ujście było zarośnięte i stanowiło swojego rodzaju świetlik, mchy i wszelkiego rodzaju pnącza zwisały aż do podłoża, to jest na wysokość podobną do dwupiętrowego domu. Na środku znajdowała się maleńka sadzawka ze stojącą wodą, zapewne z ostatnich deszczy. Zaraz za mną z ciemności wyłonili się strażnicy, co dodało mi otuchy, potrzebnej w obliczu tego, co dostrzegłam zaraz potem. Znajdowałam się na niewielkim wzniesieniu, a przeciwległa część rozchodziła się w coś na kształt ogromnej nory, która prawie wiła się od życia. Śmierdząca słodką stęchlizną rozkładu rzeka ciemnego futra kłębiła się niespokojnie w części otulonej półmrokiem, nic nie śmiało się zbliżyć do nas, uzbrojonych w pochodnie. Młodszy i niższy strażnik, który prawdopodobnie był w moim wieku głośno wyrażał chęć ucieczki. Gdybym nie stała właśnie przed źródłem wioskowych problemów nie omieszkałabym uciec wraz z nim. Drugi mężczyzna klepnął go w tył głowy dając gniewny i donośny wyraz swojej dezaprobaty. Wśród obrzydliwej, wijącej się masy dało się dostrzec NAPRAWDĘ duże osobniki.
Rozzuchwalone szkodniki zaczęły zbliżać się nieubłaganie, można było ciąć na oślep i wciąż trafić wiele z nich. Jednak miały dostateczną przewagę, aby nas pochłonąć jak fala, nie pozostawiając szczątków ani świadectwa groteskowego widowiska. Młodzik w pewnym momencie wpadł w panikę i upuścił na ziemię trzymaną pochodnię. Wysuszone runo leśne zajęło się jak zapałka. Szczury rozpełzły się i tak jak strażnicy rzuciły się do ucieczki. Ja stałam, przez chwilę nie mogąc złapać tchu ani poruszyć którąkolwiek kończyną.
Ogień oddzielił mnie od towarzyszy znikających właśnie w tunelu. Nie tak chciałam zginąć. W ogóle nie chciałam umrzeć, ale już z pewnością nie razem z chmarą szczurów. Kakofonia pisków i skrzeków odbijała się, gdy zwierzęta tratowały się i wygryzały drogę wśród sobie podobnych. Przypominało to sławne tortury polegające na uwięzienia gryzonia na brzuchu ofiary i oczekiwania aż ten wygryzie sobie drogę przez brzuch, z tą różnicą, że tutaj było ich całe mrowie i rzucały się w chaosie na siebie nawzajem.
Adrenalina uderzyła mi do głowy, ciało pragnęło ucieczki. Piętrząca się ściana próbująca dosięgnąć szyi zapadliska podsunęła mi jedyną, choć szaloną drogę. Skacząc z kamienia na kamień pomiędzy płomieniami, starałam się dosięgnąć któregoś z pnączy lub zdobyć jakiekolwiek miejsce do podparcia. Gryzący, ciemny dym z trupków i liści był groźny i przeszkadzał w wydostaniu się. Gdy złapałam jedną z grubych lin bluszczu, szkodniki podążyły za mną, drapiąc i wgryzając się w nogi, byle wspiąć się po mnie wyżej. Zrzucanie ich i wspinaczka naraz graniczyło z cudem, ale gorąc szybko wytracił ich siły. Wygramoliłam się z piekła resztką sił. Dopiero teraz zobaczyłam, że jestem cała osmalona i poczułam ból od obrażeń. Popatrzyłam w padół i pomyślałam, że wygląda jako piec w ziemi.
Obudziłam się u medyka, miejsce rozpoznając od razu po mdłym zapachu ziół i maści. Spróbowałam się podnieść, ale z bólu tylko syknęłam. Myślałam, że nikogo tu nie ma poza mną, ale wystraszyłam się na powitanie starego szamana. Nie pochwalił się tym, że to on znalazł mnie i przyniósł, a zatem również uratował mi życie. Tego dowiedziałam się dopiero od strażników, którzy szukali mnie i zabezpieczyli dogasający padół.
Problem został zażegnany, a ja byłam tylko szczęśliwa, że uszłam z życiem. Do tej pory na samo wspomnienie czuję zapach palonego futra. I nauczyłam się nienawidzić szczurów.

Ilość słów: 1655
Zaliczone: Tak
Nagroda: 4PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz