3 lutego 2020

Od Bobby do Bezimiennego - Szczury laboratoryjne

Spróbowałam otworzyć oczy. Rażące światło skutecznie mi w tym przeszkadzało. Zakryłam je dłońmi, które coś za bardzo mi ciążyły. Za chu*a nie pamiętam, jak się tutaj znalazłam. Wiem, że wyszłam z domu celem załatania komuś kolejnej dziury w dachu, no bo przecież to roztopy to na głowę kapie. Nie wiem, oni tą strzechę żrą przez te zimę, czy co? W każdym razie nie doszłam nawet do chałupki tej kobiety, a teraz leżę tutaj. Roztarłam oczy i rzuciłam okiem na otoczenie. Laboratorium. Może to wszystko to był jednak sen? A jeśli tak naprawdę podali mi zbyt dużą dawkę leków i ta cała wyspa to tylko majaki?
Podczas gdy wciąż zastanawiałam się, czy mogę ufać mojej pamięci i przeżyciom, wzrok przystosował się do intensywnego oświetlenia. Na lewej ręce wciąż widniał tatuaż, którego nigdy sama sobie nie zrobiłam, poza nim lekko uciskała mnie ciężka bransoleta. Odruchowo złapałam się za boki. Dodatkowe kończyny były na swoim miejscu, zdrętwiałe długotrwale ściśnięte pod materiałem. Okej, czyli jeszcze nie zwariowałam.

Przestraszyłam się, gdy dostrzegłam mężczyznę siedzącego na pryczy naprzeciwko. Był cichy, nie ruszył się nawet i tylko patrzył się, bardziej przeze mnie niż na mnie. Prawdę mówiąc, to dziwnie czułam się w jego towarzystwie. Wiem, że nikt przy zdrowych zmysłach nie byłby zbyt rozmowny w takim położeniu. Byliśmy w końcu Bóg wie gdzie, zamknięci jak zwierzęta w klatce. Sterylnej, zimnej, oszklonej klatce. Ale ten człowiek po prostu mnie niepokoił.

Trudno mi powiedzieć, co było gorsze w nadciągających dniach: cela czy badania. W pierwszym przypadku siedzisz godzinami zmieniając co chwilę pozycje, próbując nie dostać pier*olca, bez żadnego zajęcia. A naprzeciw widzisz faceta, który nie wiadomo czy w innych warunkach nie próbowałby ci poderżnąć gardła. Bajecznie. Nie wiem, jak on to znosił. Przez większość czasu wyglądał, jakby spał, ale jego oczy nie wykonywały żadnych ruchów.

Ja dostawałam jedzenie prawie codziennie, choć ta papka wyglądała i śmierdziała równie obrzydliwie, co smakowała, a głodu nie zaspokajała wcale a wcale. Za to czterdzieści sześć, bo takim numerem był oznaczony, a jego imienia, ani chociaż pseudonimu się nie dowiedziałam, dostawał jakąś paczkę z nieprzejrzystego plastiku raz na kilka dni. Bardzo możliwe, że chcieli nas w ten sposób złamać. Nie było tutaj żadnych okien, zatem równie dobrze mógłby to być podziemny bunkier. Następne testy powoli stawały się coraz bardziej uciążliwe, ale przy znacznie mniejszej obstawie. Nie było z nami problemu, bo i tak nie mieliśmy jak walczyć. Próba ucieczki z tak zabezpieczonego budynku to samobójstwo.

W tym przekonaniu utwierdziła mnie eskorta na pierwsze badania. Zgraja uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy popychali nas lufą w plecy co chwilę, przez całą drogę do pomieszczeń laboratoryjnych. Potem podstawowe badania, mniej i bardziej bolesne. Tu zabiorą trochę włosów, tam próbkę krwi albo skóry. Później powrót do celi.

Jednym z testów wykonywanych w samotności był bieg na bieżni. Pomieszczenie było równie sterylne jak każde inne, przedzielone szybą. Z jednej strony za biurkiem z masą migających kontrolek siadał naukowiec, naprzeciwko znajdowała się maszyna do ćwiczeń. Z sufitu nad nią zwisał ogrom kabli z plastrami i opaskami, które doczepiane były do różnych części ciała „obiektu testowego”, zbierane z nich dane rysowały na rozmieszczonych po części obserwacyjnej dziesiątki wykresów, z których nie wiadomo co miało być odczytane. Żaden z nich nie przypominał pomiaru pulsu ani choćby ciśnienia. Dopiero po chwili zaczynała się prawdziwa jazda. Laborant sterujący prędkością bieżni musiał być chyba sadystą, bo jeden raz ciągle zmieniał tempo, a kolejnym wymuszał ciągły sprint do utraty tchu, potknięcia lub utraty przytomności. Na niedomiar złego skur*ysyny miały czelność wspominać, czemu nie jestem chętna przysługiwać się ludzkości. Gdyby to było dla prawdziwego dobra ludzi, nie prowadzili by tak popieprzonych eksperymentów i nie bawili by się w bogów. Gdyby nie szyba przedziałowa, naplułabym chłopu na buty. O tych „innych’ badaniach nawet nie warto wspominać, bo włos jeży się na głowie od nich.

Czas mijał, ciągnąc się niemiłosiernie. Chciałam wierzyć, że to piekło niedługo się skończy, ale nadzieje na wypuszczenie nas stąd były co najwyżej płonne. Wiele razy słyszałam, że z laboratorium drugi raz już się nie wraca. A teraz sama tu trafiłam, z niewielką szansą na wydostanie się w jednym kawałku. Tęskniłam za wolnością, zamknięcie zaczęło dawać się we znaki. Przychodziły mi do głowy najgłupsze myśli. Nikt nawet nie podleje moich roślin. Zwiędną i uschną, one zamknięte w ciepłym domku, a ja zapewne skończę tak samo, tylko w tym sterylnym przybytku.

Ten cały Bezimienny nie mógł być zwyczajnym oprychem z dziczy. Jego zachowanie było bardzo wyrafinowane, wydawał się w 100% panować nad swoimi zachowaniami i gestami. Imponował mi tym. Jako, że byliśmy na siebie skazani w końcu jedno zaczęło odzywać się do drugiego. Mężczyzna o hebanowej skórze miał bardzo ładny sposób wypowiadania się, przypominał mi artystę, którego wierszy cytowanych To jeszcze żaden sojusz, ale jak to się mówi wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem. A tu każdy poza klatką był tym wrogiem.

Jak wiadomo solidarność więźniów nigdy nie jest korzystne dla tych, którzy ich przetrzymują. W miarę upływu czasu starano się nas odczłowieczyć, mówiąc o nas i traktując bardzo obiektowo. W końcu, niby przypadkiem para jajogłowych przystanęła przy naszej celi, gdy podniósł się gwar oznaczający, że przyjechało jedzenie. Może było to złe określenie, gdyż odnosiło by się to do ludzkich rozmów. A większość dobiegających do moich uszu hałasów składała się z ryków, gulgotów i bliżej nieokreślonych odgłosów. Wiedziałam, co je wydawało. Idąc na badania miałam wątpliwą przyjemność oglądać innych złapanych mutantów. Część z nich nie wyglądała na normalnych, wielu było zdeformowanych, a kilka nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała rozumnych istot, które kiedyś nazywały się dumnie ludźmi.

Gdy wózek ze zbiorniczkami na papki podjechał do nas, naukowcy w dość głośny sposób komentowali nas jako obiekty. Mnie nazwali insektem, a mojego współwięźnia zmorą. Całkowicie ta wiadomość mnie zmroziła. Mój słuch jakby przycichł, albo po prostu mózg nie chciał dalej słuchać gdy mówili o niewypalonych eksperymentach, ale serce waliło a ręce zaczęły się trząść. Czy on naprawdę…? Czy oni kłamali, żeby utrzymać między nami barierę? Miałam szczerą nadzieję więcej nie usłyszeć o tej mutacji, a już z pewnością trzymać się z dala od miejsc, gdzie mogłabym spotkać takiego osobnika. Czy dobór mojego towarzysza niedoli był przypadkowy, czy może te świry kierowały się jakimś nienormalny, schematem?

Na miejscu do podawania jedzenia, w blaszce na moje jedzenie pojawiła się już paskudna breja.. Popatrzyłam przed siebie, na blondwłosą kobietę w kitlu. Dłonią w gumowej rękawiczce podniosła nieprzejrzystą paczkę, taką jak zazwyczaj dostawał Mężczyzna Bez Imienia. Popatrzyła w jego stronę, mówiąc tym razem nieco ciszej do kujonowatego knypka w okularach, który stał obok i patrzył na nas, nie wyglądał na ucieszonego. Nie słyszałam, ani nie rozumiałam sensu wypowiadanych przez nią słów. Ale upadek paczuszki na półeczkę z żarciem zarejestrowałam. I powoli wynaczyniający się z niej gęsty, szkarłatny płyn również. To oznaczało, że jednak mówili prawdę. Podajnik wsunął się po naszą stronę, a ludzie z zewnątrz ruszyli w swoją drogę. Nie chciało mi się nawet ruszyć w tamtą stronę, teraz to ja patrzyłam się na Bezimiennego, czekając na jakąkolwiek jego reakcję.


Bezimienny? Będziesz siorbał przez rurkę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz