23 lutego 2020

Od Bezimiennego CD Iriego

Od kilku dni świat wracał do życia po zimowym przestoju. Wybudzały się zwierzęta tak gęsto teraz wypełniające lasy, w poszukiwaniu pożywienia. Szukały robaków pod zwalonymi, butwiejącymi już pniami. Węszyły ziół i soczyście zielnej trawy wystrzeliwującej spod osłony puchowej kołdry. Śniegu już próżno było szukać na nizinach, gdzie ciepłe promienie słońca atakujące z bezchmurnego nieba, dawno już go stopiły. Ptaki przecinały zawieszony w górze błękit. Były jak kaczki puszczane na wodzi, zaburzając nieskazitelność sklepienia, wyśpiewując przy tym cudowne melodie. Pięknie… Ale nawet takie piękno nie było w stanie zamazać świadomości i doświadczenia, jakim dysponował Bezimienny.
Nie cieszył się tym widokiem. Co rusz życie na wyspie przypominało mu, by nie dawał się zwieść złudzie wiosny i pięknu przyrody. On jednak uparcie popełniała właśnie ten błąd. Tęsknota do tamtego, jak się zdawało z jego obecnego położenia, beztroskiego życia zawiązywała mu oczy. Nawet wiedza, że te dwa światy były odrębne jak dzień i noc, nie przemawiały doń wystarczająco silnie. On ciągle patrzył na świat w pryzmacie łączących ich stanów wschodu i zachodu, których w istocie nie było na wyspie. Nie mógł traktować tego życia jak starego. Także tym razem boleśnie to odczuł.

Odkrywanie wcześniej nieprzebytych terenów wyspy było tym bardziej niebezpieczne, zważywszy na fakt, że nie znał tamtejszych ziem, mógł zwyczajnie zgubić drogę, nie wiedział także, czego może się tam spodziewać. Porwany bezsennością Colette, wybrał się w tę podróż po więzieniu. Wywiedziony z lasu wartką nogą, nie zauważył, nawet gdy wyszedł na przepiękną polankę, zewsząd otoczoną borami, których zapach niósł się zewsząd, delikatnie pobudzając zmysły. Brunet jednak całkiem pochłonięty kontemplacją tegoż widoku tonącego w chłodnym blasku księżyca zapomniał o całym świecie. Jedynie przyroda była w stanie jakoś umilić mu życie na wyspie, całkiem więc oddawał się tej drobnej przyjemności. W końcu co było w tym złego? Każdy na swój sposób razie sobie ze stresem, jaki wiąże z sobą przeżycie. Ciężko było stwierdzić czy zmorę nęcił bardziej sam widok, czy może jednak fakt, że tak dalece poświęcając mu się, jeszcze bardziej naraża swoje życie.

Nacieszywszy oczy, ruszył dalej wzdłuż płynącej przez polanę rzeki. I ona żłobiąca kotlinę coraz głębiej pochłonęła go na tyle, by dotarłszy na równinę, nie zauważył, nawet gdy otoczyło go trzech mężczyzn. Wszyscy byli w jakichś widocznych już etapach mutacji, same hybrydy. Tych Colette obawiał się nieco mnie, choć i tak nakazał sobie szczególną ostrożność. Nie zorientował się, wszystko potoczyło się nad wyraz szybko. Z pewnością nie byłoby tak źle, gdyby w ostatnim czasie nakarmił noszoną w sobie zmorę. Nie miał siły się przemienić, a co za tym skutecznie bronić czy uciec. Zauważył wśród nich lisa, szybki, ucieczka nie miała nawet sensu. Zaledwie po kilku sekundach padłby z pociętymi przez pazury ścięgnami. Adrenalina momentalnie uderzyła do skroni. Otoczyli go. Krążyli jak prawdziwe drapieżniki dookoła bezbronnej ofiary. Bezimienny nie wiedział na kim skupić wzrok. Starał się ocenić, kto zaatakuje pierwszy. Logicznym było podejrzewać o atak tego stojącego za jego plecami. W pewnym momencie Renoir usłyszał tupnięcie za sobą. Natychmiast odwrócił się, by odparować atak. Jak wielkie jednak było jego zdziwienie, gdy stojący za nim lis nie zbliżył się ani o centymetr. Zamiast niego poczuł przeokropny ból z tyłu głowy. Tępy ból przetoczył się wewnątrz czaszki, ogarniając go bezwładem. Uderzenie było na tyle silne, że pociemniały przed oczami zatoczył się i padł zemdlony.

Ocknął się, jak mniemał po pozycji słońca, po kilku godzinach. Dopiero po chwili dotarło do niego, że żyje. Dlaczego go nie zabili? Próbując się podnieść, poczuł jednak, że zachował życie, ale przypłacił to chyba pękniętymi żebrami. Jęknął przeciągle, z trudem wstając na równe nogi. Otrzepując ubranie z ziemi i kurzu, zamarł na chwilę. W chwilowym zawieszeniu obmacał tułów i biodra… torba. Skopali go i okradli. Całe szczęście nie miał w niej wyjątkowo cennych rzeczy. A miał wrażenie, że na wyspie nie ma dresiarzy.

Droga powrotna spłynęła mu dość boleśnie i znacznie dłużej. Po powrocie miał ochotę jedynie chlapnąć sobie eliksiru życia i położyć się na czymś tylko z nazwy będącym łóżkiem. Czuł się okropnie. Żebra kuły go przy każdym wdechu i gwałtowniejszym ruchu, głowa nieustannie opieprzała go, za jakiego uraz doznała. Nie przychodziło mu nic innego do głowy, by powstrzymać to okropieństwo.

Ostatecznie udało mu się dostać do miejsca wyznaczonego. Uporawszy się z kamieniem, zasunął go całkiem, odcinając się od świata. Teraz w końcu mógł pobyć nieco w swoim własnym. Przechodząc do głównego pomieszczenia, stanął jak wryty w samym wejściu.

— Co jest kurwa?! — wykrzyknął, wbijając pełen zdziwienia wzrok w obcego mężczyznę stojącego i grzebiącego w jego rzeczach. Kolejny złodziej?

Nie mógł uwierzyć. Był pewny, że katakumby będą ostatnim miejscem, do którego ktoś będzie chciał wchodzić i będzie mieć tam ciszę i spokój. Zamiast tego jednak co chwilę gościł w niej kolejnych mieszkańców tej przeklętej wyspy. Co było nie tak?

Obcy wzdrygnął się, najwyraźniej nie spodziewając się nakrycia. Odwróciwszy się w stronę Colette’a, kąciki jego ust drgnęły kilkukrotnie w nerwowym uśmiechu. Dłonie cały czas kurczowo zaciskał na jego eksperymentalnym ośniku, któremu nie zdążył jeszcze nawet dorobić drewnianych uchwytów.

— Ktoś ty? — spytał groźnie, tym razem z pewnością gotów go potencjalnej walki, miał jednak nadzieję, że nie dojdzie do niej. W tym stanie nie miał raczej szans z wysokim dobrze zbudowanym mężczyzną nieznanej mutacji. Miał już dość tych niespodziewanych spotkań w jego domu.

Złodziej łypnął na zmorę zdezorientowany. Wykonywał delikatne, lecz nieskoordynowane ruchy, zupełnie jakby bał się konfrontacji. Za wszelką jednak cenę starał się zachować spokój i opanować targające nim nerwy. Otworzywszy usta, dopiero po chwili i zająknięciu się, udało mu się wydobyć słowa:

— I-Iri — wydukał jakby nieco niepewnie.

— Co tu robisz? — sam nie wiedział, dlaczego zapytał, to przecież było jasne.

— Trafiłem tu przypadkiem — uśmiechnął się tym razem zdecydowanie odważniej, choć w dalszym ciągu zdenerwowany sytuacją, w której się znalazł.

Twarz Renoira przebiegł nieokreślony grymas. „Przypadkiem”? Blisko był stwierdzenia „jakoś ci nie wierzę”, z jakiegoś powodu się powstrzymał. Było coś w twarzy obcego, co usilnie przekonywało go, że nie stanowi zagrożenia, że nie trzeba się go obawiać. Z drugiej strony, to był właśnie główny grzech Colette’a, wierzył w takie złudy.

— Więc dlaczego grzebiesz po moich rzeczach? — brew mężczyzny mimowolnie uniosła się znacząco, ciekaw odpowiedzi, jak i samej reakcji gościa.

Jeśli, byłoby to coś w stylu „oglądałem tylko” lub „sprzątałem, bo tu bałagan”, to nie ręczył za siebie.



Iri?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz