21 lutego 2020

Od Bobby CD Bezimiennego - Szczury laboratoryjne

Słowa człowieka Bez Imienia odbijały się po mojej głowie pustym echem. Kłamiąc, nie osiągnąłby żadnej korzyści, ale historia z koszmarami brzmiała nieprawdopodobnie - jakbym na co dzień nie spotykała się z nadprzyrodzonymi dziwadłami, to mogłabym go zwyczajnie wyśmiać. Niewiele wiedziałam o jego mutacji poza tym, że jest niesamowicie potężna i krwiożercza. Cholera, w laboratorium wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku, a ja przekładałam własne urazy nad współpracę z drugim człowiekiem. Żałosne.
Teraz było trochę za późno. Jeśli mężczyzna mówił szczerze, to życzyłam mu, żeby choć on mógł się stąd jakoś wydostać. Gdy nas rozdzielono, trafiłam do tej samej sali co zawsze. Jak pies Pawłowa czułam ciarki przechodzące po plecach i zimny kamień w żołądku na sam dźwięk zatrzaskujących się za mną drzwi. Ten strach przed nieznanym towarzyszył mi przez całe badania, jednak nie zdarzyło się nic szczególnie złego, nie umarłam, jedynie testy były bardziej sadystycznie zróżnicowane niż zazwyczaj. Gdy zostałam ponownie skuta do powrotnego transportu, poczułam przykry ścisk w sercu, gdy zrozumiałam, że skoro mi nic nie jest, to Bezimienny prawdopodobnie zapłacił najwyższą cenę.
Choć wiedziałam, że i tak nie mogłam mu w żaden sposób pomóc, było mi źle. Niewielka cela teraz wydała się przeraźliwie pusta, w dodatku zaraz po zniknięciu zmory nocne koszmary powróciły. Bałam się, co stanie się dalej z moją mutacją – słuchanie wycia innych, nieudanych eksperymentów przerażało mnie o tyle, że również mogłam tak skończyć, budziło to we mnie obrzydzenie i wszystkie najgorsze uczucia.
Po kilku dniach męczącej i wdającej się we znaki samotności przy transporcie podsłuchałam dwójkę naukowców. Mimo ogólnego otępienia słysząc numer mojego współwięźnia, od razu się ożywiłam. Trafił do zamrażarki jako „ciekawy obiekt” i celem obniżenia kosztów utrzymywania go przy życiu. Beznamiętność, z jaką mówili o tym jajogłowi, była wstrętna. Oni traktowali nas jak przedmioty, a nawet mniej, a my nie mogliśmy się w żaden sposób odwdzięczyć. Niemniej przypadkowo dali mi nadzieję. Coś, co dało mi siłę przeżyć następne zbliżające się badania.
Mój koszmar spełnił się w najmniejszym szczególe, gdy zostałam wepchnięta przez grube, zbrojone, kompozytowe drzwi. Bramy fortecy można by było rzec. Po chwili wnętrze zostało rozświetlone mdłym blaskiem jarzących się lamp. Wysokie boczne ściany pustego prawie pomieszczenia były przeszklone. Wyglądały na mocne, podobnie jak podłoga. Płyty z nieznanego mi materiału nosiły ślady, być może pazurów. Patrząc na kreaturę przed sobą, odruchowo się cofnęłam, źle stawiając kroki, potykając się i upadając.
W pokoju naprzeciwko mnie piętrzył się kolos z mięsa, coś, co mogłoby zostać przedstawione jako monstrum formowane dłońmi szaleńca, pożerające właśnie kupę zakrwawionego mięsa, która mogłaby równie dobrze być ostatnią osobą, która tu trafiła przede mną. Postać przypominała człowieka tylko z rysów czegoś, co przedtem musiało być jego twarzą. Potwór przypominał makabryczną rzeźbę zalaną woskiem: tułów lalki Barbie, krzywo osadzony na surowym pulpeciku, w który kapryśne dziecko powbijało fasolki szparagowe zamiast nóżek. Skóra stworzenia była przeraźliwie blada, w wielu miejscach wyglądała na stopioną, pozbawiona jakichkolwiek włosów. Drzwi automatycznie się otwarły, a to „coś” szybko zaczęło tupać w moim kierunku, wydając gulgoczące, groźnie brzmiące posykiwanie. Tors pozbawiony rąk zawisł nade mną. Chciałam zakryć twarz dłonią, ale przedtem spojrzałam w całkowicie czarne, pozbawione białek czy tęczówek oczy przypominające koraliki i wiedziałam, że mutant nie ma złych zamiarów.
Przynajmniej nie teraz. Rozmiar jego wystających, przypominających pajęcze kłów pokrytych niezakrzepłą jeszcze krwią nie były jednak zbyt przekonujące. Zostałam obmacana przez fasolkowate odnóża, zwłaszcza w okolicy żeber i przytulonych do brzucha moich własnych kończyn, jakby wiedziało czego szukać. Wyglądało na to, że mam do czynienia z nieudanym eksperymentem. Takim, jakim sama mogłabym zostać. Dostrzegłam obręcz na szyi dziwadła, miała na sobie jakieś żelazne ustrojstwo z lampką. Udało mi się wstać, odpędzając się od ciekawskiego monstrum. Przez jego odgłosy oraz buczenie lamp nie byłam w stanie określić, o czym rozmawiają siedzący za szybą naukowcy.
Do moich uszu dobiegł odgłos przypominający krótkie spięcie i podążający za nim gardłowy, zbolały gulgot. Potwór wycofał się ode mnie kilka kroków, po czym ponownie został porażony prądem i schował się w kącie pokoju, w którym pierwszy raz go zobaczyłam, a przynajmniej próbował, nie zważając na swoje rozmiary. Zrobiło mi się go bardzo szkoda, a zarazem bałam się o swoje życie. Zostałam odizolowana od drugiego obiektu i mało delikatnie wyciągnięta z pomieszczenia na zewnątrz. Albo ten mutant był testowany na reakcję wobec innych swojego rodzaju, albo miałam zostać w jakimś celu zastraszona, a może obydwie te opcje były prawdziwe.
Miałam przekonać się o tym już niedługo, może dwa dni później. Po długim włóczeniu się w eskorcie labiryntem korytarzy, z którego chyba nie byłabym w stanie trafić sama z powrotem stanęłam przed drzwiami jeszcze zupełnie innej sali. Przypominała w pewien sposób salę sądową albo klasę, z siedzącym za biurkiem na podwyższeniu grubym i niskim facetem. Miał złowrogi błysk w oku i patrzył się na mnie jak kot, który połknął kanarka.
Jego słowa wypowiadane w specyficzny, mówiący o arogancji i wybujałym ego miały stworzyć pozór posiadania wyboru, szansy na wybranie mniejszego zła dla większego dobra. Widać, że był on grubą rybą wśród naukowców, prawie rekinem. Traktował o sobie jak o sile wyższej a o nas jak o dzieciach krążących w ciemnościach. Dźwięki dochodzące z jego ust zlewały się jak robaki wpełzające do uszu, wydając wyrok. Propozycja była nie do odrzucenia, tak serio. Popie*doleniec przypomniał mi niesubtelnie o spotkanym nieudanym eksperymencie i postawił dwa wybory: mogłam potulnie oddać przyszłe owoce mojego życia i uzyskać pomoc, której absolutnie nie można było ufać albo popełnić samobójstwo i dać „wolność” komuś innemu. No, mogłam oczywiście jeszcze napluć mu w gębę, ale to raczej mało rozważna opcja.
Chory megaloman kontynuował swoją gierkę – pokazał mi nagranie. W lewym górnym kącie kadru widać było numer piętra, -1. W niezbyt dobrze oświetlonej sali widoczny był fragment korytarza. Gdzieniegdzie stały okrągłe puszki, wiele przeszklonych. Przez dobrą chwilę na nagraniu nic się nie działo, a patrząc na obdarzającego mnie pobłażliwym, milczącym uśmieszkiem naukowca, nie wiedziałam co to miało oznaczać. Przez hol szedł uzbrojony strażnik, patrząc na jego prędkość, nagranie musiało być przyspieszone. Gdy dotarł do końca kadru, z góry za nim spłynął czarny cień, przybierając postać o ciemnej skórze. Poczułam ścisk w brzuchu, kiedy rozpoznałam Bezimiennego. Niespodziewany intruz ruszył powoli za zbrojnym, aż nagranie zostało zapauzowane. Co mogło dziać się dalej, mogłam się tylko domyślać.
Gdy dokonałam wyboru, poczułam, jak łapią mnie za ramiona. Trzy pary rąk wciąż były silniejsze niż ja sama. W szyję wbito mi strzykawkę, która wlewała we mnie coś z niemiłym dźwiękiem spuszczania powietrza. Zaczęłam powoli, nieco zbyt powoli odpływać. Gdy trafiłam na stół operacyjny, a moje powieki były już zbyt ciężkie, by je otworzyć, usłyszałam grubasa, który brzmiał na rozczarowanego i zatroskanego:
- Nigdy nie próbują nawet być bohaterami...
Przeklęłam moją odporność na środki chemiczne, gdy otworzono moje podbrzusze. Zamiast myśleć, do czego zostanie użyty pobrany układ, starałam się skupić na pozytywnym myśleniu, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. Jeśli jajogłowy nie kłamał, za to będziemy mieć choć cień szansy na wydostanie się.

Bezimienny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz