7 lutego 2020

Od Bezimiennego CD Bobby - Szczury laboratoryjne

Brunet bez słowa podniósł się z miejsca. Ostatecznie nie zdziwiła go reakcja kobiety, gdy usłyszała, kim jest. Podczas wcześniejszych raczej marnej jakości rozmów nigdy o to nie spytała, sam również nie podjął tego tematu, podejrzewał, z czym zostało zmieszane jej DNA. Pomijając oczywiście jego dość zdawkowe odpowiedzi na wszelkie inne pytania. Nie widział większego sensu w nagłym poznawaniu i zaprzyjaźnianiu się, skoro najpewniej i tak niedługo umrą. W „prawdziwym” życiu z pewnością nawet by się nie spotkali, a jeśli nawet, wielce prawdopodobne, że zawalczyliby z sobą. Przekonał się już, że jego mutacja jest dość… pogardzana? Przez innych. Nie był mile widziany w towarzystwie, dlatego tak gruntownie to ukrywał, ale już po ptakach, wydało się niestety.
Podszedł boso do szufladki, wyciągając z niej swoje i jej jedzenie.

— Nie obawiaj się — mruknął ochryple, od dłuższego czasu nieużywanym głosem, podając jej posiłek.

Nie czekając na nic, wrócił na swoje miejsca. Nie miał najmniejszego zamiaru robić jej ani nikomu innemu krzywdy, zwłaszcza innym mutantom. To nie miało sensu. Wszyscy byli skazani na życie na wyspie, po co mieliby sobie jeszcze bardziej utrudniać życie, tym bardziej, gdy tkwili teraz w laboratorium. Powinni się nawzajem wspierać, nawet osadnicy z samotnikami, a przynajmniej nie wchodzić sobie w drogę. Byli jak wściekłe psy zamknięte w klatce, skaczące sobie do gardeł.

Odnalazł szybko dziurkę, którą uciekło nieco krwi, przykładając paczuszkę do ust, wypił łapczywie, jednym haustem. Wyssawszy wszystko do ostatniej kropli, oderwał pakunek do ust, wzdychając nieznacznie. Okropnie męczyło go to nieustanne pragnienie. Wiele też kosztowało go opanowanie się, by nie przypaść do żył Bobby. Mógł wprawdzie zaspokoić głów jej koszmarami, nie chciał jednak tego robić. W ich położeniu tak straszliwy koszmar mógłby jej psychicznie strasznie zaszkodzić. Czuł, że naukowcy zdają sobie sprawę z natury jego osoby i że tego nie zrobi. W przeciwnym razie pewnie siedziałby w osobnej celi. Chcieli, żeby cierpiał jeszcze bardziej… sadyści. Dawano mu jedzenie co kilka dni, by nie nabrał zbytnio na sile i nie próbował zmienić się w cień i samo w sobie kosztowało wiele energii, a ją musiał oszczędzać.

Spojrzał w końcu na kobietę, zdawała się nie wierzyć w jego słowa. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej nieufnej niż wcześniej. Nie podobało mu się to zbytnio, przykładał sporą wagę do słowności. Dla niego było święte. Dając komuś słowo, nie miał zamiaru go łamać, tym bardziej towarzyszowi niedoli.

— Naprawdę — podjął. — nie mam zamiaru robić ci krzywdy i żywię nadzieję, że odpłacisz się tym samym. Zresztą — dodał, opierając przedramiona na ugiętych kolanach, odwracając wzrok, licząc, że zapewni to osadniczce więcej komfortu. — gdybym chciał, mógłbym żywić się twoimi koszmarami, a z tego, co wiem, żaden cię nie nawiedził, odkąd nas tu zamknęli.

— Skąd wiesz? — odezwała się w końcu, Bezimienny poczuł jej wzrok na sobie, uparcie jednak wbił wzrok w ścianę.

— Niedawno odkryłem, że moja mutacja, żywiąc się, zsyła koszmary, ale leżąc w pobliżu śpiącego, może je także odganiać — wyjaśnił spokojnie, niemal nie modulując głosem.

Znów zapadła pomiędzy nimi głucha cisza, przerywana jedynie cichymi odgłosami, jedzonej przez Bobby brei. Widząc to, mężczyzna nie niemal pożałował jej, że byłą zmuszona to jeść, wyglądało ohydnie i odpychała na sam widok, o zapachu, czy raczej odorze nie wspominając. Dziw człowieka brał na myśl, że nie kończyło się to dla niej ostrym zatruciem pokarmowym.

W ciągu kolejnych kilku dni nie udało im się złapać lepszego kontaktu. Bezimienny w pewnym momencie ośmielił się stwierdzić, że może to nawet nigdy nie nastąpić. Zdawał sobie sprawę, jak okrutnie odpychająca dla innych jest jego mutacja, sam wielokrotnie to sobie wyrzucał. Nienawidził tego.

Wszystko pozostawało w wątpliwej „normie”, Bobby dostawała swoją papkę, on co kilka dni paczkę krwi. Nie łasił się o dodatek w postaci koszmarów, choć okrutnie go to kusiło. Żołądek nieustannie przyssany miał do kręgosłupa. Nieskazitelną ciszę przerywało jedynie okazyjne burknięcia brzucha, nie tylko jego. Ostre światło z każdą godziną stawiało się coraz bardziej nieznośne, a zamknięte, w którym siedzieli, coraz ciaśniejsze. Colette siedział w milczeniu na swojej pryczy, oparty o ścianę. Zachowywał spokój, choć w jego wnętrze gotowało się nieustannie. Starał się jednak opanować, w ich sytuacji, nikomu nagły wybuch emocji by nie pomogło. Musiał coś wymyślić, by ich uwolnić.

W końcu przed ich więzieniem stanęli ludzi, czy raczej demony jedynie obleczone w ludzką skórę. Uzbrojeni i groźni zwiastowali jedno: badania. Na ich widok brunetem szarpnęło wewnętrznie. Wiedział dobrze, że tym razem najpewniej mogą nie wrócić żywi.

Automatyczne zawiasy szczęknęły jak młotek sędziowski przypieczętowujący wyrok. Gdy tylko drzwi otworzyły się, do środka weszło dwóch zbrojnych. Łapiąc nas za ramiona, gwałtownie postawili na nogi. Niemal wyrzuceni wylądowali na korytarzu, gdzie czekało czterech kolejnych, wraz z dwoma naukowcami. Widział już wcześniej tamtych jajogłowych. Nigdy jednak nie było ich u nich. Obserwując wszystko bacznie przez szybę, zauważył, że ta dwójka zjawiała się tylko po niektórych więźniów, z czego wracał jeden lub żadne. Mężczyzna zaczął się obawiać, że w ich przypadku ziści się drugi scenariusz.

Unieruchomiono ich ręce, grubymi, białymi kajdanami, nogi związano podobnymi, jednak bransolety na ich nogach połączone były czymś w rodzaju łańcucha czy kabla, nie był w stanie jednoznacznie tego nazwać. Dodatkowo Bobby założyli coś podobnego do gorsetu. Ciekaw był dlaczego, podejrzewał, że mogła być jakimś insektem, nie wiedział jednak jakim. Naukowcy prawdopodobnie chcieli unieruchomić jej dodatkowe kończyny? Nie było czasy o tym rozmyślać.

Szli powoli, pozbawieni sił. Żołnierze cały czas popędzali ich lufami. Każde kolejne pchnięcie wywoływała u Coletta kolejną dawkę gniewu. Nie mogli dać się tak po prostu zabić! Brunet jeszcze bardziej zwolnił krok, udając brak sił. W istocie jednak chciał mieć więcej czasu, by przyjrzeć się rozkładowi pomieszczeń. Ta wiedza mogła okazać się bardzo przydatna, gdy już uda im się uciec.

Droga nie była długa, lawirowali przez jakiś czas pomiędzy klatkami, w większości wypełnionymi innymi mutantami. Wychodząc jednak z hali, znaleźli się na korytarzu, ledwie po kilku metrach droga rozwidlała się, w tym też miejscu ostatnim razem rozdzielono ich. Gdyby doszli dalej na wprost, dotarliby do windy i schodów.

Bezimienny spojrzał na kobietę:

— Nie daj się — szepnął doń, hardo przytakując głową.

— Cicho 046 — zagrzmiał jeden ze zbrojnych.

Trzech żołnierzy na czele z naukowcem poprowadziło bruneta w lewo. Ostatnim razem jednak został poprowadzony kawałek dalej. Skręcili wówczas również w prawo. Z tego, co udało mu się dowiedzieć pewnego razu od Bobby, były to te same sale. Obszerne, znajdowały się w nich mnóstwo sprzętu, do badania chyba wszystkiego. To znaczyć mogło, że być może i tym razem kobieta wróci do celi, przeżyje. Co jednak z nim? Sala, do której go wprowadzono, była znacznie mniejsza, choć także wypełniona wszelkiego rodzaju sprzętami laboratoryjnymi. Było tam bardzo ciasno. Pośrodku stał tylko fotel, a obok stół z jakimiś rzeczami. Nie zdążył się im przyjrzeć. Dwóch żołnierzy złapali go mocno za ręce, gdy trzeci rozpinał kajdany. Wyrywał się, z powodu zmęczenia nie dało to wymiernych efektów. Udało im się posadzić go na krześle i przytwierdzić do niego kolejną rzeczą niechybnie wyciągniętym z filmu science fiction.

Od samego początku było coś nie tak. Poprzednim razem nie wiązano go w ten sposób, nie był też od razu zmuszany do morderczych ćwiczeń.

Naukowiec sięgnął po parę gumowych rękawiczek. Naciągając materiał, wbijając w nią ogromne dłonie, duma strzelił groźnie. Maseczka przysłoniła połowę twarzy, czepek włosy, spod którego wystawał raptem jeden cienki blond kosmyk. Był wysoki i postawny, przypominał bardziej jednego z wojskowych niż innych naukowych rzeźników. Było coś w jego błękitnym oczach, niepokojącego i… głosie, gdy wypowiadał „zaczynamy” z uśmiechem na ustach, zupełnie jakby przez jego struny głosowe przemawiały wszystkie diabły.

Obiekt przeszedł zimny dreszcz.

Już po chwili wbito mu w rękę igłę. Nie minęło wiele czasu nim całe jego ciało przeszła fala bólu. Szarpał się, próbował się uwolnić, choć nie mógł nawet ruszyć głową. Krzyk, jaki w końcu wydarł się z jego gardła, nie przynosił ulgi, lecz tylko to mu pozostało. Krzyczał wniebogłosy, zdawać by się mogło, że rozedrze nim niebo. Szamotał się i wiercił. Płynąca w nim krew płonęła, wszystko płonęło, mięśnie, wnętrzności, wszystko.

Nie wiedział, ile to trwało, miał wrażenie, że wieczność. W końcu jednak ustąpiło. Zadrżał cały zlany potem. Na wpół przymkniętymi oczami spojrzał na mężczyznę. Uśmiechał się… Naprawdę się uśmiechał, cholerny sadysta. Sprawiało mu to radość.

— No dobra, już dobra, koniec zabawy — rzucił rozbawiony, widząc nienawistną minę mutanta.

— Jesteś… — sapnął. — Jesteś chory, wszyscy jesteście — warknął szeptem.

— Takie robaki jak ty, nigdy nie zrozumieją prawdziwej natury bogów — odparł z pogardą w głosie.

Nie odpowiedział. W pierwszej chwili wydawało mu się, że słuch go mylił. Czy on naprawdę miał się za boga? Był jeszcze bardziej popieprzony, niż mu się wydawało.

Naukowiec dziabnął go strzykawką jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem ból był znacznie łagodniejszy, lub nie było go wcale. Mięśniak stał tuż obok, z tabliczką spisując odczyty z ekranu i zapewne własne uwagi co do reakcji 046 na wstrzyknięte substancje.

— Teraz się skup kochanieńki, bóg cię czegoś nauczy — nakazał, siadając na krześle. — Zaraz położę cię spać, ale dodatkowo cię zamrożę, bo mi się nudzi. Oboje chyba nie chcemy, żebyś się zepsuł od razu, a tak przynajmniej nie będziemy musieli cię karmić. — wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. — Wyglądasz mi na takiego, co nie uważał w szkole, prawie nie masz zatok od ćpania, więc ci wyjaśnię. Gdy cię zamrożę, cząsteczki twojego ciała skurczą się, a gdy rozmrożę, rozszerzą. To — wziął do ręki kolejną strzykawkę, a raczej tę samo co wcześniej, jedynie napełniając ją czymś innym. — prawi, że po odmrożeniu nie zostanie z ciebie mielone — uśmiech, jaki towarzyszył jego wypowiedzi, wyglądał, jakby jawnie sugerował, że jednak zostanie mielone.

Brunet cały czas trwał w upartym milczeniu, z trwogą wsłuchując się w słowa mężczyzny. Nie ufał mu, był zdolny do wszystkiego, włącznie z zabiciem go w tak okropny sposób.

Szybko do pomieszczenia wrócili żołnierze, ostrożnie odpinając go od fotela, zakładając mu kajdanki, by mieć pewność, że nie ucieknie. Wyszli na korytarz, wzrok Bezimiennego natychmiast powędrował na wprost w stronę sali, w której zniknęła Bobby. Nie wychodziła, miał nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Popędzony, ruszył wolno na prawo. Droga dłużyła mu się, nie miał siły, sunął noga za nogą. W którymś z tych specyfików musiało być coś na uspokojenie. W ogóle nie był w stanie stawiać czynnego oporu. Dochodząc do windy, 046 odzyskał część orientacji, przecież to był prosta droga od hali więziennej. Wiedli, musiał teraz uważać, wysilić się na, choć minimalne skupienie. Nie wiedział jeszcze jak, ale jakoś się uwolni i wróci tu po kobietę.

Wjechali piętro wyżej. Nie miał czasu się nawet rozejrzeć. Skręcili w prawo, następnie w lewo aż do bramy wewnętrznej — tyle musiał zapamiętać. Szczęk wrót wydał się znacznie głośniejszy, wdarł się do jego głowy, która zapulsowała bólem. Pokręciła głową, jakby chcąc się go pozbyć. Szli dalej, wszystko było białe, odbijało światła lamp, oślepiając, od tego wszystkiego trudniej było mu zorientować się w otoczeniu i drodze. Skręcili w prawo, kolejne wrota. Zakręciło mu się w głowie i zrobiło niedobrze. Co to były za leki, dostał chyba końską dawkę. Padł w korytarzu pomiędzy dwoma pomieszczeniami. Na ułamek sekundy chyba też stracił przytomność. Ocknął się już na kolejnej, mniejszej hali, ta w przeciwieństwie do całej reszty zachowana była w półmroku. Unosząc głowę, Bezimienny dostrzegł gęste rzędy identycznych z sobą kapsuł. Zostawią go tu? Przeciągnięto go po podłodze, rzucając pod jedną z kapsuł.

— Która to miała być? — spytał jeden z żołnierzy, obcięty na rekruta. — C33 czy 34?

— A bo ja wiem — odparł brodaty. — Są chyba te same, co za różnica, do której go wsadzimy? — wzruszył ramionami.

— Jest różnica, kretynie — wtrącił trzeci, znacznie mniejszy od pozostałych. — Któraś ma awarię.

— To która, mądralo? — spytał drugi.

— Czemu oni tego nie oznaczają? — westchnienie Rekruta poniosło się echem po hali.

— Wszyscy oni są popierdoleni — mruknął brodacz. — Wsadźmy go do C33, i tak nie ucieknie, patrzcie, jak on wygląda.

Pozostała dwójka wzruszyła tylko ramionami. Jak postanowili, tak też zrobili, zapowiadając, że jeśli coś pójdzie nie tak, będzie na brodatego.

Łapiąc znów obiekt za ramiona, podnieśli go z ziemi i nie cackając się, wrzucili do kapsuły. Zatrzaskując wieko, zebrali się dookoła, tępo patrząc w panel sterowania. Bezimienny nie słyszał, o czym rozmawiali, zakładał jednak, że i uruchomieniem jej mieli problem. Kretyni. Trzeci zdenerwował się, bluzgając na pozostałych, odsunął ich na bok, robiąc sobie więcej miejsca. Przycisnął guzik — zaświeciło się światło w kapsule. W tym samym momencie 046 uderzył zastrzyk adrenaliny, on wiedział jak to zrobić. Już po chwili z podajników do środka wystrzeliła chmurka środków znieczulających, szybko też zrobiło się przeraźliwie zimno.

Żołnierze odeszli, zostawiając go samego.



Bobby?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz