Nigdy nie byłam specjalnie strachliwa, raczej miałam się za odważną
osobę, ale w tym momencie wzięły mnie wątpliwości. Wiedziałam czym
ryzykuje, gdy zabrałam Tenebrisa ze sobą do wioski, a on wiedział
(chyba) jak ważna dla mnie jest posada, jaką pełnię, oraz to, że bardzo
długo na nią pracowałam. Teraz, przez jeden malutki błąd,
niedopatrzenie, mogłam wszystko zaprzepaścić i skazać się na więzienie, a
nawet śmierć, sprzymierzeńcy Samotników byli zazwyczaj surowo karani, a
ja nie jestem żadnym wyjątkiem. Od dawna mnie o to podejrzewali, w
dodatku miałam jeszcze kontakt z Lucio i Julesem, który zresztą był moim
bratem. Nie obracałam się nigdy w towarzystwie osadników, chyba że coś
chciałam, a to było powodem, dla którego ich zaufanie do mnie było mocno
ograniczone. To lepiej.
Jechałam na Dorianie do mojego domu, korzystając z okazji, że mężczyzna
wziął na siebie zadanie mające na celu zmylenie ich, nie chciałam robić
mu problemów, jednocześnie nie wpędzając ich na siebie. Ze zdziwieniem
poczułam w kościach (oraz usłyszałam) tętent końskich kopyt, z
przerażeniem odkrywając, że tamten musiał wezwać wparcie, skoro czepili
się także i mnie. Popędziłam Doriana, zauważając pierwsze krople potu na
jego szyi. Z niezadowoleniem obrałam niebezpieczniejszą drogę, ale z
większą możliwością na zgubienie straży. Jeden z nich zrobił się na tym
terenie bardziej pewny siebie i chyba w głowie zaświatała mu nagroda za
złapanie mnie, bo w szybkim tempie ruszył w moją stronę, rzucając
ostrzem, któro trafiło w moją wiejącą kurtkę, rozrywając ją, przez co
cały puch wypełniający wnętrze opadł na ściółkę leśną, a po moich
plecach automatycznie przeszedł dreszcz spowodowany zimnym wiatrem.
Drugi strażnik także wydobył broń, ale został w tyle. Poprzedni usiłował
zepchnąć mnie z siodła, nabijając jeden siniak na drugim oraz tnąc
materiał ubrań. W tym momencie cieszyłam się, że miałam zbyt grube
warstwy, a strażnik nie mógł zamachnąć się na tyle, aby coś mi zrobić. W
pewnym momencie skręciłam nagle w stronę gór, a ten, nieogarniając -
pojechał prosto, robiąc duży łuk i na szczęście już do mnie nie
dojeżdżając. Widziałam jego sylwetkę, majaczyła między drzewami, a
krzyki i świst wiatru wypełniał mi uszy, boleśnie dając znać, że jest
zima. W końcu wjechałam w góry, opatulając się pozostałością z mojej
kurtki i jechałam kompletnie bez celu, mając szczerą nadzieję, że
Tenebris sam mnie znajdzie, skoro mnje tu wysłał. Po części miałam rację
i wcale nie musiałam długo krążyć, aby go spotkać - stał, oparty
nonszalancko o pień jednego z zaśnieżonych drzew, na co prychnęłam,
podjeżdżając.
– Widzieli mnie. Mogę już nie wracać, a ty możesz pokazać mi jak to jest
być rodem z Tarzana – powiedziałam, odganiając od siebie łzy. Było
zimno, jeszcze by mi zamarzły!
– Nie jest tak źle, wbrew pozorom, da się przyzwyczaić. Za jakiś czas
wrócisz do siebie i dalej będziesz straszyć innych swoją osobowością –
powiedział, na co zmierzyłam go spojrzeniem.
– Ja straszę, ale to ty odstraszasz – podsumowałam. – to gdzie jedziemy?
Tylko szybko, jak Dorian zachoruje, to sam go będziesz leczył! Masz
derkę? Albo owijki, tak, owijki też by się przydały. I pasza, w końcu
musi coś jeść. Bo masz co jeść, prawda? – spytałam, patrząc na niego
przerażona. Będę w najprawdziwszym lesie przez kilka dni i nocy z rzędu,
w co ja się wpakowałam?!
Tenebris?
24 września 2018
Od Tenerbis'a CD Galii
Zostawiliśmy
konia wraz ze sprzętem w stajni i udaliśmy się odśnieżoną drogą do baru.
Byłem mile zaskoczony tym, że znajdowało się w nim tak niewiele osób. W
środku panował półmrok oraz cisza, którą co jakiś czas zakłócały szepty
lub odgłosy stawianych kufli. W połączeniu z głównie drewnianym
wyposażeniem wnętrz, bar wyglądał całkiem przytulnie.
Zmierzyłem
wzrokiem kuso ubrane kelnerki, które biegały po całym barze i w
milczeniu usiadłem ze strażniczką przy jednym z wolnych stolików, po
czym zamówiliśmy napoje.
- Dziękuję, że poszedłeś ze mną. Nie
musiałeś. - odezwała się po chwili Galia. Rzadko kiedy słyszałem takie
słowa. Może dlatego, że zazwyczaj moje kontakty towarzyskie kończyły się
na "To mój zając!" lub "Wypad z mojej działki!"?
Już
zamierzałem odpowiedzieć, gdy nagle do naszego stolika podszedł niski,
napakowany facet z brodą. Wyglądał na starszego ode mnie o minimum
dziesięć lat.
- A pan, co? - zapytała dziewczyna, unosząc
brew. Ton jej głosu dodał jeszcze "Streszczaj się, bo nie mam całego
dnia". Chyba powoli wracała do siebie.
- Dlaczego on nie był
wylegitymowany? - spytał nieznajomy, po czym przeniósł wzrok na
wchodzących do baru strażników. To się nazywa wyczucie czasu. Nie ma co.
-
Ja to zrobiłam. - odparła żniwiarka, pokazując mężczyźnie swoją legitkę
jak na członka FBI przystało. Mięśniak skinął głową i zmróżył
podejrzliwie swoje oczka. Kontrola zbliżała się do nas coraz bardziej, a
nieznajomy w końcu sobie poszedł. Galia przeklnęła siarczyście pod
nosem, wstając od stolika i narzucając na siebie swoją pelerynę.
-
Może innym razem tutaj przyjdziemy, musimy uciekać. - powiedziała,
odprowadziwszy wzrokiem wścibskiego faceta do wyjścia - Jeden z nich
miał ostatnio skręconą kostkę, nie pobiegnie za nami, ale drugi już tak,
więc mam nadzieję, że szybko biegasz. - dodała dziewczyna, naciągnąć na
głowę kaptur. Skinąłem głową i powoli wstałem od stolika.
Z
początku szliśmy powoli, by nie zwrócono na nas uwagi od razu. Dopiero
później ruszyliśmy biegiem do drzwi. Czym prędzej opuściliśmy bar i
pędem wróciliśmy do stajni. Oboje dosiadliśmy konia, który prawie od
razu ruszył. Za nami jechali już strażnicy z baru.
- Musimy wyjechać z wioski. Wiedzą, gdzie mieszkasz i pewnie pojawią się tam prędzej czy później.
- Mam zostawić swój dom?! - wrzasnęła dziewczyna.
- Tylko na jakiś czas. - wyjaśniłem.
- I gdzie niby zamieszkam?! Na plaży?!
-
Nie wszyscy Samotnicy są bezdomni. Za tyle czasu zdążyłem się już
urządzić. - sprostowałem. Mimo moich zapewnień, widziałem, że dziewczyna
się waha.
- Musisz podjąć decyzję. Teraz. - powiedziałem z naciskiem - Wolisz zostawić dom na kilka dni, czy być aresztowana?
-
Nikt mnie nie aresztuje, jeśli ich zmylimy! Nie widzieli nawet mojej
twarzy! - odparła strażniczka. W tym musiałem jej przyznać rację.
- W porządku. Odwrócę ich uwagę i zmywam się. Jeśli jednak dowiedzą się, że to ty, jedź w stronę gór.
W
pewnym momencie, gdy straże zostały daleko za nami, zeskoczyłem z konia
i zająłem się zacieraniem śladów, co nie było łatwe przez wszechobecny
śnieg. Postanowiłem więc, że zamiotę śnieg dookoła, dzięki czemu jego
wierzchnia warstwa nie różniła się tylko w jednym miejscu. Następnie
utworzyłem nowe ślady, biegnąc w stronę strumienia. Za sobą słyszałem
pościg. Przeskoczyłem więc po kamieniach na drugi brzeg i dobiegłem do
pierwszego drzewa. Wdrapałem się na nie, po czym przeskoczyłem na gałąź
drzewa obok, a następnie na kolejne i jeszcze następne. W taki sposób
wróciłem do strumienia, który pokonywałem po kamieniach.
Do domu Galii zawitałem dopiero wieczorem. Zabrałem swoje rzeczy i wróciłem do siebie.
Galia?
22 września 2018
Od Tenebris'a CD Chakori
Od razu po przebudzeniu i przebraniu się w cieplejsze ubrania
(czyli ubraniu bluzy), wyszedłem z domu. Śnieg zaskrzypiał pod moimi
butami. Automatycznie skierowałem się do wybudowanej przeze mnie stajni,
w której to trzymałem nie konie, a sarnę i jelenia. Jedzenie na wyspie
mogło się kiedyś skończyć, więc uznałem, że im szybciej założę hodowlę,
tym lepiej dla mnie. Dzięki temu nie musiałem się zbytnio martwić o to,
co w przyszłości wrzucę do garnka.
Pogładziłem bok łani i
zapełniłem dwa drewniane żłoby - jeden wodą, a drugi sianem. Po
sprawdzeniu stanu zdrowia zwierząt, opuściłem stajnię. Uniosłem wzrok na
bezchmurne niebo, słysząc głośny, ostrzegawczy świergot ptaków. Czarna
chmura utworzona z ich ciał pospiesznie leciała w stronę gór. Takie
zjawisko nie było czymś na porządku dziennym. Musiałem to sprawdzić.
Chwyciłem więc swój łuk i kołczan ze strzałami, po czym ruszyłem na
poszukiwania przyczyny takiego zachowania u ptaków.
Przez
całą drogę nie dostrzegałem niczego nadzwyczajnego. Mimo to, wolałem
mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Im bardziej zbliżałem się do plaży,
tym było ciszej. Coś było nie tak.
Wyjrzałem spomiędzy drzew
na brzeg oceanu. Bez problemu zauważyłem duży statek towarowy, którym
niegdyś sam tu trafiłem. Kolejny szczur laboratoryjny został wysłany na
próbę. Pytanie tylko, kim był.
Drewniana skrzynia wpadła do
wody z głośnym pluskiem, by po chwili wypłynąć na jej powierzchnię.
Niedługo została wyrzucona przez fale na brzeg, ale do tego momentu
naukowcy zdążyli odpłynąć. Z wody wyszła młoda brunetka. Dziewczyna
zignorowała krzyki uwięzionego oraz odgłosy walenia w deski i ruszyła do
lasu, w którym się ukrywałem. W pewnym momencie do moich uszu dotarł
głośny trzask łamany desek i jeszcze głośniejszy ryk rozjuszonego
zwierzęcia. Brunetka spojrzała za siebie, po czym ruszyła biegiem w las.
Słyszałem jak przeklina pod nosem. Zawartość skrzyni wyskoczyła z niej i
pobiegła za dziewczyną. Nie miałem pojęcia, czym to coś było, ale na
pewno różniło się od nas.
Odległość między brunetką a istotą
szybko malała. Czym prędzej przygotowałem się do strzału i wypuściłem
strzałę, wcześniej naciągnąwszy nią cienciwę. Pocisk ze świstem poleciał
w stronę bestii i trafił prosto w jej serce. Dziewczyna odwróciła się
wystraszona. Eksperyment padł na ziemię bez życia tuż za nią. Po
upewnieniu się, że brunetka nie powinna być dla mnie zagrożeniem, a
bestia się nie rusza, wyszedłem z ukrycia. Zbliżyłem się do potwora,
przytrzymałem jego ciało butem i odebrałem swoją własność. Dziewczyna
patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Po chwili postanowiłem
przerwać ciszę.
- Nic ci nie jest? - zapytałem, ponownie mierząc wzrokiem nieznajomą.
Chakori? :) Wybacz, że tak długo
Od Ancymona - ''Echo, cz.2'' [etap1 > etap2]
Śmieli mówić o nim jak o narwanym
dzieciaku z wybujaną wyobraźnią, dzikimi pomysłami i nieokrzesanym
sposobie bycia, czy tam życia. Zakała rodziny, potomek o wiele mniej
posłuszny, niż starsza siostra. Kamil nie miał najmniejszego zamiaru się
dostosowywać, rzucał coś i fukał, że on taki, jak Marysia, to nie ma
zamiaru być. Był sobą, nie kopią rodzeństwa w innym opakowaniu.
I
oczywiście musiał zaznaczać to na każdym kroku swojej egzystencji.
Podkreślał to przy każdej możliwej okazji, nie bacząc na to, co by się
nie działo. Czy się wali, czy się pali, ten zostawał przy swoim, nawet
jeśli późniejsze przyznanie się do przewinienia miało z trudnością
przechodzić mu przez gardło. Chociaż i tak w większości przypadków
nieszczęsna gula pozostawała w krtani, skutecznie blokując drogę dla
ciężkich i trudnych słów.
Tak, w wypowiadaniu się na tematy
maści wszelakiej, młody Mazurkiewicz raczej nigdy nie był orłem. Plątał
się w tym, co chciał przekazać, tracił rytm się gdzieś po drodze i z
niezwykłą łatwością gubił rozpoczęty wątek. A rozmowa o emocjach? To już
było coś, czego nigdy nie miał zamiaru dopuścić do swojej świadomości.
Uczucia były tematem tabu. Chociaż oczywiście, posiadał je, nie dzielił
się nimi. Uznawał to za zbytnie otwieranie się.
Od zawsze był
przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa swojej psychicznej strony.
Wyjawianie tego, co poczuwa w danym momencie? Szansa na wbicie szpili.
Nie chciał zostać marnej jakości celem dla ostrych komentarzy rzucanych
przez znajomych z klasy, szkoły, czy podwórka.
Możliwe, że od zawsze doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak parszywi potrafią być ludzie.
Niektórzy
mówili, że głównie przez fakt bycia po dokładnie tych samych
pieniądzach. Jednak co prawda, to prawda. Czasem włączała się w nim ta
okrutna szuja, z którą nikt nie miał najmniejszej ochoty się zadawać,
ale komu się to nie przydarzyło chociaż raz w życiu, niech pierwszy
rzuci tym pieprzonym kamulcem.
I tak się kulał przez to życie,
dokładnie filtrując całą docierającą do niego zawartość, jak i to, ile
może od siebie dawać gdzieś dalej. Jak bardzo może dzielić się ze
światem anegdotkami ze swojej smętnej rzeczywistości, czy niuansami,
które niejednokrotnie go zaskakiwały.
Mimo wszystko szkołę na
każdym etapie edukacji wspominał lepiej niż dobrze. Mimowolnie uśmiechał
się na myśl o znajomych i głupich sytuacjach, które ich spotykały.
Parskał śmiechem, gdy gdzieś w miejscu publicznym ktoś zarzucił hasłem,
które bezpośrednio wiązało się z klasowym żartem powtarzanym przez całe
lata edukacji. Chyba każdy miał coś takiego, ta jedna rzecz, która
bawiła zawsze tak samo, nawet jeśli minęła już dobra dekada, albo i
więcej.
Też dlatego pewnego dnia, gdy przewoził kolejne
pakunki w tym swoim prowizorycznym wózeczku, na podsłuchanie, gdy ktoś
mówił coś o „wygórowanym ego”, miał ochotę rozlecieć się ze śmiechu,
głośno parsknąć i znowu spojrzeć w oczy Maćka, który namiętnie powtarzał
frazę o swoim rzekomym psychologu i skali, na której znajduje się jego
ego. Oklepana pierdoła, wypowiadana dobre trzy razy w tygodniu, dalej
rozkładała Mazurkiewicza na łopatki.
I rzeczywiście, nawet nie
wiedział, kiedy począł się śmiać, kręcić głową, wciąż żwawo pędząc
przed siebie, stukając radośnie kopytami i nie przejmując się coraz
dobitniejszym bólem brzucha. Zawsze zaczynał się kulić, gdy przyszło mu
się roześmiać. Zawsze reagował podobnie.
Jednakowoż teraz ból
nagły, rozrywający i niepokojący. Powoli roznoszący się po dolnych
partiach ciała, sprowadzający go do parteru, sprawiający, że bez
ostrzeżenia ancymonowego organizmu, po prostu puścił wózek, który z
hukiem uderzył o grunt. Zwrócenie na siebie uwagi większości
przechodniów nie było trudną sztuką, za chwilę spojrzenia padły na gnącą
się w ogłuszającym bólu osobę.
Rozdziawiał usta, wydzierał
się, ile miał sił w płucach, dławiąc się przy okazji łzami.
Prawdopodobnie później nie pamiętał, co się działo, czuł tylko ból,
który szybko przeniósł się na kręgosłup, nogi, pieprzoną dupę, dosłownie
wszystko.
Chwilę później wylądował koło wózka, łupiąc pięścią
o grunt, ślepo wierząc w to, że wyżycie się na biednej glebie odejmie
mu odrobiny bólu, a zagryzanie języka do krwi jakkolwiek pomoże. Nie
pomagało, tępa igła wbijała się coraz głębiej, przebijała przez dolne
kręgi, śrut przechodził mężczyznę na wylot. Jakby kto wziął potężne
ostrze i łupnął nim prosto w bezbronne ciało, odrąbując dolne partie
ciała na dobre.
Cierpiał tak jeszcze przez chwilę, oglądając
ponownie każdą scenę z jego życia, bo nie było to możliwe, musiał
właśnie umierać, nie widział innej możliwości.
Coś
mi tu nie grało. Pomińmy już długo oślepiające mnie słońce i kobietę,
która zerkała na mnie z góry, przy okazji uśmiechając się pokrzepiająco.
Tępe
papierowe uczucie owładnęło moją jamę ustną. Zabrakło mi śliny,
mlaskanie na nic się nie zdawało i nawet podane mi za chwilę naczynie z
wodą, za przeproszeniem, gówno dawało.
Coś nieznanego.
Chwila analizy.
Bingo.
—
Jak wyglądam? — spytałem ledwo przytomny, marszcząc czoło i za chwilę
kaszląc, bo gardło drapało mnie niemiłosiernie. Kobieta odpowiedziała mi
ładnym, melodyjnym śmiechem.
— Jak rasowy shire — odparła, klepiąc mnie drobną dłonią po boku.
Od Harry CD Lucan'a
Wybudzałam się powoli, otoczona kokonem ciepła. Wstyd przyznać, ale nawet zamieszkanie na wyspie nie zmieniło moich porannych zwyczajów. Uwielbiałam wylegiwać się w łóżku, dopóki obowiązki wyraźnie nie zapukały do moich drzwi, każąc mi zbierać dupę w troki.
Tymczasem zagrzebałam się bardziej w posłaniu, wzdychając z zadowoleniem. Kiedy ostatnio było mi tak rozkosznie ciepło? Chyba nie na wyspie. W mojej rozklekotanej chacie zawsze szalały przeciągi i jakbym się nie starała, nigdy nie byłam w stanie ogrzać całego wnętrza.
Umarłam?
Z trudem otworzyłam posklejane powieki i natychmiast przeniosłam się do siadu. Stawy mruknęły z niezadowoleniem.
To nie była moja chata.
Znajdowałam się w przestronnym, dużym pomieszczeniu, z paleniskiem pośrodku. Drzewo gdzieś zniknęło. Za zaparowanymi oknami widziałam padający śnieg.
Przez moją głowę zaczęły przemykać rozmazane obrazy. Lód, uczucie przenikliwego zimna na całym ciele, brak powietrza... a potem to cudowne ciepło. Lucan.
Byłam w chacie Lucana.
Samego zainteresowanego jednak nigdzie nie widziałam.
Żeby nie powiedzieć, że całkiem się uspokoiłam, nieco mi ulżyło. Wolałam być tu z wampirem, który najwyraźniej uratował mi życie, niż z jakimś innym Samotnikiem, który nie ograniczył by się tylko do poderżnięcia mi gardła.
Wstałam powoli i podeszłam do wciąż wesoło trzaskającego ognia. Wyciągnęłam ręce do źródła ciepła, wyglądając na zewnątrz. Wyglądało na to, że panowała noc. Gdzie się podział Lucan? Ile czasu spałam? Nie ważne. Tak czy siak, byłam wdzięczna, że nie muszę teraz przebywać na dworze w tym zimnie.
Korzystając z samotności, rozejrzałam się po pokoju. Nie było tutaj niczego, co mogłoby mi powiedzieć coś ważnego na temat właściciela domu. Podeszłam do blatu, podnosiłam różne przedmioty, oglądałam je i odstawiałam na miejsce. Znalazłam same rzeczy, które pomagały w przetrwaniu w tych trudnych warunkach. Kilka noży, jakieś tkaniny, parę bursztynów. Nic osobistego.
Kiedy jeszcze przebywałam w laboratorium, lubiłam włóczyć się po gabinetach pracowników i oglądać należące do nich zdjęcia z rodziną albo pamiątki z wakacji. Wyobrażałam sobie wtedy ich życie poza pracą, tak różne od tego, które spędziłam w zamknięciu poddawana różnym eksperymentom.
Na wyspie zyskałam nieco własnego życia, ale wszystko co miałam, musiałam wytworzyć sama. Nie było kolorowych zdjęć, filmów ani zabawek. Tylko kamień, drewno i rośliny, które nieco osładzały mi żywot.
Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie dźwięk, jakby ktoś jęknął. Natychmiast zostawiłam oglądane rzeczy i ostrożnie ruszyłam w stronę półotwartych drzwi, z których sączyła się smużka światła. Kiedy je uchyliłam, moim oczom ukazała się prosta sypialnia, z łóżkiem i drewnianą szafą. Ciepłą jasność dawała pojedyncza świeczka stojąca na niskim stoliczku nocnym. Drgnęłam, gdy znów usłyszałam podobny dźwięk do tego, który wywabił mnie z pokoju.
I zobaczyłam to.
Lucan siedział skulony pod ścianą, obejmując kolana ramionami i mówił coś cicho do siebie. Nadal nie miał na sobie koszulki. Był cały zlany potem i trząsł się, nie miałam wątpliwości, że jest chory.
- Lucan? - zawołałam go po imieniu, podchodząc trochę bliżej. - Co ci jest?
Podniósł głowę i zmrużył błyszczące, żółte oczy, jakby nie do końca mnie poznawał.
- Harry. - wychrypiał, a jego wzrok przypominał spojrzenie szaleńca. - Taka słodka...
Zamrugałam. No tak. Jak mogłam być taka głupia? Lucan był głodny. Bardzo.
Można powiedzieć, że głód go pożerał.
A ja najwyraźniej mogłam go zaspokoić.
Nie spuszczając wzroku z jego oczu, jak u drapieżnika, powoli zaczęłam się wycofywać. Kiedy znalazłam się przy drzwiach, złapałam jakąś kurtkę wiszącą na kołku i wybiegłam na zewnątrz. Krzyknęłam, kiedy za moimi plecami, w drewno uderzyło coś z impetem.
- Możesz uciekać!
To jasne, że podczas ostatniej fazy głodu, nie był sobą. Musiałam jednak coś z tym zrobić, bo w przeciwnym razie zostanę jego obiadem. Z jakiegoś powodu chyba postanowił na mnie zapolować.
Nie zauważyłam obniżenia terenu, wskutek czego pośliznęłam się i kilka metrów zjechałam na tyłku. Obok mnie pojawiła się plama światła.
- Ale raczej nie zdołasz.
Nie tracąc czasu, wbiegłam w las. Nie spieszyło mu się. Szedł za mną powoli, pewny swego. Kiedy udało mi się nieco zwiększyć dystans, schowałam się w spróchniałym pniu przewróconego drzewa, licząc, że jeśli mnie nie zauważy, odpuści sobie.
- No, mała, powiedz, gdzie się schowałaś?
Krążył po polanie, zaglądając za każdy kamień i drzewo. Przesunęłam się nieco dalej, by w razie czego mieć otwartą drogę ucieczki.
- Tutaj! - krzyknął, rozkopując zaspę śniegu. - Hmm. Nie tutaj.
Zamarłam. Drewno pode mną poruszyło się. Chyba natrafiłam na kolejną lodową ślizgawkę.
- Wiesz, że to nieładnie, tak się chować przed dorosłymi. Chodź tutaj, żebym mógł dać ci całusa na dobranoc.
Wyczuwałam go. Zbliżał się, odwrócony plecami, mierzył las czujnym wzrokiem. Rozległ się głośny trzask i kłoda w której się chowałam, rozleciała się w drzazgi.
- Tu cię mam.
Spojrzałam mu prosto w głodne oczy. Już miał mnie złapać, kiedy lód pod nami załamał się i oboje runęliśmy w dół. W przepaść.
Tymczasem zagrzebałam się bardziej w posłaniu, wzdychając z zadowoleniem. Kiedy ostatnio było mi tak rozkosznie ciepło? Chyba nie na wyspie. W mojej rozklekotanej chacie zawsze szalały przeciągi i jakbym się nie starała, nigdy nie byłam w stanie ogrzać całego wnętrza.
Umarłam?
Z trudem otworzyłam posklejane powieki i natychmiast przeniosłam się do siadu. Stawy mruknęły z niezadowoleniem.
To nie była moja chata.
Znajdowałam się w przestronnym, dużym pomieszczeniu, z paleniskiem pośrodku. Drzewo gdzieś zniknęło. Za zaparowanymi oknami widziałam padający śnieg.
Przez moją głowę zaczęły przemykać rozmazane obrazy. Lód, uczucie przenikliwego zimna na całym ciele, brak powietrza... a potem to cudowne ciepło. Lucan.
Byłam w chacie Lucana.
Samego zainteresowanego jednak nigdzie nie widziałam.
Żeby nie powiedzieć, że całkiem się uspokoiłam, nieco mi ulżyło. Wolałam być tu z wampirem, który najwyraźniej uratował mi życie, niż z jakimś innym Samotnikiem, który nie ograniczył by się tylko do poderżnięcia mi gardła.
Wstałam powoli i podeszłam do wciąż wesoło trzaskającego ognia. Wyciągnęłam ręce do źródła ciepła, wyglądając na zewnątrz. Wyglądało na to, że panowała noc. Gdzie się podział Lucan? Ile czasu spałam? Nie ważne. Tak czy siak, byłam wdzięczna, że nie muszę teraz przebywać na dworze w tym zimnie.
Korzystając z samotności, rozejrzałam się po pokoju. Nie było tutaj niczego, co mogłoby mi powiedzieć coś ważnego na temat właściciela domu. Podeszłam do blatu, podnosiłam różne przedmioty, oglądałam je i odstawiałam na miejsce. Znalazłam same rzeczy, które pomagały w przetrwaniu w tych trudnych warunkach. Kilka noży, jakieś tkaniny, parę bursztynów. Nic osobistego.
Kiedy jeszcze przebywałam w laboratorium, lubiłam włóczyć się po gabinetach pracowników i oglądać należące do nich zdjęcia z rodziną albo pamiątki z wakacji. Wyobrażałam sobie wtedy ich życie poza pracą, tak różne od tego, które spędziłam w zamknięciu poddawana różnym eksperymentom.
Na wyspie zyskałam nieco własnego życia, ale wszystko co miałam, musiałam wytworzyć sama. Nie było kolorowych zdjęć, filmów ani zabawek. Tylko kamień, drewno i rośliny, które nieco osładzały mi żywot.
Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie dźwięk, jakby ktoś jęknął. Natychmiast zostawiłam oglądane rzeczy i ostrożnie ruszyłam w stronę półotwartych drzwi, z których sączyła się smużka światła. Kiedy je uchyliłam, moim oczom ukazała się prosta sypialnia, z łóżkiem i drewnianą szafą. Ciepłą jasność dawała pojedyncza świeczka stojąca na niskim stoliczku nocnym. Drgnęłam, gdy znów usłyszałam podobny dźwięk do tego, który wywabił mnie z pokoju.
I zobaczyłam to.
Lucan siedział skulony pod ścianą, obejmując kolana ramionami i mówił coś cicho do siebie. Nadal nie miał na sobie koszulki. Był cały zlany potem i trząsł się, nie miałam wątpliwości, że jest chory.
- Lucan? - zawołałam go po imieniu, podchodząc trochę bliżej. - Co ci jest?
Podniósł głowę i zmrużył błyszczące, żółte oczy, jakby nie do końca mnie poznawał.
- Harry. - wychrypiał, a jego wzrok przypominał spojrzenie szaleńca. - Taka słodka...
Zamrugałam. No tak. Jak mogłam być taka głupia? Lucan był głodny. Bardzo.
Można powiedzieć, że głód go pożerał.
A ja najwyraźniej mogłam go zaspokoić.
Nie spuszczając wzroku z jego oczu, jak u drapieżnika, powoli zaczęłam się wycofywać. Kiedy znalazłam się przy drzwiach, złapałam jakąś kurtkę wiszącą na kołku i wybiegłam na zewnątrz. Krzyknęłam, kiedy za moimi plecami, w drewno uderzyło coś z impetem.
- Możesz uciekać!
To jasne, że podczas ostatniej fazy głodu, nie był sobą. Musiałam jednak coś z tym zrobić, bo w przeciwnym razie zostanę jego obiadem. Z jakiegoś powodu chyba postanowił na mnie zapolować.
Nie zauważyłam obniżenia terenu, wskutek czego pośliznęłam się i kilka metrów zjechałam na tyłku. Obok mnie pojawiła się plama światła.
- Ale raczej nie zdołasz.
Nie tracąc czasu, wbiegłam w las. Nie spieszyło mu się. Szedł za mną powoli, pewny swego. Kiedy udało mi się nieco zwiększyć dystans, schowałam się w spróchniałym pniu przewróconego drzewa, licząc, że jeśli mnie nie zauważy, odpuści sobie.
- No, mała, powiedz, gdzie się schowałaś?
Krążył po polanie, zaglądając za każdy kamień i drzewo. Przesunęłam się nieco dalej, by w razie czego mieć otwartą drogę ucieczki.
- Tutaj! - krzyknął, rozkopując zaspę śniegu. - Hmm. Nie tutaj.
Zamarłam. Drewno pode mną poruszyło się. Chyba natrafiłam na kolejną lodową ślizgawkę.
- Wiesz, że to nieładnie, tak się chować przed dorosłymi. Chodź tutaj, żebym mógł dać ci całusa na dobranoc.
Wyczuwałam go. Zbliżał się, odwrócony plecami, mierzył las czujnym wzrokiem. Rozległ się głośny trzask i kłoda w której się chowałam, rozleciała się w drzazgi.
- Tu cię mam.
Spojrzałam mu prosto w głodne oczy. Już miał mnie złapać, kiedy lód pod nami załamał się i oboje runęliśmy w dół. W przepaść.
Lucan nie bij pls
19 września 2018
Od Galii CD Lucia
Podświadomie czułam, że wystarczy chwila, abym straciła całkowity
kontakt z rzeczywistością, który i tak był już mocno ograniczony. Ból
przejmował całe moje ciało, a spływająca strużkami krew nieprzyjemnie
drażniła rany, które otwierały się coraz bardziej przy najmniejszym
ruchu. W pierwszej chwili nie zarejestrowałam przybycia Lucia i tego, że
wziął mnie na ręce, ale kiedy dotknął moich ran, podwajając cierpienie,
wiedziałam, że niestety lub stety jeszcze żyje. Z jękiem przyjmowałam
zimniejsze podmuchy wiatru, czując jak tracę przytomność przez utratę
krwi, od dryfowania między dwoma światami dzieliło mnie dłuższe
przymknięcie powiek, jestem pewna, że gdybym się poddała, to już więcej
bym ich nie otworzyła. Słyszałam dudnienie, które - pewnie ciche - to
rozsadzało moją głowę i umysł, a ciepły powiew ogarnął moje ciało.
Zostałam ułożona na czymś twardym, a ubranie zerwane. Nie wiem w czym
zostałam, czułam że mam opuchniętą twarz i otworzenie oczu na pełną
szerokość graniczy z cudem. Przez cienkie, zamazane szparki widziałam
tylko drewniany dach. Do moich nozdrzy dopadł zapach leków i innych
specyfików, a ktoś niedelikatnie wbił długą igłę w ramię, nakrywając
moje drżące ciało czymś nadzwyczaj miękkim, co o dziwo nie podrażniało
niepotrzebnie ran, z których w dalszym ciągu sączyła się krew. W oddali
słyszałam krzątaninę i rozgorączkowane głosy, ale miałam wrażenie, że
znajduję się pod wodą, a wszystko dzieje się na powierzchni. Ktoś
poklepał mnie lekko po spuchniętym policzku, na co się skrzywiłam,
odwracając głowę w przeciwnym kierunku. Co jakiś czas pewną część ciała
obejmowało zimno, a rany szczypały, aby potem zostały owinięte i
zostawione w spokoju, co niesamowicie mnie denerwowało, przez co się
niespokojnie kręciłam. Ktoś mnie przytrzymał za ramiona, chyba w
miejscu, w którym ran nie było, bo niespecjalnie mnie zabolało. Chwilę
później nic nie czułam, oddychając ciężko. Nie wiem co zrobili, ale nie
bolało, jedyne co, to czułam pewien dyskomfort w okolicy brzucha, a
niedługo później krew przestała wypływać, a przynajmniej tego nie
czułam. Po długim czasie, podczas którego mój kontakt ze światem był
bardzo znikomy, ktoś zaczął mi pomagać i przekonywać, abym podniosła się
do pozycji na wpół leżącej. Miałam ochotę krzyknąć z bólu, ale koniec
końców nie wiem czy to zrobiłam. Uchyliłam oczy, czując jak ktoś
przemywa z krwi moje nogi, ręce i brzuch, doprowadzając mnie do
przysłowiowego ładu, a jakaś dziewczyna podała dziwnie pachnące zioła
prosto pod nos, zachęcając je do wypicia, jednak kiedy ja odmówiłam,
odwracając na siłę głowę, po prostu wlano mi je wprost do gardła.
Prychnęłam ze złością, odganiając obolałą ręką tego kogoś. Czułam, jak
powoli wracam do życia, głównie za sprawą dziwnie śmierdzących
specyfików, którymi mnie szprycowano od dłuższego czasu, przez który tu
leżałam. Odetchnęłam głęboko, czując obejmujące mnie zmęczenie, a
zapadnięcie w sen,
odrętwienie albo zemdlenie - nie wiem - przyszło szybko.
***
– Ma szczęście, że nie straciła dziecka, na szczęście łożysko zostało nienaruszone, ale sama ciąża jest zagrożona – usłyszałam w śnie, wybudzając się. Nie kojarzyłam faktów, nie znałam zgromadzonych wokół mnie ludzi, a podwinięty skrawek materiału odsłaniał mój brzuch, to jakieś usg? Zdziwiona rozejrzałam się na tyle, na ile mogłam, a medyczka siedząca obok nagle się odezwała:
– Twoje dziecko nadal żyje, gratuluje – jej pokrzepiający uśmiech strwożył mnie na chwilę, jednocześnie zamrugałam nieporadnie.
– Co? – wychrypiałam, czując nasilający się ból całego ciała. Gdzie są przeciwbólowe gówna, gdy ich potrzebuję?
– Jesteś w ciąży. Zagrożonej. Trzeci tydzień? Jakoś tak – powiedziała życzliwie.
Skuliłam się, obejmując ramionami. Nie przejmowałam się bólem ran i ryzykiem, że otworzą się na nowo, krwawiąc. Miałam szeroko otwarte oczy, tak bardzo, że aż niemożliwie przy opuchliźnie. Byłam w szoku, no bo jak? Nie umiałam zadbać o samą siebie, a pod moją opiekę miało trafić dziecko, z jakim ja nie miałam nigdy wcześniej styczności? Nie pojmowałam tego, że mam w sobie rozwijające się, nowe życie i mam to życie później karmić, przewijać, wychować, a co dopiero - kochać. W ogóle, jestem w stanie to zrobić? Bo skoro ciąża jest zagrożona, to mogę jej nie donosić, szczęście w nieszczęściu, prawda? Wystarczy się trochę postarać, a wszystko wróci do normy i po jednej przygodzie z Luciem nie będzie ani śladu. W ogóle, on wie?
Lucio?
odrętwienie albo zemdlenie - nie wiem - przyszło szybko.
***
– Ma szczęście, że nie straciła dziecka, na szczęście łożysko zostało nienaruszone, ale sama ciąża jest zagrożona – usłyszałam w śnie, wybudzając się. Nie kojarzyłam faktów, nie znałam zgromadzonych wokół mnie ludzi, a podwinięty skrawek materiału odsłaniał mój brzuch, to jakieś usg? Zdziwiona rozejrzałam się na tyle, na ile mogłam, a medyczka siedząca obok nagle się odezwała:
– Twoje dziecko nadal żyje, gratuluje – jej pokrzepiający uśmiech strwożył mnie na chwilę, jednocześnie zamrugałam nieporadnie.
– Co? – wychrypiałam, czując nasilający się ból całego ciała. Gdzie są przeciwbólowe gówna, gdy ich potrzebuję?
– Jesteś w ciąży. Zagrożonej. Trzeci tydzień? Jakoś tak – powiedziała życzliwie.
Skuliłam się, obejmując ramionami. Nie przejmowałam się bólem ran i ryzykiem, że otworzą się na nowo, krwawiąc. Miałam szeroko otwarte oczy, tak bardzo, że aż niemożliwie przy opuchliźnie. Byłam w szoku, no bo jak? Nie umiałam zadbać o samą siebie, a pod moją opiekę miało trafić dziecko, z jakim ja nie miałam nigdy wcześniej styczności? Nie pojmowałam tego, że mam w sobie rozwijające się, nowe życie i mam to życie później karmić, przewijać, wychować, a co dopiero - kochać. W ogóle, jestem w stanie to zrobić? Bo skoro ciąża jest zagrożona, to mogę jej nie donosić, szczęście w nieszczęściu, prawda? Wystarczy się trochę postarać, a wszystko wróci do normy i po jednej przygodzie z Luciem nie będzie ani śladu. W ogóle, on wie?
Lucio?
Od Lucia CD Galii
Pierwszy raz w życiu jechałem takim dziwnie skonstruowanym powozem. No, w końcu czego można się spodziewać po materiałach budowlanych na wyspie. Chyba i tak najbardziej liczy się to, że przyczepa się jeszcze nie roztrzaskała po najechaniu na większy kamień lub korzeń drzewa wystający z ziemi. W ciszy obserwowałem widoki zza małego okna i stwierdziłem, że jedziemy dość szybko jak na taki powóz. Dzięki temu przynajmniej szybciej zjawimy się w wiosce i szybciej będę mógł załatwić swoje interesy. Na szczęście Galia mnie w miarę dobrze przyodziała. Dzięki temu płaszczowi Julesa wyglądałem prawie, że jak szlachcic, a włosy estetycznie spięte na karku nie dawały po sobie poznać małego jeszcze przetłuszczenia. Spoglądając na ciepły szarawy płaszcz, wepchnąłem rękę w kieszeń, aby wydobyć z niej kilka koron od osadniczki, którymi miałem zapłacić za podwózkę. Przeliczyłem drobne monety akurat w momencie dojechania do celu. Nieuważnie pchnąłem drzwiczki ala karocy zaraz słysząc ich głośne i dokuczliwe skrzypienie i podszedłem do przewoźnika, aby przekazać mu odpowiednią ilość monet. Zanim odjechał poprosiłem go jednak, aby zatrzymał się niedaleko i niedługo mógł przewieźć moje zakupy z powrotem do domu Galii. Nie obeszło się bez negocjacji, ale tak czy siak wygrałem. Powóz wycofał, a ja rozejrzałem się po wiosce, na której terenie znajdowałem się pierwszy raz. Ze zdziwieniem też stwierdziłem, że jadąc powozem ominęło mnie meldowanie się u strażników, jak to Galia mnie przed tym ostrzegała. W takim razie wystarczy ładnie się ubrać oraz uczesać i od razu jesteś brany za tego dobrego, osadnika? Parsknąłem pod nosem zapinając kilka guzików płaszcza, gdyż zaczął wiać słaby, ale zimny wiatr. Otuliłem się puchowym materiałem i rozejrzałem po okolicy szukając wzrokiem miejsca docelowego dzisiejszej wycieczki. Zmarszczyłem nos marznąc coraz bardziej, a rzeźni jak nie było, tak nie ma. Począłem krążyć po osadzie i przechadzać się uliczkami przy okazji nawet nie zwracając mniejszej uwagi na osadników czy ich krzywe spojrzenia. Za bardzo się wczułem i nakręciłem na swoją misję, żeby przejmować się podejrzliwymi szeptami innych, i tak wiele nie zdołają mi zrobić. Po kilku minutach bezczynnego łażenia w końcu odnalazłem ten przeklęty budynek, ale przynajmniej osadzony był na obrzeżach wioski, co ułatwiało mi tylko akcję. Okręciłem się, aby zbadać teren i wykryć potencjalne zagrożenia, ale tu na szczęście ciekawskich oczu było najmniej. Mimo małego niebezpieczeństwa przywarłem do chropowatej ściany rzeźni i zakradłem się do niskiego okna. Dyskretnie zajrzałem przez nie do środka i z zadowoleniem stwierdziłem, że w środku nikogo nie ma. Jednak zdecydowałem się poczekać jeszcze chwilę, może ktoś stoi na zapleczu albo w magazynie. Po upływie kolejnych kilku minut byłem przekonany, że jestem w okolicy sam, a dziwne to, gdyż był środek dnia i ktoś powinien tu pracować i pilnować towaru. Pilnować go przed takimi wygłodniałymi wilkami jak ja. Rozluźniłem nieco spięte ramiona i zakradłem się do tylnych drzwi prowadzących od razu do chłodzonego pokoju ze sporymi zapasami mięsa. Szybkim krokiem wsunąłem się do środka i bezgłośnie zamknąłem za sobą drzwi. Dziwne, że w ogóle nie były zamknięte, ani jakkolwiek zabezpieczone. Na chwilę zastygłem upewniając się o braku obecności jakiegoś osadnika, tak na wszelki wypadek. Odetchnąłem z ulgą i wyjąłem z dużej, wewnętrznej kieszeni płaszcza dwa spore, materiałowe worki złożone w kostkę. Zwinnym ruchem je rozłożyłem i przystąpiłem do pakowania w nie tyle mięsa, ile będzie w stanie się tam pomieścić, a także ile sam zdołam unieść. W mgnieniu oka jeden wór był już pełny, więc zawiązałem go grubym sznurem, po czym przystąpiłem do upychania mięsa do drugiego. Takim sposobem opróżniłem dwie półki zmrożonego, przepysznego mięsa. Nie ma mowy, żebym w zimę miał głodować przez głupie zwierzęta chowające się we własnych norkach. Zapasy się same nie zrobią, a żeby teraz robić je samodzielnie w lesie, jest zdecydowanie za późno. Gdy wiązałem sznur na drugim, a jednocześnie ostatnim worku usłyszałem trzaśnięcie głównych drzwi i wzdrygnąłem się czując gęsią skórkę na karku. W pośpiechu dokończyłem robotę, ale ręce odmawiały posłuszeństwa i ze stresu zaczęły głupio latać. Uniosłem nieco zmieszany wzrok na główne drzwi do mrożonego pokoju, których klamka delikatnie się poruszyła. Gdy po dłuższej chwili jednak drzwi ani drgnęły, klamka zaczęła latać o wiele mniej spokojnie.
- Cholera, znowu przymarzło - usłyszałem głośne warknięcie i kroki oddalające się od drzwi.
Stałem w miejscu zadowolony, że udało mi się uniknąć nakrycia przez właściciela rzeźni, ale przypomniałem sobie, że facet mógł pomyśleć racjonalnie. Osadnik właśnie zbliżaj się do drzwi, przez które wszedłem do środka. Szybko zareagowałem i dziękując przypływie adrenaliny wyleciałem przez drzwi jak strzała i ukryłem się po drugiej stronie budynku. Drzwi nie zdążyły się domknąć, a rzeźnik zaniepokojony wbiegł przez nie do środka. Skorzystałem z sytuacji i ruszyłem pędem w stronę blisko znajdującego się lasu jeszcze na terenie wioski. Zdołałem usłyszeć tylko głośną wiązkę wulgaryzmów dobiegającą z rzeźni. Zaśmiałem się pod nosem zadowolony, że misja się powiodła i rzuciłem wory z mięsem pod drzewa zmęczony już dźwiganiem ich. Uniosłem głowę z jeszcze większym szczęściem spostrzegając, że przewoźnik podjechał swoją ''karocą'' pod wyznaczone miejsce. Zza drzew udało się dostrzec konie i podniszczoną przyczepę. Nabrałem jeszcze trochę powietrza i strzepując z ubrań szron pociągnąłem za wory i ruszyłem do przyczepy. Przywitałem się z tym samym przewoźnikiem, co wcześniej przywiózł mnie do wioski i zgodnie z moją prośbą pozwolił mi zapakować ''zakupy'' do przyczepy. W normalnych okolicznościach wsiadłbym tam wraz z towarem, ale przypomniałem sobie o Galii i mimo, iż miała wrócić sama, chciałem ją znaleźć. Zamknąłem drzwi przyczepy i nakazałem facetowi zostawić worki pod drzwiami posiadłości osadniczki. Musiałem za to zapłacić więcej koron, ale pieniądze i tak należały do Galii, więc dla mnie to żadna różnica. Przewoźnik przyjął pieniądze, zlecenie i zaraz zniknął za drzewami. Zazgrzytałem zębami odwracając wzrok od głębi lasu, w którą wjechał powóz i ruszyłem brzegiem lasu planując odnalezienie żniwiarki. Nie miałem pojęcia, gdzie mogła teraz być. Oczywiście opowiadała mi o swoich planach na dzisiaj, ale ledwo się znajduję w tej wiosce i nie wiem gdzie mogą być te jej siedziby. Z drugiej strony wolę tam nawet nie wracać, możliwe, że rzeźnik coś podejrzewa. Miałem już rezygnować i wracać do domu Galii żeby tam się z nią spotkać, ale do nozdrzy wdał mi się ostry i siarczysty zapach krwi. Świeżej, na pewno nie ludzkiej krwi. Zmarszczyłem brwi idąc w wyznaczonym przez ostrą woń kierunku zastanawiałem się, na co mogę się tam natknąć. Może jakiś samotnik upolował sobie śniadanie, albo zwierzętom zachciało się walki urządzać, ale to wciąż tereny wioski, więc obie opcje są mało prawdopodobne. Gdy zapach robił się bardziej wyrazisty, przyspieszyłem, aż w końcu biegłem zwinnie przeskakując wszystkie przeszkody napotkane na drodze. Nawet gruby, przewrócony pień mi nie przeszkodził, a dobrze się składa, że właśnie za nim był owy nadawca nieznośnego dla mojego nosa zapachu. Wystarczyła mi sekunda, aby zorientować się, co tu się właściwie odpierdala. Bestia, pod którą leżała zmasakrowana Galia rzuciła się na mnie, ale za późno, gdyż ja już przyczepiony byłem pazurami do jej pleców. Pysk z ostrymi kłami szybko się rozwinął, co pozwoliło mi wbić zębiska w grubą skórę na grzbiecie kotowatego. Zacisnąłem szczęki na skórze i mięśniach pod nią sprawiając przy tym przeciwnikowi niespory ból. Galia i tak go już porządnie zmasakrowała, ale to ja musiałem wykonać ostateczny ruch. Nadal solidnie trzymając się zębami skóry przy karku przerzuciłem tylne łapy nad prawym ramieniem bestii i zaparłem się pazurami o silnie uzębiony pysk przeciwnika. Groziła mi utrata łapy, ale zanim pantera zdążyła jakkolwiek zareagować, mocno pchnąłem łapami w przód, nienaturalnie mocno przekręcając jej łeb, a gdy usłyszałem głośny trzask, wyjąłem bolące już zęby spod skóry bestii i zeskoczyłem z niej. Niby cała akcja była szybka, ale przez stres wszystko się przeciągnęło. Moja wilcza postać ledwo wytrzymała, gdyż po zabiciu zwierzęcia od razu przybrałem na powrót ludzką postać. Rozwścieczony, ale też strasznie spłoszony przypomniałem sobie o zmasakrowanej osadniczce leżącej pod zwłokami przed chwilą zabitego zwierzęcia. Zepchnąłem śmierdzące cielsko ofiary na bok i padłem na kolana tuż przy Galii. Ująłem w dłonie jej twarz i czując łzy napływające do oczu lekko nią potrząsałem chcąc sprawdzić, czy jeszcze dycha.
- Przestań mną targać... I pomóż mi - wysyczała cicho, a przez krew bulgoczącą w buzi była jeszcze mniej zrozumiała, ale doszedłem do tego, co powiedziała.
Narzuciłem na siebie płaszcz Julesa odrzucony na bok przed przemianą i szybko, ale ostrożnie wziąłem dziewczynę na ręce. Ta momentami cicho syczała, ale wiedziałem, że gdyby miała siły to darłaby się w niebo głosy. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia. Cudem jeszcze dychała, po tym co zrobiła jej bestia. Z histerycznym śmiechem przyznałem, że jednak na coś przydało się moje błądzenie po wiosce, gdy bez problemu odnalazłem dom uzdrowicielki. Nie wiem, co sobie pomyśli o mnie, ale teraz najważniejsze jest zdrowie żniwiarki i mam nadzieję, że ona też to weźmie pod uwagę. Z przejęciem waliłem pięścią w drzwi czując, że każda sekunda się liczy i że z każdą sekundą trzymam w rękach mniej żywe ciało. A na tym ciele akurat mi wyjątkowo zależało, chciałem żeby przeżyło. Tak strasznie chciałem, żeby Galia z tego wyszła. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia.
Galia?
- Cholera, znowu przymarzło - usłyszałem głośne warknięcie i kroki oddalające się od drzwi.
Stałem w miejscu zadowolony, że udało mi się uniknąć nakrycia przez właściciela rzeźni, ale przypomniałem sobie, że facet mógł pomyśleć racjonalnie. Osadnik właśnie zbliżaj się do drzwi, przez które wszedłem do środka. Szybko zareagowałem i dziękując przypływie adrenaliny wyleciałem przez drzwi jak strzała i ukryłem się po drugiej stronie budynku. Drzwi nie zdążyły się domknąć, a rzeźnik zaniepokojony wbiegł przez nie do środka. Skorzystałem z sytuacji i ruszyłem pędem w stronę blisko znajdującego się lasu jeszcze na terenie wioski. Zdołałem usłyszeć tylko głośną wiązkę wulgaryzmów dobiegającą z rzeźni. Zaśmiałem się pod nosem zadowolony, że misja się powiodła i rzuciłem wory z mięsem pod drzewa zmęczony już dźwiganiem ich. Uniosłem głowę z jeszcze większym szczęściem spostrzegając, że przewoźnik podjechał swoją ''karocą'' pod wyznaczone miejsce. Zza drzew udało się dostrzec konie i podniszczoną przyczepę. Nabrałem jeszcze trochę powietrza i strzepując z ubrań szron pociągnąłem za wory i ruszyłem do przyczepy. Przywitałem się z tym samym przewoźnikiem, co wcześniej przywiózł mnie do wioski i zgodnie z moją prośbą pozwolił mi zapakować ''zakupy'' do przyczepy. W normalnych okolicznościach wsiadłbym tam wraz z towarem, ale przypomniałem sobie o Galii i mimo, iż miała wrócić sama, chciałem ją znaleźć. Zamknąłem drzwi przyczepy i nakazałem facetowi zostawić worki pod drzwiami posiadłości osadniczki. Musiałem za to zapłacić więcej koron, ale pieniądze i tak należały do Galii, więc dla mnie to żadna różnica. Przewoźnik przyjął pieniądze, zlecenie i zaraz zniknął za drzewami. Zazgrzytałem zębami odwracając wzrok od głębi lasu, w którą wjechał powóz i ruszyłem brzegiem lasu planując odnalezienie żniwiarki. Nie miałem pojęcia, gdzie mogła teraz być. Oczywiście opowiadała mi o swoich planach na dzisiaj, ale ledwo się znajduję w tej wiosce i nie wiem gdzie mogą być te jej siedziby. Z drugiej strony wolę tam nawet nie wracać, możliwe, że rzeźnik coś podejrzewa. Miałem już rezygnować i wracać do domu Galii żeby tam się z nią spotkać, ale do nozdrzy wdał mi się ostry i siarczysty zapach krwi. Świeżej, na pewno nie ludzkiej krwi. Zmarszczyłem brwi idąc w wyznaczonym przez ostrą woń kierunku zastanawiałem się, na co mogę się tam natknąć. Może jakiś samotnik upolował sobie śniadanie, albo zwierzętom zachciało się walki urządzać, ale to wciąż tereny wioski, więc obie opcje są mało prawdopodobne. Gdy zapach robił się bardziej wyrazisty, przyspieszyłem, aż w końcu biegłem zwinnie przeskakując wszystkie przeszkody napotkane na drodze. Nawet gruby, przewrócony pień mi nie przeszkodził, a dobrze się składa, że właśnie za nim był owy nadawca nieznośnego dla mojego nosa zapachu. Wystarczyła mi sekunda, aby zorientować się, co tu się właściwie odpierdala. Bestia, pod którą leżała zmasakrowana Galia rzuciła się na mnie, ale za późno, gdyż ja już przyczepiony byłem pazurami do jej pleców. Pysk z ostrymi kłami szybko się rozwinął, co pozwoliło mi wbić zębiska w grubą skórę na grzbiecie kotowatego. Zacisnąłem szczęki na skórze i mięśniach pod nią sprawiając przy tym przeciwnikowi niespory ból. Galia i tak go już porządnie zmasakrowała, ale to ja musiałem wykonać ostateczny ruch. Nadal solidnie trzymając się zębami skóry przy karku przerzuciłem tylne łapy nad prawym ramieniem bestii i zaparłem się pazurami o silnie uzębiony pysk przeciwnika. Groziła mi utrata łapy, ale zanim pantera zdążyła jakkolwiek zareagować, mocno pchnąłem łapami w przód, nienaturalnie mocno przekręcając jej łeb, a gdy usłyszałem głośny trzask, wyjąłem bolące już zęby spod skóry bestii i zeskoczyłem z niej. Niby cała akcja była szybka, ale przez stres wszystko się przeciągnęło. Moja wilcza postać ledwo wytrzymała, gdyż po zabiciu zwierzęcia od razu przybrałem na powrót ludzką postać. Rozwścieczony, ale też strasznie spłoszony przypomniałem sobie o zmasakrowanej osadniczce leżącej pod zwłokami przed chwilą zabitego zwierzęcia. Zepchnąłem śmierdzące cielsko ofiary na bok i padłem na kolana tuż przy Galii. Ująłem w dłonie jej twarz i czując łzy napływające do oczu lekko nią potrząsałem chcąc sprawdzić, czy jeszcze dycha.
- Przestań mną targać... I pomóż mi - wysyczała cicho, a przez krew bulgoczącą w buzi była jeszcze mniej zrozumiała, ale doszedłem do tego, co powiedziała.
Narzuciłem na siebie płaszcz Julesa odrzucony na bok przed przemianą i szybko, ale ostrożnie wziąłem dziewczynę na ręce. Ta momentami cicho syczała, ale wiedziałem, że gdyby miała siły to darłaby się w niebo głosy. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia. Cudem jeszcze dychała, po tym co zrobiła jej bestia. Z histerycznym śmiechem przyznałem, że jednak na coś przydało się moje błądzenie po wiosce, gdy bez problemu odnalazłem dom uzdrowicielki. Nie wiem, co sobie pomyśli o mnie, ale teraz najważniejsze jest zdrowie żniwiarki i mam nadzieję, że ona też to weźmie pod uwagę. Z przejęciem waliłem pięścią w drzwi czując, że każda sekunda się liczy i że z każdą sekundą trzymam w rękach mniej żywe ciało. A na tym ciele akurat mi wyjątkowo zależało, chciałem żeby przeżyło. Tak strasznie chciałem, żeby Galia z tego wyszła. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia.
Galia?
Od Ancymona CD Aven
Cofnięcie w rozwoju cywilizacyjnym po trafieniu na to odludzie było nieopisane. Nagle ponownie byliśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie samych, swoją wiedzę i łaską, bądź niełaskę natury, która powiedzmy sobie szczerze, wolała nas uwalić, niż dać dychać. Cały świat zwrócił się przeciwko nam, mi już strzykało w kościach, a to wszystko zapowiadało się gorzej, niż źle.
No ale co innego mogliśmy robić, jak po prostu próbować pruć przed siebie? Instynkty samozachowawcze przeciętnego Kowalskiego zaprawdę mnie osłabiały. Łatwiej by było, gdyby w takich sytuacjach człowiek bez krztyny zastanowienia się, targnąłby się na swój żywot. Kołek w brzuch, jakieś jagódki, pobliski klif, czy może pysk jakiego to tam paskudnego stworzenia.
To nie, chce mu się żyć i mieć jakąś z palca wyssaną nadzieję na to, że ktoś jakimś cudem go stąd wywiezie i przywróci na łono miejskiej natury. Szło zatęsknić za chaosem, hałasem i smogiem. Nawet za tymi niezbyt lubianymi twarzami.
Za bardzo ważną dwójką.
Za uśmiechem.
Za radosnym śmiechem, a nie jedynie krzykiem rozdzierającym płuca kolejnej ofiary ataku rozwydrzonego i nadpobudliwego samotnika.
Znowu zaczynałem się rozpływać i dręczyć o wiele ciekawszą przeszłością. Znowu począłem odczuwać tę nieopisaną pustkę, która szczerze mówiąc namiętnie towarzyszy mi od początku „przygody” na tej przeklętej wyspie, czy cholera w sumie wie, co to tak właściwie jest.
A obiecałem sobie, że oszczędzę sobie melancholijnych momentów, dla własnego zdrowia, bo na dobre w zdecydowanej większości mi to nie wychodziło. Wręcz przeciwnie, odnosiłem nieodzowne wrażenie, że każda sekunda spędzana na rozpamiętywaniu tego, co było przed całym tym koszmarem, dodaje mi kolejnych kilku lat i im dłużej się tym wszystkim zamartwiam, tym szybciej zmierzam w stronę dołu, byle ułożyć się te pięć stóp, czy ile tam, pod powierzchnią.
Westchnąłem ciężko, wiążąc przy okazji sznurki przy spodniach, bo jednak były odrobinkę za duże, zsuwały się z moich coraz węższych bioder i tylko doprowadzały mnie do szewskiej pasji, gdy na początku posiadania tych szmat zostałem zmuszony do notorycznego poprawiania ich jakieś pięć razy w ciągu dwudziestu minut. Później zdecydowałem się zainwestować w bardzo prowizoryczny pasek, ale działał? Działał i to jak!
Kopyta uderzyły radośnie o kostkę, którą wyłożone były bardzo prymitywne ścieżki, chodniki, czy co to tam innego, chociaż w większości przypadków człowiek i tak spotykał się z dobrze udeptaną przez tutejszych obateli dróżką, która była na tyle twarda, że nie zapadała się pod moim równie przeciętnym i skręconym na szybko wózeczkiem, którym posługiwałem się przy transporcie rzeczy mniej i bardziej ważnych.
A teraz stałem, wiedząc, że przede mną kolejny dzień latania wte i wewte dowożąc paczki pakuneczki.
Było zimno, oczywiście delikatnie rzecz ujmując, bo gdybym miał dosłownie rzucić, co o tym wszystkim myślę, dostałbym zazwyczaj po łbie od pierwszej lepszej osoby. Także co, także przed wyjściem wcisnąłem się w jakiś marny szal i jakieś grubsze ciuchy.
Było zimno, a jak spod ziemi wyrosła przede mną wręcz naga, ruda, jak jaka wiewióra kobita. Ślęczała tak, jak ostatnia sierotka Marysia i zerkała na mnie, dzierżąc śmiało jakieś paczki. No, a jak paczki, to sprawa pewno do mnie, to przystanąłem i łypnąłem na nią uważnym spojrzeniem, oczekując jakiegoś działania z jej strony.
— Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem? — zapytała, niezwykle cicho i dość nieśmiało, jakbym jej miał zaraz krzywdę zrobić. — Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...
Tutaj parsknąłem głośnym śmiechem, może nawet zbyt głośnym i pokręciłem z niedowierzaniem głową. Zerknąłem jeszcze raz, to na dziewuchę, to na mój rozklekotany wózeczek, który dzielnie przedzierał się przez zaspy.
— Od tego tu jestem, śmiało — rzuciłem, nadwyraz pozytywnym głosiskiem, gubiąc gdzieś na chwilę całą swoją markotność i rozdrażnienie, które pojawiało się ostatnimi czasy niezwykle często. — Powiedzieć tylko, gdzie, jak i do kogo, jeśli łaska. No, inaczej nie dowiozę — dodałem, wzruszając ramionami i poprawiając nieco wózek.
Zastukałem szybko prawym kopytem.
Było chłodno.
— Zresztą, nie zimno ci, panienko? — spytałem jeszcze, oblatując spojrzeniem drobną dziewuszkę, która to pewno była nimfą, czy czym tam innym. Może inaczej to funkcjonuje? Cholera wie w sumie.
Aven?
No ale co innego mogliśmy robić, jak po prostu próbować pruć przed siebie? Instynkty samozachowawcze przeciętnego Kowalskiego zaprawdę mnie osłabiały. Łatwiej by było, gdyby w takich sytuacjach człowiek bez krztyny zastanowienia się, targnąłby się na swój żywot. Kołek w brzuch, jakieś jagódki, pobliski klif, czy może pysk jakiego to tam paskudnego stworzenia.
To nie, chce mu się żyć i mieć jakąś z palca wyssaną nadzieję na to, że ktoś jakimś cudem go stąd wywiezie i przywróci na łono miejskiej natury. Szło zatęsknić za chaosem, hałasem i smogiem. Nawet za tymi niezbyt lubianymi twarzami.
Za bardzo ważną dwójką.
Za uśmiechem.
Za radosnym śmiechem, a nie jedynie krzykiem rozdzierającym płuca kolejnej ofiary ataku rozwydrzonego i nadpobudliwego samotnika.
Znowu zaczynałem się rozpływać i dręczyć o wiele ciekawszą przeszłością. Znowu począłem odczuwać tę nieopisaną pustkę, która szczerze mówiąc namiętnie towarzyszy mi od początku „przygody” na tej przeklętej wyspie, czy cholera w sumie wie, co to tak właściwie jest.
A obiecałem sobie, że oszczędzę sobie melancholijnych momentów, dla własnego zdrowia, bo na dobre w zdecydowanej większości mi to nie wychodziło. Wręcz przeciwnie, odnosiłem nieodzowne wrażenie, że każda sekunda spędzana na rozpamiętywaniu tego, co było przed całym tym koszmarem, dodaje mi kolejnych kilku lat i im dłużej się tym wszystkim zamartwiam, tym szybciej zmierzam w stronę dołu, byle ułożyć się te pięć stóp, czy ile tam, pod powierzchnią.
Westchnąłem ciężko, wiążąc przy okazji sznurki przy spodniach, bo jednak były odrobinkę za duże, zsuwały się z moich coraz węższych bioder i tylko doprowadzały mnie do szewskiej pasji, gdy na początku posiadania tych szmat zostałem zmuszony do notorycznego poprawiania ich jakieś pięć razy w ciągu dwudziestu minut. Później zdecydowałem się zainwestować w bardzo prowizoryczny pasek, ale działał? Działał i to jak!
Kopyta uderzyły radośnie o kostkę, którą wyłożone były bardzo prymitywne ścieżki, chodniki, czy co to tam innego, chociaż w większości przypadków człowiek i tak spotykał się z dobrze udeptaną przez tutejszych obateli dróżką, która była na tyle twarda, że nie zapadała się pod moim równie przeciętnym i skręconym na szybko wózeczkiem, którym posługiwałem się przy transporcie rzeczy mniej i bardziej ważnych.
A teraz stałem, wiedząc, że przede mną kolejny dzień latania wte i wewte dowożąc paczki pakuneczki.
Było zimno, oczywiście delikatnie rzecz ujmując, bo gdybym miał dosłownie rzucić, co o tym wszystkim myślę, dostałbym zazwyczaj po łbie od pierwszej lepszej osoby. Także co, także przed wyjściem wcisnąłem się w jakiś marny szal i jakieś grubsze ciuchy.
Było zimno, a jak spod ziemi wyrosła przede mną wręcz naga, ruda, jak jaka wiewióra kobita. Ślęczała tak, jak ostatnia sierotka Marysia i zerkała na mnie, dzierżąc śmiało jakieś paczki. No, a jak paczki, to sprawa pewno do mnie, to przystanąłem i łypnąłem na nią uważnym spojrzeniem, oczekując jakiegoś działania z jej strony.
— Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem? — zapytała, niezwykle cicho i dość nieśmiało, jakbym jej miał zaraz krzywdę zrobić. — Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...
Tutaj parsknąłem głośnym śmiechem, może nawet zbyt głośnym i pokręciłem z niedowierzaniem głową. Zerknąłem jeszcze raz, to na dziewuchę, to na mój rozklekotany wózeczek, który dzielnie przedzierał się przez zaspy.
— Od tego tu jestem, śmiało — rzuciłem, nadwyraz pozytywnym głosiskiem, gubiąc gdzieś na chwilę całą swoją markotność i rozdrażnienie, które pojawiało się ostatnimi czasy niezwykle często. — Powiedzieć tylko, gdzie, jak i do kogo, jeśli łaska. No, inaczej nie dowiozę — dodałem, wzruszając ramionami i poprawiając nieco wózek.
Zastukałem szybko prawym kopytem.
Było chłodno.
— Zresztą, nie zimno ci, panienko? — spytałem jeszcze, oblatując spojrzeniem drobną dziewuszkę, która to pewno była nimfą, czy czym tam innym. Może inaczej to funkcjonuje? Cholera wie w sumie.
Aven?
Od Galii CD Lucia
Nie wiedziałam, czy zabranie Lucia do wioski jest dobrym pomysłem,
mogłam to śmiało porównać do wejścia w paszczę lwa i prawdę mówiąc,
obawiałam się tego, co może się wydarzyć. Już jedną ucieczkę z
samotnikiem w roli głównej niedawno zaliczyłam i moje kontakty z Radą i
innymi osadnikami oziębiły się. Jak przedtem były skute lodem, tak teraz
nie widziałam szansy na poprawienie ich. Zostałam odciągnięta od moich
obowiązków, a pensja obniżona, prawdopodobnie ktoś, kto mnie wtedy
widział, wydał i mnie, i Tenebrisa. Utrzymanie domu, konia, ubrania dla
mnie - to wszystko kosztowało, ostatnimi czasy, nie za mało, a brak
gotówki widocznie się na mnie odbił. Zawsze, gdy byłam w potrzebie,
zjawiał się Jules - ale tym razem nie miał już jak mi pomóc.
Siedziałam w ciepłym powozie ciągniętym przez dwa skarogniade konie, szczelnie okute w polarowe derki i przeciwpoślizgowe, nowowynalezione podkowy, bo nie tylko nam zima dawała się we znaki. Ciągnąc nosem czułam przenikający do moich nozdrzy mróz, a wszechobecna biel iskrzyła się w oczach. Niedalej niż cztery powozy w przód jechał Lucio, moje emocje w stosunku do niego także były sprzeczne. Nie wiedziałam jakie relacje panują między nami, jedna noc pewnie niewiele znaczyła, a oprócz niej nie było między nami żadnych zbliżeń, więc mogłam go narazie nazywać tylko sojusznikiem. Ba, nie wiem nawet, czy nim był, nie do końca mu ufałam.
Wyszłam z powozu, gdy ten się zatrzymał i dałam przewoźnikowi należne. Wywiózł mnie dokładnie tam, gdzie chciałam, mimo że wcale nie musiał - na przeciwległą do mojej, linię graniczną, gdzie mieścił się (mniej lub więcej legalny) rynek. Kupiłam tam leki, od dłuższego czasu męczyły mnie mdłości, niemiłosierne bóle głowy i brzucha, a i okres chyba wyjechał na wakacje. U medyków dostałabym tylko niepewne zioła, które niezawsze uśmierzają tak mocny ból, a tabletki są niezawodne.
Kupiłam to, co miałam w interesie, po czym zaczęłam wracać na główny rynek wioski, w celu odszukania Lucia, mimo że nie wiedziałam czemu to robię, w końcu poradzi sobie beze mnie. Niefortunny zbieg okoliczności wygonił mnie na drugi koniec wioski, a że granice nie były ostatnimi czasy bezpieczne, usłyszałam zbliżający się w moim kierunku tupot ogromnych łap. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zwierzęcia, jakie aktualnie stało kilka kroków za mną. Siłą rzeczy powstrzymywałam drżenie ciała, gdy zimny pot spływał mi po plecach.
Gigantyczny potwór z czarnymi, mętnymi oczami zasłoniętymi rządzą krwi, ze sklejoną przez bordową substancję sierścią i błoniastymi skrzydłami. Naparł na mnie, a ja poczułam smród zgnilizny i padliny, gdy tylko się zbliżył. Jego ryk zagłuszył wszystkie moje zmysły, a strach przysłonił wzrok. Z przerażeniem chwyciłam za największe i najostrzejsze sztylety, jakie przy sobie miałam. Wziął rozbieg, kilkoma krokami pokonując odległość, jaka nas dzieliła, a piach wzbił się w powietrze przez ogromne łapy sunące po ziemi. Był na wyciągnięcie ręki, kiedy bezwiednie zatopiłam sztylet w jego ciele, wypruwając jedną z idealnie ukrwionych żył, w których płynęła życiodajna, bordowa, lekko czarna krew o innej konsystencji niż nasza. W tym samym momencie ból przeszył mój brzuch, a ja praktycznie poczułam wypływające wnętrzności, choć przez obezwładniające cierpienie wiedziałam, że to tylko mój wymysł, w rzeczywistości rana nie była aż tak głęboka i szybko odzyskałam rezon, wbijając nóż jeszcze głębiej, a moja dłoń zatopiła się w cielsku zwierzęcia. Doskonale czułam przepływające pod moimi palcami ścięgna i żyły, wypruwając je jeszcze mocniej, niż poprzednio. Mój krzyk, gdy jego zęby zatopiły się w mojej ręce, został zagłuszony przez chrzęst kości, a zmiażdżona noga spoczywała pod ciałem zwierzęcia, któro straciło równowagę przez umykające z niego życie. Musiałam trafić na tętnice. Ten z rozmachem odrzucił mnie łapą na drzewo kilka metrów dalej, a ja odbiłam się od niego z głuchym hukiem, raniąc boleśnie całe ciało. Opadłam na ziemię, na resztki ścięgien i żył stworzenia, z obrzydzeniem widząc, że pozostałości znalazły się na jego pozlepianej sierści. Rzucił się na moje bezwiedne już ciało, a ja coraz słabiej czułam ból i coraz mniej widziałam, wiedząc że zwierzę dopiero zaczęło rozpruwać moją skórę i za wszelką cenę chciało dobrać się do wnętrzności, aż nagle poczułam, jak padł nieruchomo na mnie, zalewając mnie lepką krwią, która zaś mieszała się z moją, wydobywającą się obficie z wszystkich ran, które pokrywały mnie od stóp do głów. Bordowa ciecz w dalszym ciągu torowała sobie drogę po naszych skatowanych ciałach, spływając w dół, a metaliczny smak sprawił, że zachciało mi się wymiotować.
Najpierw umarł Jules, a dzień później umrę ja.
Wypadki chodzą po ludziach, ale u nas to chyba rodzinne.
Lucio?
Siedziałam w ciepłym powozie ciągniętym przez dwa skarogniade konie, szczelnie okute w polarowe derki i przeciwpoślizgowe, nowowynalezione podkowy, bo nie tylko nam zima dawała się we znaki. Ciągnąc nosem czułam przenikający do moich nozdrzy mróz, a wszechobecna biel iskrzyła się w oczach. Niedalej niż cztery powozy w przód jechał Lucio, moje emocje w stosunku do niego także były sprzeczne. Nie wiedziałam jakie relacje panują między nami, jedna noc pewnie niewiele znaczyła, a oprócz niej nie było między nami żadnych zbliżeń, więc mogłam go narazie nazywać tylko sojusznikiem. Ba, nie wiem nawet, czy nim był, nie do końca mu ufałam.
Wyszłam z powozu, gdy ten się zatrzymał i dałam przewoźnikowi należne. Wywiózł mnie dokładnie tam, gdzie chciałam, mimo że wcale nie musiał - na przeciwległą do mojej, linię graniczną, gdzie mieścił się (mniej lub więcej legalny) rynek. Kupiłam tam leki, od dłuższego czasu męczyły mnie mdłości, niemiłosierne bóle głowy i brzucha, a i okres chyba wyjechał na wakacje. U medyków dostałabym tylko niepewne zioła, które niezawsze uśmierzają tak mocny ból, a tabletki są niezawodne.
Kupiłam to, co miałam w interesie, po czym zaczęłam wracać na główny rynek wioski, w celu odszukania Lucia, mimo że nie wiedziałam czemu to robię, w końcu poradzi sobie beze mnie. Niefortunny zbieg okoliczności wygonił mnie na drugi koniec wioski, a że granice nie były ostatnimi czasy bezpieczne, usłyszałam zbliżający się w moim kierunku tupot ogromnych łap. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zwierzęcia, jakie aktualnie stało kilka kroków za mną. Siłą rzeczy powstrzymywałam drżenie ciała, gdy zimny pot spływał mi po plecach.
Gigantyczny potwór z czarnymi, mętnymi oczami zasłoniętymi rządzą krwi, ze sklejoną przez bordową substancję sierścią i błoniastymi skrzydłami. Naparł na mnie, a ja poczułam smród zgnilizny i padliny, gdy tylko się zbliżył. Jego ryk zagłuszył wszystkie moje zmysły, a strach przysłonił wzrok. Z przerażeniem chwyciłam za największe i najostrzejsze sztylety, jakie przy sobie miałam. Wziął rozbieg, kilkoma krokami pokonując odległość, jaka nas dzieliła, a piach wzbił się w powietrze przez ogromne łapy sunące po ziemi. Był na wyciągnięcie ręki, kiedy bezwiednie zatopiłam sztylet w jego ciele, wypruwając jedną z idealnie ukrwionych żył, w których płynęła życiodajna, bordowa, lekko czarna krew o innej konsystencji niż nasza. W tym samym momencie ból przeszył mój brzuch, a ja praktycznie poczułam wypływające wnętrzności, choć przez obezwładniające cierpienie wiedziałam, że to tylko mój wymysł, w rzeczywistości rana nie była aż tak głęboka i szybko odzyskałam rezon, wbijając nóż jeszcze głębiej, a moja dłoń zatopiła się w cielsku zwierzęcia. Doskonale czułam przepływające pod moimi palcami ścięgna i żyły, wypruwając je jeszcze mocniej, niż poprzednio. Mój krzyk, gdy jego zęby zatopiły się w mojej ręce, został zagłuszony przez chrzęst kości, a zmiażdżona noga spoczywała pod ciałem zwierzęcia, któro straciło równowagę przez umykające z niego życie. Musiałam trafić na tętnice. Ten z rozmachem odrzucił mnie łapą na drzewo kilka metrów dalej, a ja odbiłam się od niego z głuchym hukiem, raniąc boleśnie całe ciało. Opadłam na ziemię, na resztki ścięgien i żył stworzenia, z obrzydzeniem widząc, że pozostałości znalazły się na jego pozlepianej sierści. Rzucił się na moje bezwiedne już ciało, a ja coraz słabiej czułam ból i coraz mniej widziałam, wiedząc że zwierzę dopiero zaczęło rozpruwać moją skórę i za wszelką cenę chciało dobrać się do wnętrzności, aż nagle poczułam, jak padł nieruchomo na mnie, zalewając mnie lepką krwią, która zaś mieszała się z moją, wydobywającą się obficie z wszystkich ran, które pokrywały mnie od stóp do głów. Bordowa ciecz w dalszym ciągu torowała sobie drogę po naszych skatowanych ciałach, spływając w dół, a metaliczny smak sprawił, że zachciało mi się wymiotować.
Najpierw umarł Jules, a dzień później umrę ja.
Wypadki chodzą po ludziach, ale u nas to chyba rodzinne.
Lucio?
16 września 2018
Od Lucan'a CD Harry
Po wyjściu dziewczyny z trudem stanąłem na proste nogi po czym niezwykle ociężale podszedłem do posłania, na które ległem niczym spróchniała kłoda. Przez dłuższą chwilę mój wzrok utkwiony był w białym zawiniątku, które pozostawiła na stole dziewczyna. Zabawne. Donosi na mnie, potem ratuje by potem uciec. Była nadzwyczajnie zagmatwaną istotką, ale właśnie to mnie do niej przekonywało, inność. Pozwoliłem powiekom opaść, mój organizm potrzebował odpoczynku i to nie byle jakiego.
Kiedy ocknąłem się z nieprzyjemnego koszmaru w chacie panował niewyobrażalny chłód. Wzdrygnąłem się, czując pieczenie na skórze, spowodowane zimnem. Pomimo tego, że nie byłem już narażony na zamarznięcie, tak jak zwykli ludzie, temperatura oddziaływała na mnie w kompletnie inny sposób również irytując i sprawiając dyskomfort. Podniosłem się do siadu, moje oczy momentalnie powędrowały do paleniska, z którego pozostał jedynie srebrny popiół. Podszedłem bliżej i kucnąłem obok. Ku mojemu zdziwieniu resztki ogniska nie były nawet ciepłe, ba, były tak samo lodowate, jak podłoga czy ściany. Ile spałem? W głowie wciąż zadawałem sobie to pytanie. Dojrzawszy białą chustę pokrytą przymrozkiem wiedziałem, że letarg w który popadłem trwał co najmniej kilka dni. Rozchyliłem nieco materiał, by dojrzeć kompletnie już zwiędnięte listki leczniczej rośliny. Widząc niezdatne już na nic lekarstwo, przypomniała mi się rana, która jeszcze nie dawno odebrała mi możliwość prawidłowego poruszania się. Powoli odwinąłem bandaż, oczekując… w sumie sam nie wiem czego. Tak jak przypuszczałem, po ranie zadanej zatrutym ostrzem pozostała tylko ciemna, długa blizna. W takich chwilach docierało do mnie, że nieważne jak bym nienawidził wampiryzmu, tak cieszę się, że niektóre możliwości, które są z nim związane, czasem mogą nawet przytrzymać mnie przy życiu. Spojrzałem za oszklone okno. Śnieg pokrywał już całe podłoże, drzewa do końca wyłysiały z liści, a dzień zdawał się być czysty i nieskalany złem. Co najmniej tydzień spałem. Mój żołądek zaburczał głośno, jakby słyszał moje myśli. Dopiero teraz dotarło do mnie jak bardzo nieprzyjemne kłucie zatrzymało się w mojej krtani i pomimo ogromu przełykanej śliny nie chciało zniknąć. Przebrałem się w świeże ubranie, składające się z białej, zapinanej na guziki koszuli oraz ciemnych, przylegających materiałowych spodni, które niegdyś udało mi się zwinąć i butów traperskich, odnalezionych w jednym z wraków. Wyszedłem z chaty, podkaszając rękawy koszuli. Przerażająca cisza, która zawisła w powietrzu napełniała mnie niepokojem. Nawet najlżejszy powiew nie musnął mojego ciała, a temperatura, która zdecydowanie była poniżej zera, spowodowała, że moje palce oraz nos poróżowiały nieco. Mimo, że nie specjalnie odczuwałem mróz, dobrze wiedziałem, że nadszedł i szybko się stąd nie zawinie. Swoje kroki zacząłem kierować w stronę lasu, w poszukiwaniu czegoś na zaspokojenie głodu. Na moje szczęście, zwierzęta dopiero co zaczęły ukrywać się do swoich nor, dzięki czemu udało mi się nasycić. Jednak to nie było to. Mój organizm domagał się czegoś innego. Domagał się krwi ludzkiej, nie zwierzęcej. Na samą myśl o ciepłej, słodkiej, dziewiczej krwi miałem zawroty głowy. Oblizałem usta ciężko dysząc. Pragnąłem tego właśnie w tej chwili, posmakować czegoś zakazanego, czegoś, co dałoby mi o wiele więcej siły i pomogłoby przetrwać zimę bez uszczerbku na zdrowiu. Musiałem przytrzymać się drzewa by nie upaść. Mój organizm znacznie osłabił się, kiedy byłem skazany jedynie na wegańską krew. Dlaczego wegańską? Dla nas dieta zwierzęca, jest jak weganizm dla zwykłego człowieka. Pozbawiona niezbędnych substancji odżywczych krew, nie zaspokajała nas tak dobrze, jak ta ludzka, perfekcyjna. Mimo wszystko nie do przyjęcia było dla mnie choć pomyśleć o zabiciu niewinnego człowieka, tylko w celu zadowolenia własnej potrzeby. Pod tym względem byłem słaby. Patrząc po sobie, nie ugiął bym się przed niczym, wskoczyłbym nawet w ogień gdybym musiał, ale perspektywa zabicia istoty ludzkiej, do tego czystej i nieskalanej grzechem, była dla mnie po prostu nierealna. Wyprostowałem plecy, przytykając czoło do kory drzewa. Weź się w garść, tu już nie liczą się prawa moralne, Lucan. Żeby przeżyć musisz zabijać. Powtarzałem sobie, jakby miało mi to pomóc w jakiś sposób. Mimo że zdołałem już napełnić swój żołądek do syta coś podpowiadało mi, aby zapuścić się dalej w las, sam nie do końca wiedziałem co. Ciszę przerywał jedynie skrzypiący pod moimi butami śnieg, co notabene doprowadzało mnie do szaleństwa. Wtem, wśród drzew dostrzegłem coś, a raczej kogoś. Nieduża istota, stała na środku zamarzniętej sadzawki, z rękoma rozpostartymi przed sobą. Jej ruchy były powolne, nieco niepewne. Podszedłem bliżej, zaciekawiony sytuacją. Drzewa na sekundę zasłoniły mi widok, lecz gdy z powrotem odzyskałem widoczność na miejsce, które tak bardzo skupiało moją uwagę, istotka zniknęła. Rozejrzałem się na boki w jej poszukiwaniu, lecz nie przyniosło to żadnego skutku, nikogo ani niczego poza mną nie było w zasięgu wzroku. Podszedłem o kolejne kilka kroków, tak, że teraz dokładnie widziałem całą sadzawkę. I wtedy to do mnie dotarło. Mniej więcej na środku zamarzniętego zbiornika, utworzył się dużych rozmiarów otwór, z którego woda chlapała na wszystkie boki. Nie wiele czasu musiało minąć, abym zorientował się, że tajemnicza istotka, musiała wpaść do ów przerębli. Wsłuchałem się, wyszukując czegokolwiek, powoli wkraczając na zamarznięty lód. Serce. Biło słabo, wolno. Ale nadal biło. Traciłem czas, lecz gdybym przyśpieszył, ryzykowałem własnym upadkiem w zimną toń. Tak prędko na ile pozwalały mi na to okoliczności, poruszałem się bo najgrubszej części lodu, coraz szybciej docierając do dziury. Kiedy byłem wystarczająco blisko, położyłem się na brzuchu, rozkładając swój ciężar. Bingo. Otwór znajdował się pod moim nosem. Zanurzyłem w lodowatej wodzie obie ręce, licząc na to, że osoba, która jeszcze przed chwilą szamotała się, usiłując się wydostać, wciąż pływa blisko powierzchni. Miliony ostrych igieł atakowały moją skórę, co skutecznie mnie irytowało. Pusto, chyba utonęła. Nie! Jest! Palcami zdołałem wyczuć jakąś nieprzyjemną strukturę, którą bez większego namysłu ująłem w drugą dłoń i pociągnąłem do góry. Lód zatrzeszczał lecz zdołałem wyłowić istotę i niemal w ostatniej chwili, używając sporej dawki siły, przesunąć ją prawie do samego brzegu. Dzięki nadprzyrodzonej szybkości, od razu znalazłem się przy – jak już zauważyłem dziewczynce, kiedy lód, w miejscu gdzie się przed chwilą znajdowałem zapadł się w lodowatą toń. Kucnąłem przed kobietą, chcąc sprawdzić czy oddycha. Z nieludzką wręcz delikatnością odgarnąłem z jej twarzy kosmyki ciemnych włosów, które poprzyklejały się z powodu spotkania z wodą i wtedy mnie olśniło. Przede mną leżał nie kto inny, jak Harry, we własnej, kruchej osóbce. Położyłem ją na plecach po czym usytuowałem pod jej nosem dwa palce, wyczekując choć najmniejszego powiewu powietrza. Nic. Chwilę wahałem się, czy aby na pewno chcę ją uratować. Patrzyłem na jej nienaturalnie bladą skórę, tak bardzo podobną do mojej własnej, na sine cienie pod oczami, które pojawiły się z powodu lodowatego zimna. Z drugiej strony, była młoda, na pewno młodsza ode mnie, mogłaby jeszcze tyle przeżyć. Odchyliłem jej głowę, po czym przystąpiłem do wykonania sztucznego oddychania. Dobrze wiedziałem, jak powinienem się zachować w chwili ratowania topielca. Dziewczyna na szczęście zareagowała już po trzecim wdechu. Jej ciało drgnęło a już po chwili odkrztusiła nadmiar wody, który do tej pory zalegał jej w płucach. Zadziałało. Uwolniłem ją z namokniętego lodowatą wodą futra, pozostawiając w długiej tunice i cienkich spodniach, wykonanych z elastycznego materiału, po czym dźwignąłem ją na ręce. Wpół przytomna dziewczyna niemal natychmiast przylgnęła do mojego rozgrzanego ciała. Tak działała moje mutacja, zmiennocieplność była mi na rękę, to dlatego w zimę mróz nie był mi straszny, a latem upały nie dawały w kość. Przytulając ciało dziewczyny do siebie, by móc jak najmocniej ją ogrzać zacząłem podążać do swojej chaty, która zdecydowanie znajdowała się bliżej niż wioska osadników. Podczas wędrówki wciąż wsłuchiwałem się bacznie w oddech oraz bicie serca dziewczyny. Gdy dotarliśmy na miejsce, delikatnie ułożyłem dziewczynę na pierzastym posłaniu, przykrywając ją najcieplejszymi materiałami, jakie posiadałem w domu, wśród nich znalazł się między innymi wełniany koc. Podczas gdy była nieprzytomna, rozpaliłem w kominku oraz przyszykowałem ciepłą strawę, której na pewno dziewczyna będzie potrzebowała gdy się przebudzi. A potem usiadłem na krześle i gapiłem się w ogień czekając.
Z zamyśleń wyrwał mnie cichy pomruk, a po chwili głośne kaszlnięcie. Spoglądnąłem w kierunku skąd wydobył się dźwięk. Wtem ujrzałem – jeszcze bardziej pobladłą niż wcześniej dziewczynę, która nieudolnie starała się podnieść. Jej ręce drżały, próbując podnieść resztę ciała. W mgnieniu oka pojawiłem się obok łóżka, kierując nań swój wzrok, nieco przekrzywiając głowę w lewo. Moje oczy lśniły, co sam zauważałem w tych ciemnościach.
- Spokojnie, musisz leżeć, Twoje ciało przemarzło do szpiku kości. – powiedziałem ze stoickim spokojem, naciągając na jej ramię koc. Dziewczyna złapała mnie za rękę, co zapewne miało być ostrzeżeniem, lecz gdy poczuła ciepło mojej skóry, na jej twarz wstąpiło zdziwienie i to nie małe.
- Jesteś rozpalony. – powiedziała ochryple, zabierając rękę.
- A ty lodowata. Sądziłem, że koce pomogą. Przesuń się. – mruknąłem prostując nogi. Dziewczyna ponownie tej nocy posłała mi mordercze spojrzenie, ale to jakoś na mnie nie działało. – Nie każ mi używać siły. – dodałem, gdy ściągnąłem buty i koszulę, która wylądowała na krześle. Zdezorientowana Harry podniosła się nieco, co pozwoliło mi zająć miejsce obok. Usadowiłem się w pół siadzie i przyciągnąłem dziewczynę nieco do siebie. Ta była wyraźnie zniesmaczona, leczy gdy dotknęła mojej klatki piersiowej, zaraz przylgnęła do niej niczym magnes do drogocennego metalu.
- A niech cię diabli wezmą Lucan. – wycedziła niezadowolona, przyciskając policzek do mojej piersi. Dobrze wiedziałem, jak wiele dawało jej teraz takie ciepło. Mimo tego, że odezwała się do mnie ze szczerą nienawiścią w głosie, ja wyczytałem w jej słowach coś zgoła innego, mianowicie „dzięki za uratowanie tyłka”.
- Proszę.. – mruknąłem, naciągając na jej ramiona koc. Sam nie wiedziałem, dlaczego to dla niej uczyniłem, ale coś w głębi mnie podpowiadało mi, że dzięki właśnie takim uczynkom, na końcu nie trafię do piekła.
Kiedy ocknąłem się z nieprzyjemnego koszmaru w chacie panował niewyobrażalny chłód. Wzdrygnąłem się, czując pieczenie na skórze, spowodowane zimnem. Pomimo tego, że nie byłem już narażony na zamarznięcie, tak jak zwykli ludzie, temperatura oddziaływała na mnie w kompletnie inny sposób również irytując i sprawiając dyskomfort. Podniosłem się do siadu, moje oczy momentalnie powędrowały do paleniska, z którego pozostał jedynie srebrny popiół. Podszedłem bliżej i kucnąłem obok. Ku mojemu zdziwieniu resztki ogniska nie były nawet ciepłe, ba, były tak samo lodowate, jak podłoga czy ściany. Ile spałem? W głowie wciąż zadawałem sobie to pytanie. Dojrzawszy białą chustę pokrytą przymrozkiem wiedziałem, że letarg w który popadłem trwał co najmniej kilka dni. Rozchyliłem nieco materiał, by dojrzeć kompletnie już zwiędnięte listki leczniczej rośliny. Widząc niezdatne już na nic lekarstwo, przypomniała mi się rana, która jeszcze nie dawno odebrała mi możliwość prawidłowego poruszania się. Powoli odwinąłem bandaż, oczekując… w sumie sam nie wiem czego. Tak jak przypuszczałem, po ranie zadanej zatrutym ostrzem pozostała tylko ciemna, długa blizna. W takich chwilach docierało do mnie, że nieważne jak bym nienawidził wampiryzmu, tak cieszę się, że niektóre możliwości, które są z nim związane, czasem mogą nawet przytrzymać mnie przy życiu. Spojrzałem za oszklone okno. Śnieg pokrywał już całe podłoże, drzewa do końca wyłysiały z liści, a dzień zdawał się być czysty i nieskalany złem. Co najmniej tydzień spałem. Mój żołądek zaburczał głośno, jakby słyszał moje myśli. Dopiero teraz dotarło do mnie jak bardzo nieprzyjemne kłucie zatrzymało się w mojej krtani i pomimo ogromu przełykanej śliny nie chciało zniknąć. Przebrałem się w świeże ubranie, składające się z białej, zapinanej na guziki koszuli oraz ciemnych, przylegających materiałowych spodni, które niegdyś udało mi się zwinąć i butów traperskich, odnalezionych w jednym z wraków. Wyszedłem z chaty, podkaszając rękawy koszuli. Przerażająca cisza, która zawisła w powietrzu napełniała mnie niepokojem. Nawet najlżejszy powiew nie musnął mojego ciała, a temperatura, która zdecydowanie była poniżej zera, spowodowała, że moje palce oraz nos poróżowiały nieco. Mimo, że nie specjalnie odczuwałem mróz, dobrze wiedziałem, że nadszedł i szybko się stąd nie zawinie. Swoje kroki zacząłem kierować w stronę lasu, w poszukiwaniu czegoś na zaspokojenie głodu. Na moje szczęście, zwierzęta dopiero co zaczęły ukrywać się do swoich nor, dzięki czemu udało mi się nasycić. Jednak to nie było to. Mój organizm domagał się czegoś innego. Domagał się krwi ludzkiej, nie zwierzęcej. Na samą myśl o ciepłej, słodkiej, dziewiczej krwi miałem zawroty głowy. Oblizałem usta ciężko dysząc. Pragnąłem tego właśnie w tej chwili, posmakować czegoś zakazanego, czegoś, co dałoby mi o wiele więcej siły i pomogłoby przetrwać zimę bez uszczerbku na zdrowiu. Musiałem przytrzymać się drzewa by nie upaść. Mój organizm znacznie osłabił się, kiedy byłem skazany jedynie na wegańską krew. Dlaczego wegańską? Dla nas dieta zwierzęca, jest jak weganizm dla zwykłego człowieka. Pozbawiona niezbędnych substancji odżywczych krew, nie zaspokajała nas tak dobrze, jak ta ludzka, perfekcyjna. Mimo wszystko nie do przyjęcia było dla mnie choć pomyśleć o zabiciu niewinnego człowieka, tylko w celu zadowolenia własnej potrzeby. Pod tym względem byłem słaby. Patrząc po sobie, nie ugiął bym się przed niczym, wskoczyłbym nawet w ogień gdybym musiał, ale perspektywa zabicia istoty ludzkiej, do tego czystej i nieskalanej grzechem, była dla mnie po prostu nierealna. Wyprostowałem plecy, przytykając czoło do kory drzewa. Weź się w garść, tu już nie liczą się prawa moralne, Lucan. Żeby przeżyć musisz zabijać. Powtarzałem sobie, jakby miało mi to pomóc w jakiś sposób. Mimo że zdołałem już napełnić swój żołądek do syta coś podpowiadało mi, aby zapuścić się dalej w las, sam nie do końca wiedziałem co. Ciszę przerywał jedynie skrzypiący pod moimi butami śnieg, co notabene doprowadzało mnie do szaleństwa. Wtem, wśród drzew dostrzegłem coś, a raczej kogoś. Nieduża istota, stała na środku zamarzniętej sadzawki, z rękoma rozpostartymi przed sobą. Jej ruchy były powolne, nieco niepewne. Podszedłem bliżej, zaciekawiony sytuacją. Drzewa na sekundę zasłoniły mi widok, lecz gdy z powrotem odzyskałem widoczność na miejsce, które tak bardzo skupiało moją uwagę, istotka zniknęła. Rozejrzałem się na boki w jej poszukiwaniu, lecz nie przyniosło to żadnego skutku, nikogo ani niczego poza mną nie było w zasięgu wzroku. Podszedłem o kolejne kilka kroków, tak, że teraz dokładnie widziałem całą sadzawkę. I wtedy to do mnie dotarło. Mniej więcej na środku zamarzniętego zbiornika, utworzył się dużych rozmiarów otwór, z którego woda chlapała na wszystkie boki. Nie wiele czasu musiało minąć, abym zorientował się, że tajemnicza istotka, musiała wpaść do ów przerębli. Wsłuchałem się, wyszukując czegokolwiek, powoli wkraczając na zamarznięty lód. Serce. Biło słabo, wolno. Ale nadal biło. Traciłem czas, lecz gdybym przyśpieszył, ryzykowałem własnym upadkiem w zimną toń. Tak prędko na ile pozwalały mi na to okoliczności, poruszałem się bo najgrubszej części lodu, coraz szybciej docierając do dziury. Kiedy byłem wystarczająco blisko, położyłem się na brzuchu, rozkładając swój ciężar. Bingo. Otwór znajdował się pod moim nosem. Zanurzyłem w lodowatej wodzie obie ręce, licząc na to, że osoba, która jeszcze przed chwilą szamotała się, usiłując się wydostać, wciąż pływa blisko powierzchni. Miliony ostrych igieł atakowały moją skórę, co skutecznie mnie irytowało. Pusto, chyba utonęła. Nie! Jest! Palcami zdołałem wyczuć jakąś nieprzyjemną strukturę, którą bez większego namysłu ująłem w drugą dłoń i pociągnąłem do góry. Lód zatrzeszczał lecz zdołałem wyłowić istotę i niemal w ostatniej chwili, używając sporej dawki siły, przesunąć ją prawie do samego brzegu. Dzięki nadprzyrodzonej szybkości, od razu znalazłem się przy – jak już zauważyłem dziewczynce, kiedy lód, w miejscu gdzie się przed chwilą znajdowałem zapadł się w lodowatą toń. Kucnąłem przed kobietą, chcąc sprawdzić czy oddycha. Z nieludzką wręcz delikatnością odgarnąłem z jej twarzy kosmyki ciemnych włosów, które poprzyklejały się z powodu spotkania z wodą i wtedy mnie olśniło. Przede mną leżał nie kto inny, jak Harry, we własnej, kruchej osóbce. Położyłem ją na plecach po czym usytuowałem pod jej nosem dwa palce, wyczekując choć najmniejszego powiewu powietrza. Nic. Chwilę wahałem się, czy aby na pewno chcę ją uratować. Patrzyłem na jej nienaturalnie bladą skórę, tak bardzo podobną do mojej własnej, na sine cienie pod oczami, które pojawiły się z powodu lodowatego zimna. Z drugiej strony, była młoda, na pewno młodsza ode mnie, mogłaby jeszcze tyle przeżyć. Odchyliłem jej głowę, po czym przystąpiłem do wykonania sztucznego oddychania. Dobrze wiedziałem, jak powinienem się zachować w chwili ratowania topielca. Dziewczyna na szczęście zareagowała już po trzecim wdechu. Jej ciało drgnęło a już po chwili odkrztusiła nadmiar wody, który do tej pory zalegał jej w płucach. Zadziałało. Uwolniłem ją z namokniętego lodowatą wodą futra, pozostawiając w długiej tunice i cienkich spodniach, wykonanych z elastycznego materiału, po czym dźwignąłem ją na ręce. Wpół przytomna dziewczyna niemal natychmiast przylgnęła do mojego rozgrzanego ciała. Tak działała moje mutacja, zmiennocieplność była mi na rękę, to dlatego w zimę mróz nie był mi straszny, a latem upały nie dawały w kość. Przytulając ciało dziewczyny do siebie, by móc jak najmocniej ją ogrzać zacząłem podążać do swojej chaty, która zdecydowanie znajdowała się bliżej niż wioska osadników. Podczas wędrówki wciąż wsłuchiwałem się bacznie w oddech oraz bicie serca dziewczyny. Gdy dotarliśmy na miejsce, delikatnie ułożyłem dziewczynę na pierzastym posłaniu, przykrywając ją najcieplejszymi materiałami, jakie posiadałem w domu, wśród nich znalazł się między innymi wełniany koc. Podczas gdy była nieprzytomna, rozpaliłem w kominku oraz przyszykowałem ciepłą strawę, której na pewno dziewczyna będzie potrzebowała gdy się przebudzi. A potem usiadłem na krześle i gapiłem się w ogień czekając.
Z zamyśleń wyrwał mnie cichy pomruk, a po chwili głośne kaszlnięcie. Spoglądnąłem w kierunku skąd wydobył się dźwięk. Wtem ujrzałem – jeszcze bardziej pobladłą niż wcześniej dziewczynę, która nieudolnie starała się podnieść. Jej ręce drżały, próbując podnieść resztę ciała. W mgnieniu oka pojawiłem się obok łóżka, kierując nań swój wzrok, nieco przekrzywiając głowę w lewo. Moje oczy lśniły, co sam zauważałem w tych ciemnościach.
- Spokojnie, musisz leżeć, Twoje ciało przemarzło do szpiku kości. – powiedziałem ze stoickim spokojem, naciągając na jej ramię koc. Dziewczyna złapała mnie za rękę, co zapewne miało być ostrzeżeniem, lecz gdy poczuła ciepło mojej skóry, na jej twarz wstąpiło zdziwienie i to nie małe.
- Jesteś rozpalony. – powiedziała ochryple, zabierając rękę.
- A ty lodowata. Sądziłem, że koce pomogą. Przesuń się. – mruknąłem prostując nogi. Dziewczyna ponownie tej nocy posłała mi mordercze spojrzenie, ale to jakoś na mnie nie działało. – Nie każ mi używać siły. – dodałem, gdy ściągnąłem buty i koszulę, która wylądowała na krześle. Zdezorientowana Harry podniosła się nieco, co pozwoliło mi zająć miejsce obok. Usadowiłem się w pół siadzie i przyciągnąłem dziewczynę nieco do siebie. Ta była wyraźnie zniesmaczona, leczy gdy dotknęła mojej klatki piersiowej, zaraz przylgnęła do niej niczym magnes do drogocennego metalu.
- A niech cię diabli wezmą Lucan. – wycedziła niezadowolona, przyciskając policzek do mojej piersi. Dobrze wiedziałem, jak wiele dawało jej teraz takie ciepło. Mimo tego, że odezwała się do mnie ze szczerą nienawiścią w głosie, ja wyczytałem w jej słowach coś zgoła innego, mianowicie „dzięki za uratowanie tyłka”.
- Proszę.. – mruknąłem, naciągając na jej ramiona koc. Sam nie wiedziałem, dlaczego to dla niej uczyniłem, ale coś w głębi mnie podpowiadało mi, że dzięki właśnie takim uczynkom, na końcu nie trafię do piekła.
Harry? Rozpala mnie Twój widok, mała XDD.
Od Lucia CD Galii
Na polecenie dziewczyny przyjąłem od niej smakołyki dla konia i udałem się do jego boksu. Popychając drzwi nie zważyłem na to, że zaraz trzasnęły za mną dość głośno. Podreptałem do małego budynku za domem i przeszedłszy przez furtkę stanąłem naprzeciw konia. To ten sam ogier, na którego jeszcze niedawno polowałem i przyznam, że dokończyłbym swoją robotę, gdyby nie to, że już jestem najedzony, a w kuchni pichci się kolejny posiłek. Cóż, jeżeli nie planuję już zjadać konia Galii, może mogę się z nim nieco zakolegować. Powoli wyciągnąłem z woreczka pokrojony kawałek marchewki i podstawiłem otwartą dłoń pod nozdrza konia. Ten pociągnął nimi upewniając się co do zapachu tego, co mu podaję. Po krótkiej chwili namysłu w końcu sprzątnął z mojej ręki warzywo i ucieszony powolnie przeżuwał. Usatysfakcjonowany uniosłem jedną brew, a na moją twarz wpłynął delikatny uśmiech. Jak dobrze, że to tylko głupi koń, którego nie może zadziwiać mój wyjątkowy wyraz twarzy, który jest tak rzadko spotykany. W końcu przypomniałem sobie o osadniczce przygotowującej dla nas śniadanie, więc wysypałem resztę warzyw do paśnika zapełnionego sianem i wróciłem do domu żniwiarki. Gdy wchodziłem Galia nadal mieszała zawartość garnka, ale była tak znieruchomiała jakby pochłonął ją świat nieprzyjemnych myśli. Zresztą nawet jej się nie dziwię. Strata kogoś bliskiego to słaba sprawa, a coś o tym wiem.
- Jestem pewien, że śniadanie jest już gotowe - odparłem chcąc wybudzić dziewczynę z dziwnego transu i podszedłem do stołu. Galia się nieco wzdrygnęła, ale pokiwała głową i zdjęła garnek z ognia, następnie nakładając trochę mikstury na oddzielne talerze. Postawiła mi talerz parującej mazi przed nosem, a sama usiadła obok ze swoją porcją.
- Napisz ten raport, a potem przejadę się z tobą do wioski, potrzebuję coś załatwić - odparłem przeżuwając już pierwszy kęs posiłku, a obawiając się odpowiedzi ciemnowłosej, nawet nie podniosłem na nią wzroku.
- I sądzisz, że tak po prostu cię tam wpuszczę? Tutaj, okej, bo nie ma ludzi. O wiosce możesz pomarzyć - zdziwiona od razu mi odmówiła, ale potrzebowałem czegoś bardziej, niż się jej wydaje, więc nie mogę odpuścić.
- Sądzę, że i tak niewiele masz do powiedzenia, bo jeśli nie pojadę tam z tobą, to sam i nawet mnie nie zauważysz - wzruszyłem ramionami prawie kończąc posiłek, który nie wyszedł tak źle jak wydawało mi się na początku.
- Jedziesz osobnym powozem, nie znamy się i nie widzieliśmy nigdy na oczy - warknęła widocznie zniesmaczona tym, że udało mi się ją przekonać - i zmywasz naczynia - rzuciła kpiąco i odsuwając krzesło, wstała od stołu żeby zaraz zniknąć w innym pokoju.
Przewróciłem oczami i również się podniosłem. Jeżeli to ma mi zapewnić przepustkę do wioski to chyba mogę się raz zniżyć do poziomu sprzątaczki. Westchnąłem i zebrałem ze stołu dwa brudne talerze po czym włożyłem je do zlewu zalewając ciepłą wodą. Szybko znalazłem gąbkę i zwinnym ruchem zmywałem resztki jedzenia z talerzy. Ze zdziwieniem przyznałem, że to pierwszy raz odkąd zmywam naczynia, a przecież to taka normalna i codzienna czynność. Najwidoczniej moje życie nigdy nie było na tyle normalne, żebym miał okazję po sobie posprzątać. Gdy umyłem talerze, przy okazji oczyściłem też garnek i postawiłem wszystko obok zlewu, aby się osuszyło.
- Ja już - usłyszałem dźwięk zasuwanego krzesła, więc odwróciłem się w stronę drzwi, w których stanęła Galia - A ty?
Pokiwałem głową i wytarłem ścierką mokre dłonie, które od nadmiaru wody zrobiły się nieco pomarszczone. Żniwiarka pomaszerowała w stronę drzwi, ale przed wyjściem przyodziała jeszcze ciepłe obuwie i pelerynę. Na dworze panowała już zima, która całkiem szybko nas zaskoczyła w ogóle tym, że się zjawiła. Nikt chyba nie przypuszczał, że na tej wyspie występują takie pory roku i nikt chyba nie jest dobrze przygotowany na takie warunki, jakie przynosi ze sobą zima. Zresztą z tego też powodu planuję udać się do wioski. Większość zwierząt zapada w sen zimowy, albo po prostu ukrywają się gdzieś, aby przeczekać zimę, co równa się utrudnione polowanie, więc ponowna głodówka i nieprzyjemny odgłos burczenia w brzuchu. Z wioski chcę zwinąć nieco zapasów, które są już zapewne dosyć obfite. W podpierdzielaniu cennych rzeczy jestem ekspertem, więc nie będzie to dla mnie wielkie wyzwanie. Skinąłem głową sam do siebie czując już te lekkie podekscytowanie, które towarzyszyło mi zawsze przed obrabowaniem jakiegoś sklepu lub banku. Po chwili Galia była już ciepło ubrana, a gdy miałem zamiar wychodzić, zatrzymała mnie i zjechała wzrokiem.
- Nie możesz tak jechać - stwierdziła krzywiąc się - Po pierwsze jest zima i jakieś dwadzieścia stopni na minusie, a po drugie wyglądasz nawet gorzej niż zwykły samotnik - przyznała na co zamordowałem ją spojrzeniem, lecz ona nie bardzo przejęła się moimi fochami. Podeszła bliżej, zdjęła mi z ręki cienką linkę i stanąwszy na palcach zebrała moje włosy w niski, dobrze ułożony kucyk i związała go linką. Następnie otarła kciukiem wargi i brodę z resztek jedzenia, po czym z wieszaka obok drzwi zdjęła duży, szary, męski płaszcz i podała mi go. Zakładam, że było to odzianie Jules'a, które bezczynnie spoczywało zawsze na wieszaku Galii. Podziękowałem skinięciem głowy i narzuciłem na siebie gruby materiał od spodu podszyty ciepłym puchem. Takim sposobem na pewno nie zmarznę, a stylówa nawet przypadła mi do gustu. W końcu gotowi, wyszliśmy na ośnieżony trawnik przed domem, a na głowy zaczęły spadać nam pojedyncze, lekkie płatki śniegu. Oby się tylko nie zapowiadało na śnieżycę, moja operacja może wtedy nie wypalić.
Galia?
- Jestem pewien, że śniadanie jest już gotowe - odparłem chcąc wybudzić dziewczynę z dziwnego transu i podszedłem do stołu. Galia się nieco wzdrygnęła, ale pokiwała głową i zdjęła garnek z ognia, następnie nakładając trochę mikstury na oddzielne talerze. Postawiła mi talerz parującej mazi przed nosem, a sama usiadła obok ze swoją porcją.
- Napisz ten raport, a potem przejadę się z tobą do wioski, potrzebuję coś załatwić - odparłem przeżuwając już pierwszy kęs posiłku, a obawiając się odpowiedzi ciemnowłosej, nawet nie podniosłem na nią wzroku.
- I sądzisz, że tak po prostu cię tam wpuszczę? Tutaj, okej, bo nie ma ludzi. O wiosce możesz pomarzyć - zdziwiona od razu mi odmówiła, ale potrzebowałem czegoś bardziej, niż się jej wydaje, więc nie mogę odpuścić.
- Sądzę, że i tak niewiele masz do powiedzenia, bo jeśli nie pojadę tam z tobą, to sam i nawet mnie nie zauważysz - wzruszyłem ramionami prawie kończąc posiłek, który nie wyszedł tak źle jak wydawało mi się na początku.
- Jedziesz osobnym powozem, nie znamy się i nie widzieliśmy nigdy na oczy - warknęła widocznie zniesmaczona tym, że udało mi się ją przekonać - i zmywasz naczynia - rzuciła kpiąco i odsuwając krzesło, wstała od stołu żeby zaraz zniknąć w innym pokoju.
Przewróciłem oczami i również się podniosłem. Jeżeli to ma mi zapewnić przepustkę do wioski to chyba mogę się raz zniżyć do poziomu sprzątaczki. Westchnąłem i zebrałem ze stołu dwa brudne talerze po czym włożyłem je do zlewu zalewając ciepłą wodą. Szybko znalazłem gąbkę i zwinnym ruchem zmywałem resztki jedzenia z talerzy. Ze zdziwieniem przyznałem, że to pierwszy raz odkąd zmywam naczynia, a przecież to taka normalna i codzienna czynność. Najwidoczniej moje życie nigdy nie było na tyle normalne, żebym miał okazję po sobie posprzątać. Gdy umyłem talerze, przy okazji oczyściłem też garnek i postawiłem wszystko obok zlewu, aby się osuszyło.
- Ja już - usłyszałem dźwięk zasuwanego krzesła, więc odwróciłem się w stronę drzwi, w których stanęła Galia - A ty?
Pokiwałem głową i wytarłem ścierką mokre dłonie, które od nadmiaru wody zrobiły się nieco pomarszczone. Żniwiarka pomaszerowała w stronę drzwi, ale przed wyjściem przyodziała jeszcze ciepłe obuwie i pelerynę. Na dworze panowała już zima, która całkiem szybko nas zaskoczyła w ogóle tym, że się zjawiła. Nikt chyba nie przypuszczał, że na tej wyspie występują takie pory roku i nikt chyba nie jest dobrze przygotowany na takie warunki, jakie przynosi ze sobą zima. Zresztą z tego też powodu planuję udać się do wioski. Większość zwierząt zapada w sen zimowy, albo po prostu ukrywają się gdzieś, aby przeczekać zimę, co równa się utrudnione polowanie, więc ponowna głodówka i nieprzyjemny odgłos burczenia w brzuchu. Z wioski chcę zwinąć nieco zapasów, które są już zapewne dosyć obfite. W podpierdzielaniu cennych rzeczy jestem ekspertem, więc nie będzie to dla mnie wielkie wyzwanie. Skinąłem głową sam do siebie czując już te lekkie podekscytowanie, które towarzyszyło mi zawsze przed obrabowaniem jakiegoś sklepu lub banku. Po chwili Galia była już ciepło ubrana, a gdy miałem zamiar wychodzić, zatrzymała mnie i zjechała wzrokiem.
- Nie możesz tak jechać - stwierdziła krzywiąc się - Po pierwsze jest zima i jakieś dwadzieścia stopni na minusie, a po drugie wyglądasz nawet gorzej niż zwykły samotnik - przyznała na co zamordowałem ją spojrzeniem, lecz ona nie bardzo przejęła się moimi fochami. Podeszła bliżej, zdjęła mi z ręki cienką linkę i stanąwszy na palcach zebrała moje włosy w niski, dobrze ułożony kucyk i związała go linką. Następnie otarła kciukiem wargi i brodę z resztek jedzenia, po czym z wieszaka obok drzwi zdjęła duży, szary, męski płaszcz i podała mi go. Zakładam, że było to odzianie Jules'a, które bezczynnie spoczywało zawsze na wieszaku Galii. Podziękowałem skinięciem głowy i narzuciłem na siebie gruby materiał od spodu podszyty ciepłym puchem. Takim sposobem na pewno nie zmarznę, a stylówa nawet przypadła mi do gustu. W końcu gotowi, wyszliśmy na ośnieżony trawnik przed domem, a na głowy zaczęły spadać nam pojedyncze, lekkie płatki śniegu. Oby się tylko nie zapowiadało na śnieżycę, moja operacja może wtedy nie wypalić.
Galia?
Nowy osadnik - Hayi
Claparo-Sans |
Imię i nazwisko: Hayden Jarpel
Wiek: 25 lat
Data urodzenia: 12.04
Numer: 021
Modyfikacja genetyczna: Harpia
Etap modyfikacji: etap 1
Status: Osadnik
Stanowisko: Strażnik
Miejsce zamieszkania: Bungalow
Aparycja: Hayden jest mierzącym sto osiemdziesiąt centymetrów młodym mężczyzną, który wbrew swemu pragnieniu nie stanie się wyższy. Choć jego wymagania co do swojego wzrostu, teoretycznie, zostawił dawno za sobą to wciąż ubolewa wewnętrznie nad tym. Jego waga, którą w głównej mierze stanowią mięśnie, waha się między sześćdziesiątym a siedemdziesiątym kilogramem. W świetle dnia jego włosy mienią się kolorytem stanowiącym połączenie miedzianej barwy z kasztanową. Choć w niektórych, jak on to nazywa, niekorzystnych sytuacjach stają się one, aż nazbyt rudawe, co odpycha niejedną osobę, bo któż nie zna stereotypów o rudych?.. Jego zielone oczy błyszczą w trakcie walki, jakoby cieszyłyby się razem z nim. Z natury zaś są o zabarwieniu matowym z domieszką szarości, nadającej im spokojnej barwy. Jasna karnacja stanowi idealny kontrast do jego włosów czy praktycznie hebanowych brwi. Jego skóra pokryta licznymi bliznami występującymi praktycznie wszędzie stanowi dokładne przeciwieństwo pięknego wyglądu czy doskonałości. Świadczą one jednak o jego historii, przebytych przygodach, odbytych wojnach czy podróżach o niejednokrotnie odmiennych od założenia końcach.
Charakter: Hayden jest osobą, którą życie doświadczyło na swoich własnych zasadach. Jego charakter zawieszony pomiędzy prześladującą go przeszłością, a wymykającą się spodmiędzy jego palców przyszłością, wciąż się kształtuje. Jego na ogół uśmiechnięta, promienna twarz; delikatne oblicze osoby nie potrafiącej wyrządzić krzywdy... Nie jest do końca odzwierciedleniem jego wewnętrznego: “ja”. Na ogół jest uczciwym, miłym, młodym człowiekiem, który choć lubi otaczać się ludźmi, to nie przepada za tłumem. Mężczyzna jest broniącym swoich przyjaciół i stawiającym sprawiedliwość na pierwszym miejscu osobnikiem, choć czy tak naprawdę wie czym ona jest...?
Poza tym potrafi się postawić i bronić swojego zdania za wszelką cenę, a jego uszczypliwe komentarze nie zawsze każdemu przypadają do gustu. Łatwo poddaje się targającym nim uczuciom, co doprowadza go do skrajnych zachowań... Jak stawanie się nieokiełznaną maszyną do zabijania, która zdolna jest zadać dowolne cierpienie. Zakochany we własnym, nieskończonym poczuciu siły, nie stawia sobie granic zdrowego rozsądku. Czuje i robi nie myśląc nad konsekwencjami. To jednak często daje mu przewagę w walce, ponieważ staje się tym samym nieprzewidywalny.
Jego umysł rozdarty między tym, co widzą jego oczy, a tym, co spostrzega jego wyobraźnia… Niejednokrotnie doświadczając pomyłki, zaczął wątpić we własną nieomylność. Przerażony wspomnieniami powracającymi na jawie, nie potrafi być szczery sam ze sobą i przyznać, iż sobie nie radzi. Walczący każdego kolejnego dnia z tłumionymi uczuciami oddaje się treningom, jakoby ćwiczenia miały zaniechać jego wewnętrzne walki. Jest tajemniczy ze swoimi myślami nigdy nie oglądającymi światła dnia. W sytuacjach krytycznych niczym słup soli nie potrafi ruszyć nawet najmniejszą częścią swojego ciała, zamrożony wizjami własnej śmierci. Dopada go to najczęściej, kiedy przebywa z dala od wszelkiego przejawu cywilizacji.
Historia: Jako mały chłopiec miał dość przyzwoite życie. Wychowany przez typową, małomiasteczkową rodzinę zastępczą, do której trafił wraz ze swoją siostrą Lorret. Codzienna zabawa na okolicznym placu zabaw, miłość od prawie prawdziwych rodziców i każdego sobotniego ranka ta sama przepyszna jajecznica. Wymarzone życie kilkuletniego chłopca.. A bajka trwała i trwała, zdając się nie kończyć. Hayden zapatrzony we wszechświat przez swoje różowe okulary nie wierzył, iż to marzenie mogłoby się kiedykolwiek skończyć.Przecież wszechświat nie chciał jego krzywdy
W szkole był przeciętnym uczniem choć jego ciekawość świata sprawiała, że z chęcią poświęcał się kolejnym lekturom. Choć jego siostra każdego tygodnia próbowała przekonać go, iż to wszystko to kłamstwo, a rodzice coś ukrywają. On nie słuchał. A być może po prostu nie chciał, bo któż chciałby zrezygnować z takiego życia, nawet jeśli miałoby się okazać fikcją?...
Jego życie jednak zmieniło się, czy tego chciał czy nie, wraz z nadejściem okresu licealnego. Jego na wpół dorosła siostra, od zawsze buntownicza i próbująca postawić na swoim, wyprowadziła się wraz z nadejściem pierwszej po osiemnastkowej wolności. On jednak został wciąż zauroczony pięknem wczesnego dzieciństwa, które jednak szybko się skończyło. Wraz z odejściem Lorret dom opustoszał, rodzice praktycznie przestali przebywać w domu, tłumacząc to pracą. On zaś udając, że jego bajka wciąż trwa starał się to ratować. Urządzał wciąż te same święta, choć obchodził je w samotności. Jednak czy jedzenie samemu jajecznicy w sobotnie poranki wciąż było takie same?...
Sobotni poranek jednak go zdradził i zmienił jego życie nie do poznania. Jak zawsze smażył swoja cotygodniową jajecznice, mówił sam do siebie w trakcie jej robienia. Nie chciał już czuć tej pustki ogarniającej coraz bardziej jego serce...
Nagle drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem. Mężczyźni w wybielanych kombinezonach rzucający się w jego stronę. Jego nogi obijające kafelki w kuchni, panele w korytarzu. Ciągnięty przez nich wyrywał się coraz mocniej, jednak jego wątłe ciało nie miało siły stawiać oporu. Świeże powietrze na podwórku uderzyło go w nozdrza, od tak dawna nie czujące zapachu dworu. Jego rodzice uśmiechający się do niego, niczym nie zmartwieni. Zaczął z całych sił do nich krzyczeć. Jego matka wykonała ruch by dwóch rosłych mężczyzn trzymających go za ramiona się zatrzymało. Pogłaskała delikatnie jego twarz, wręcz współczująco. Czarny samochód, którego wcześniej nie zauważył wyłonił się niczym z podziemi. Ostatkami sił próbował się uwolnić. Nagle strzał. Huk pocisku… Jeden… Drugi.. Trzeci. Przyłożył dłonie do uszu, zacisnął oczy, ogłuszony i otumaniony nie mógł zmusić się do ruchu. Poczuł szarpanie za rękaw ubrania. Otworzył szeroko oczy. Lorret… z bronią w ręku.. skąd ona.. A wokół nich ciała mężczyzn i jego matki. Jej ręka wyciągnięta w jego stronę by pomóc mu wstać. Musiał dokonać tylko wyboru...
I tak zaczął się kolejny rozdział jego życia. Wraz z siostrą uciekł i zaciągnął się do wojska, gdzie po odpowiednim szkoleniu nabrał pewności siebie, umiejętności walki a jego wątłe ciałko zamieniło się w prawdziwą maszynę do mordowania na dowolnym terenie. Choć z początku na misje chodził z siostrą, to ta jednak z czasem, ze względu na płeć, została przydzielona do innego oddziału. Pozostawiony sam sobie, bez kontroli…W walce stał się lekkoduchem, który rzucał się do przodu, praktycznie bez pomyślunku. Jego blizny opowiadały historię jego kolejnych misji, przygód i nieprzemyślanych posunięć. Każdy kolejny dzień na wyprawach to kolejne widoki krwi i rozerwanych ciał. Wspomnienia budowały swoje wielkie pałace w jego głowie, układały się w historię zapisaną za pomocą obrazów i zapachów krwi oraz prochu. Nękały go po nocach i z czasem zaczęły przenikać do rzeczywistości stając się wizjami na jawie. Widział śmierć swoich kompanów, słyszał ich przedśmiertne marzenia i plany przyszłego życia. Każda kolejna strata stawała się dla niego coraz trudniejsza do zaakceptowania i poradzenia sobie z nią...
Jedynym jego odpoczynkiem były spotkania z siostrą, ta zaś wtajemniczała go w sekretne życie ich przyszywanych rodziców, ich plany wobec nich i wspólne wspomnienia nie tak dawno, normalnego życia...
A jak trafił na wyspę? Mijały tygodnie i miesiące odkąd jego siostra przestała się pojawiać. Z początku wyjaśniał to sobie logicznymi argumentami jej misji czy choroby. Jednak wraz z minięciem 3 lata bez niej postanowił znaleźć przyczynę. Wiedział jedno, jego siostra nie zniknęłaby bez wyjaśnienia. Otrzymawszy przepustkę udał się do rodzinnego domu i zażądał dostania się na wyspę, święcie przekonany, iż jego siostra została złapana i przewieziona zgodnie z planem...
Partner: brak
Wyposażenie:
*Skórzana torba przewieszana przez ramię
*3 bukłaki na wodę
*mały bukłak wypełniony wykonanym przez niego winem
*sztylet-Katar
*fiolki z preparatami medycznymi wykonanymi ze znalezionych na wyspie roślin
*wykonana z futra i skóry znalezionego zwierzęcia narzuta do spania
*elementy ubioru wykonane z lnu oraz futer
*drewniany młotek i wykonana z liany 10 metrowa lina
Inne:
^Po wydarzeniach z sobotniego poranka nigdy więcej nie zjadł jajecznicy.
^Potrafi własnoręcznie wytwarzać wino oraz inne produkty wysokoprocentowe, choć jego ulubionym jest biały rum.
^Wisiorek, który tak nagminnie nosi dostał od swojego pierwszego, wojennego przyjaciela.
^Zna około 10 sztuk walki, z których jego ulubioną jest aikido.
^Kiedyś próbował przefarbować włosy, jednakże rudy pigment jest dominujący i nigdy mu się to nie udało.
^Nosi szkła kontaktowe, ponieważ niedowidzi na jedno oko.
^Kocha zwierzęta zaś one szybko się do niego przekonują.
^Nie posiada fobii, chyba że przed jajecznicą.
^Jego ulubionym autorem jest Edgar Allan Poe, choć w gruncie rzeczy na wojnie nie miał możliwości i dostępu do literatury.
^Wraz z siostrą, każdego lata mordowali małe kurczaki, nie zdając sobie sprawy, iż zamykając je w pudełku należy wykonać dziurki dla cyrkulacji powietrza.
Kieruje: emika6751@gmail.com
Od Galii CD Tenebris'a
Na wyspie już tak było i doskonale o tym wiedziałam, więc dlaczego dopiero teraz jest mi przykro, skoro wcześniej także nieraz straciłam bliskiego? Jules był ostatnim członkiem rodziny, który mógłby podtrzymać nazwisko, ostatnią osobą, na której mogłam polegać i wiedziałam, że w razie czego otrzymam pomoc. Może nie był na co dzień najlepszym bratem i wydawało się, że to ja jestem ta zaradniejsza i starsza z naszej dwójki, ale skrycie wiedziałam, że to nieprawda, a porównywanie nas jest głupstwem.
Zawiał mocny wiatr, przez co zadrżałam, stojąc obok Doriana. Automatycznie objęłam swoje chude ramiona, pocierając je, aby zrobiło się cieplej. Miażdżąca aura nie opuszczała tego przeklętego miejsca ani na chwilę. Poczułam ciepło bijące od mężczyzny za mną, który mnie objął.
– Chodźmy może do baru – zaproponował, na co się zgodziłam niemym skinieniem głowy. Zostawiłam Doriana i sprzęt w prowizorycznej, zakrytej stajni stojącej niedaleko, bo nasz cel, do którego zmierzaliśmy mieścił się ulicę dalej.
W barze nie było dużo ludzi, panowała miła cisza i atmosfera, wewnątrz był półmrok. Kuso ubrane kelnerki latały od stolika do stolika, zachowując się co najmniej tak, jakby gościli tłumy w nieswoich skromnych progach. Po zajęciu stolika zamówiliśmy napoje, a że nikt z nas nic nie mówił, postanowiłam zacząć temat, aby przerwać ciszę, mimo że nie była ona niekomfortowa.
– Dziękuję, że poszedłeś ze mną. Nie musiałeś – odparłam, czując potrzebę okazania minimalnej wdzięczności, co było w moim przypadku dziwne. Zwykle nijak nie odpowiadałam na miłe gesty skierowane w moją stronę, po prostu je ignorowałam, potajemnie czerpiąc korzyść, ale chyba to była sytuacja pod tytułem „inne”.
Już miał mi odpowiedzieć, kiedy do naszego stolika podszedł dobrze zbudowany, ale niski mężczyzna, na oko trochę starszy, z kilkudniowym zarostem.
Nie wyglądał mi na kelnerkę z naszymi zamówieniami.
– A pan, co? – spytałam wyczekująco, unosząc prawą brew w zdziwieniu. Nieczęsto jestem zaczepiana, raczej wszyscy patrzą na mnie z oddali, tylko obserwując.
– Dlaczego on nie był wylegitymowany? – spytał dziwnym głosem, patrząc na strażników, którzy weszli właśnie do baru w wiadomym celu.
– Ja to zrobiłam – podałam mu moją legitymację, aby wiedział kim jestem i że mam do tego prawo, a ten tylko skinął głową, mrużąc podejrzliwie oczy. Strażnicy zbliżali się do naszego stolika nieubłaganie szybko, a ja w tym momencie żałowałam, że w barze praktycznie nie ma ludzi. Nieznajomy odszedł od naszego stolika, a ja przeklęłam siarczyście, wstając od stolika i narzucając na siebie czarną pelerynę.
– Może innym razem tutaj przyjdziemy, musimy uciekać – powiedziałam, widząc że mężczyzna, który z nami rozmawiał, wyszedł z baru. Drzwi budynku były zamknięte i nikt więcej nie wiedział, kim jesteśmy. Z tego powodu musieliśmy po prostu podjąć się biegu, a następnie ucieczki na Dorianie. Strażnicy wiedzieli, że legitymacja Aarona jest fałszywa, bo ten od dawien dawna już nie żył, co mogli łatwo sprawdzić, a nie myślałam, że akurat dzisiaj trafimy na kontrolę, zwykle wiedziałam kiedy i jaka będzie, ale chyba zostałam minimalnie odsunięta przez Radę od moich obowiązków przez śmierć brata, aktualnie na niekorzyść.
– Jeden z nich miał ostatnio skręconą kostkę, nie pobiegnie za nami, ale drugi już tak, więc mam nadzieję, że szybko biegasz – powiedziałam, jednym ruchem naciągając mocno kaptur na twarz, aby nie było jej widać i sama zrobiłam to samo. Aktualnie Tenebrisowi groziły w najlepszym wypadku lochy do końca życia, w najgorszym śmierć, a mnie wygnanie z wioski, co także, niestety, wiązało się ze śmiercią, niekoniecznie z rąk kata osady.
Tenebris?
15 września 2018
Od Tenebris'a CD Galii
Nagle dziewczyna wyciągnęła do mnie rękę. Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Wsiadasz, czy wolisz za mną biec? - mruknęła żniwiarka. Bez słowa wziąłem ją za rękę i usiadłem za strażniczką.
-
Nawet jakbym musiał biec, to bym wam dotrzymał kroku. - powiedziałem,
obejmując przy tym dziewczynę w pasie. Koń ruszył przed siebie galopem.
Po drodze natknęliśmy się na kilka powalonych drzew, nad którymi ogier
przeskakiwał, przez co mało z niego nie spadłem. Samotna jazda to jedno,
a bycie pasażerem, który trzyma się jedynie osoby przed sobą to drugie.
Szybko zacząłem żałować swojego wyboru.
Chwilę
przed wjazdem na rynek główny Galia ściągnęła wodze. Galop zmienił się w
wolny kłus. Powoli wjechaliśmy na plac. Tłumy ludzi rozstąpiły się
przed koniem strażniczki. Przeskakiwałem wzrokiem od jednej twarzy do
drugiej, nie zatrzymując się na żadnej z nich dłużej niż na minutę.
Większość osadników przyglądała mi się zaciekawiona. Atmosfera była
wyraźnie ponura. Ciszę zakłócały ludzkie szepty i stukot kopyt.
W
pewnym momencie Galia zatrzymała swojego konia. Zeskoczyłem z ogiera i
podałem jej dłoń, by dziewczyna mogła zrobić to samo. Zaraz po tym
strażniczka zdjęła z konia sprzęt. Ogier, jakby tylko na to czekał, od
razu pobiegł na łąkę nieopodal cmentarza. Ja i Galia natomiast
odwróciliśmy się w stronę wielkiej, czarnej bramy z wyrzeźbionymi
aniołami. Wyraz twarzy dziewczyny stał się nieobecny.
- Chodź,
zaraz się zacznie. - powiedziałem po krótkiej chwili i pchnąłem
przeszkodę, która zaskrzypiała, jakby ulegała mi niechętnie.
Oboje
wkroczyliśmy na teren cmentarza pełnego osób bez własnego życia,
których jedynym hobby jest chodzenie na pogrzeby. Galia zbliżyła się do
zamkniętej trumny, a ja zmierzyłem wzrokiem szamana, wchodzącego na
podest. Pewnie przygotował na tą okazję jakąś depresyjną mowę, która ma
na celu pogorszenie samopoczucia osoby w żałobie. Kto to wymyślił?
Bezsensowny zwyczaj.
Przeniosłem wzrok na gapiów, którzy jak
sępy czekali na każdy ruch strażniczki. Westchnąłem ciężko i objąłem
ramieniem dziewczynę. Domyślałem się, że tego właśnie potrzebuje.
Po
ceremonii pogrzebowej udaliśmy się na łąkę, po której biegał ogier
strażniczki. Kątem oka obserwowałem twarz dziewczyny. Wolałem się nie
odzywać. Pocieszanie jej nic by nie dało, a drążenie tematu śmierci
dobiłoby ją jak wspaniała przemowa pajaca z cmentarza. Mogłem jedynie
obejmować strażniczkę ramieniem, by miała się na kim oprzeć lub
zwyczajnie ogrzać. Temperatura otoczenia bowiem spadła nieco od naszego
przyjazdu. Wkrótce z nieba zaczęły spadać pojedyncze płatki śniegu.
Galia zaczęła iść w stronę ogiera. Koń podbiegł do niej jak na
zawołanie. Dziewczyna pogładziła jego pysk, następnie przytulając łeb
stworzenia. Obserwowałem tą scenę w milczeniu. Dopiero, gdy zauważyłem,
że dziewczyna drży, zbliżyłem się do niej i objąłem ją od tyłu.
- Chodźmy może do baru. - zaproponowałem cicho.
Galia?
Od Aven do Ancymona
Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że pewnego dnia będę garbować jelenie skóry przy użyciu mózgów ich pierwotnych właścicieli to nazwałabym go świrem. A jednak tkwię tu, w myśliwskiej szopie, mizdrując zapalczywie i rozmyślając nad sensem życia. Powinnam być właśnie w jednym z wielkich miast, kuć do sesji, zaopatrzona w hektolitry kawy i opatulona lekkim, puchatym kocem. A jednak mój akt zgonu figuruje w urzędzie, każdy kto mnie znał albo jest martwy albo wiedzie spokojne życie w nieświadomości. A dla mnie liczy się tu i teraz. Aktualnie to tu i teraz to zapewnienie pozostałym mieszkańcom wioski jak najlepszych skór i futer, tak potrzebnych do ciepłej odzieży, zwłaszcza dla tych łuskowatych mutantów. Zaczyna się zima, obfite deszcze przechodzą w śnieżyce, wszędzie jest ślisko przez zamarzający śnieg. Cieszę się, że innemu myśliwemu udało się upolować tego jelenia, bo wyglądając jak patyk na śniegu nie ukryję się, a zwierzęta uciekają teraz nawet przy najmniejszym szeleście, nie zważając na to, czy jestem "przyjacielem". Zdecydowanie powinnam zainwestować w jakąś broń dystansową.
Po odłożeniu skóry do nasiąkania w końcu wyprostowałam się i przeciągnęłam głośno wydychając powietrze. Zaczęłam wyliczać na palcach co zrobiłam, a co jeszcze miałam zrobić przed zmrokiem, który teraz zapadał niesamowicie szybko, zwłaszcza gdy niebo było mocno przesłonięte śniegowymi chmurami. Wysprzątałam po sobie warsztat i wypełniłam ceber surowcami zgromadzonymi przy rozbiórce zwierzęcia. Wszystko było popakowane w tkaninę i oznaczone kartkami. Teraz musiałam tylko to dostarczyć. Odpięłam kartkę przyczepioną nad drzwiami wyjściowymi i mrużąc oczy rozszyfrowywałam spis kto, komu, co i w jakim celu. Zapakowałam do "mojej" torby pióro i kałamarzyk zatykany korkiem, wewnątrz którego leniwie przelewał się tak gęsty atrament, że w normalnych warunkach wydałby mi się bardzo podejrzany. Skąd oni to w ogóle biorą? Czy my mamy na wyspie jakieś głowonogi? A czy to... może pochodzić od któregoś z nas? Sama myśl produkowania atramentu zaczęła nagle wydawać mi się bardzo kuriozalna.
Kończąc rozmyślania przerzuciłam torbę przez ramię i podniosłam cerber. Był tak ciężki jak przypuszczałam i wiedziałam, że niesienie tego na drugi koniec wioski było słabym pomysłem, a jednak musiałam się jakoś wyrobić. Wyszłam z warsztatu zatrzaskując drzwi i na dzień dobry prawie poślizgnęłam się na zmarzniętym bruku. Znów musiałam wyrzynać ze stóp te przeklęte ciernie, które przez dodatkowy ciężar zadawały straszne ból. Powoli człapałam w stronę rynku zostawiając na świeżym śniegu zielone ślady soku. Właśnie przeklinałam w duchu moje chęci robienia wszystkiego za jednym zamachem po raz setny gdy z mantry wyrwał mnie stukot kopyt o kostkę i turkot kół. Zza winkla wychylił się, rudy, zapatulony pod nos mężyczyzna ciągnący za sobą klekoczący, prawie pusty wózek. W taki sptzęt też powinnam zainwestować, zaraz po broni. Wbijał wzrok w drogę przed sobą i wyglądał na zamyślonego, a może po prostu wydawał się taki starając się nie odsłaniać twarzy przed zimnem. Przypomniało mi się, że po wiosce krążą transferzy, a to mógł być jeden z nich. Mój wzrok został przyciągnięty przez źródło stukotu, kopyta nieznajomego. Musiał być centaurem, albo jakimś koniem. Podeszłam do przodu tak, aby przeszedł obok, niezagradzając mu drogi gdyby okazało się, że się pomyliłam. W końcu mnie zauważył. Z pewnością wyglądałam dziwnie, stojąc naga na mrozie tylko z cebrem pełnym paczuszek i materiałową torbą przewieszoną przez ramię. Nawet moje liście były w opłakanym stanie: pociemniałe i postrzępione, wyglądały na zeschnięte. Zatrzymał się, a ja zrobiłam mały kroczek w jego stronę. Wiedziałam, że nawet gdyby mi pomógł, musiałabym z nim iść zebrać podpisy od wszystkich adresatów dostaw.
– Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem?– powiedziałam, zastanawiając się jak nie zabrzmieć głupio ani nieuprzejmie– Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...
Ancymon?
Po odłożeniu skóry do nasiąkania w końcu wyprostowałam się i przeciągnęłam głośno wydychając powietrze. Zaczęłam wyliczać na palcach co zrobiłam, a co jeszcze miałam zrobić przed zmrokiem, który teraz zapadał niesamowicie szybko, zwłaszcza gdy niebo było mocno przesłonięte śniegowymi chmurami. Wysprzątałam po sobie warsztat i wypełniłam ceber surowcami zgromadzonymi przy rozbiórce zwierzęcia. Wszystko było popakowane w tkaninę i oznaczone kartkami. Teraz musiałam tylko to dostarczyć. Odpięłam kartkę przyczepioną nad drzwiami wyjściowymi i mrużąc oczy rozszyfrowywałam spis kto, komu, co i w jakim celu. Zapakowałam do "mojej" torby pióro i kałamarzyk zatykany korkiem, wewnątrz którego leniwie przelewał się tak gęsty atrament, że w normalnych warunkach wydałby mi się bardzo podejrzany. Skąd oni to w ogóle biorą? Czy my mamy na wyspie jakieś głowonogi? A czy to... może pochodzić od któregoś z nas? Sama myśl produkowania atramentu zaczęła nagle wydawać mi się bardzo kuriozalna.
Kończąc rozmyślania przerzuciłam torbę przez ramię i podniosłam cerber. Był tak ciężki jak przypuszczałam i wiedziałam, że niesienie tego na drugi koniec wioski było słabym pomysłem, a jednak musiałam się jakoś wyrobić. Wyszłam z warsztatu zatrzaskując drzwi i na dzień dobry prawie poślizgnęłam się na zmarzniętym bruku. Znów musiałam wyrzynać ze stóp te przeklęte ciernie, które przez dodatkowy ciężar zadawały straszne ból. Powoli człapałam w stronę rynku zostawiając na świeżym śniegu zielone ślady soku. Właśnie przeklinałam w duchu moje chęci robienia wszystkiego za jednym zamachem po raz setny gdy z mantry wyrwał mnie stukot kopyt o kostkę i turkot kół. Zza winkla wychylił się, rudy, zapatulony pod nos mężyczyzna ciągnący za sobą klekoczący, prawie pusty wózek. W taki sptzęt też powinnam zainwestować, zaraz po broni. Wbijał wzrok w drogę przed sobą i wyglądał na zamyślonego, a może po prostu wydawał się taki starając się nie odsłaniać twarzy przed zimnem. Przypomniało mi się, że po wiosce krążą transferzy, a to mógł być jeden z nich. Mój wzrok został przyciągnięty przez źródło stukotu, kopyta nieznajomego. Musiał być centaurem, albo jakimś koniem. Podeszłam do przodu tak, aby przeszedł obok, niezagradzając mu drogi gdyby okazało się, że się pomyliłam. W końcu mnie zauważył. Z pewnością wyglądałam dziwnie, stojąc naga na mrozie tylko z cebrem pełnym paczuszek i materiałową torbą przewieszoną przez ramię. Nawet moje liście były w opłakanym stanie: pociemniałe i postrzępione, wyglądały na zeschnięte. Zatrzymał się, a ja zrobiłam mały kroczek w jego stronę. Wiedziałam, że nawet gdyby mi pomógł, musiałabym z nim iść zebrać podpisy od wszystkich adresatów dostaw.
– Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem?– powiedziałam, zastanawiając się jak nie zabrzmieć głupio ani nieuprzejmie– Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...
Ancymon?
Od Lucan'a CD Fafnira
Jego reakcja szczerze mnie rozbawiła. Rzucanie błotem, a potem prześmieszna próba zadania mi bólu sprawiła, że zaczynałem go lubić. Kiedy jednak zmęczony opadł na moją klatkę piersiową, szybko zrzuciłem go z siebie na trawę obok i podniosłem się na równe nogi, rozprostowując dłońmi pogniecioną na piersi koszulę. Gdy udało mi się uporać z nierównymi kantami, podniosłem wzrok na chłopaka. Trafiłem akurat na moment, kiedy ponownie starał się na mnie rzucić. Wykonałem szybki unik, a już po chwili usłyszałem plusk wody. Spoglądnąłem w stronę płynącego strumienia i ledwo stłumiłem śmiech, widząc przemoczonego do suchej nitki chłopaka. Szybko wyskoczył z rzeczki na drugi brzeg i wytarmosił włosy, strącając z nich nadmiar zimnej wody. Nie wytrzymałem. Zaśmiałem się cicho, raczej do siebie, widząc jego ruchy. Chłopak najwidoczniej usłyszał to, gdyż skierował na mnie swój – zapewne jak sądził, morderczy wzrok.
- No, przynajmniej umyłeś się z błota. Dam Ci radę, w lesie jest wiele dzikich i niebezpiecznych stworzeń, o których nawet Ci się nie śniło. Musisz wybrać, czy chcesz być drapieżnikiem, czy ofiarą. Dla ścisłości, powiem Ci, że gdy wybierzesz tę drugą opcję, nie dożyjesz wiosny. Hasta la vista chłopcze.- zasalutowałem i zniknąłem wśród drzew. Tym razem nie słyszałem pretensjonalnych krzyków z jego strony, co tylko umiliło mi drogę powrotną do mojego lokum.
Dni mijały normalnie. Dzień noc, dzień noc. Spadłe pierwsze śniegi, a mróz dawał się we znaki i choć nie odczuwałem go jak kiedyś, nadal mocno irytowała mnie jego obecność. Nie ze względu na chłód, a raczej na to, że wszystkie stworzenia, jakie kiedykolwiek znajdowały się na terenach wyspy, zapadły się jak kamień w wodę. Już trzeci dzień poszukiwań nie przyniósł skutku, a niebezpiecznie narastający głód powodował, że pokusa odwiedzenia osady stawała się niemal nie do zwalczenia. To nie była moja pierwsza zima w tym miejscu, a myśl o tym, że wszystkie poprzednie jako tako udało mi się przeżyć, dodawała mi otuchy. Przedzierałem się przez zaspy, poszukując czegoś co mogłoby zaspokoić mój głód. Minęła jedna godzina, później druga i trzecia. Padałem ze zmęczenia, a wiatr, który do tego czas był ledwo odczuwalny wezbrał na sile. Ciosał moje ciało niczym bicz, chcący rozerwać skórę na kawałki, pragnął porwać w dal moje długie, płowe włosy. Wiedziałem, że zbliża się burza, lecz do domu miałem kawał drogi. Choć moja perfekcyjna orientacja w terenie była niezawodna, zimą przechodziła zaburzenia, przez co nie do końca byłem pewny, gdzie powinienem zmierzać. Wiatr nasilał się z każdą minutą, do tego z nieba zaczął sypać lepki śnieg. Rozejrzałem się, w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronu, byleby przeczekać burzę. Prędko spostrzegłem zarysy chaty, więc czym prędzej zacząłem przedzierać się przez zaspy puchu, aby tam dotrzeć. Kiedy udało mi się wejść na wzniesienie, okazało się, że nie była to zwykła, samotnie stojąca chata, to była cała wioska do tego definitywnie opuszczona. Rozejrzałam się raz jeszcze, w tym samym czasie stawiając uszy. Moje oczy wybrały jedną z największych chat i tam właśnie zaprowadziły mnie nogi. Zamiast drzwi, nad framugą rozwieszona była płachta ze skóry niedźwiedzia, która poniekąd miała za nie służyć. Przemknąłem do środka, spodziewając się opustoszałego do cna domu. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie był pusty. Posłanie, palenisko, broń i coś przypominającego ubrania.. Ktoś tu mieszkał, a ja po prostu zwaliłem się na chama do jego domu. Przez chwilę biłem się z myślami, czy by nie wyjść i udać się do mniejszego domku, jednak burza wezbrała na tyle, że przez gęsty opad śniegu, nie było nic widać. Westchnąłem ze zrezygnowaniem i przycupnąłem w pustym kącie. Jedno z kolan podkurczyłem nieco w stronę klatki piersiowej, by móc oprzeć na nim rękę, głowę zaś oparłem o ścianę za sobą, po czym przymknąłem oczy. Nie wiedzieć czemu, ogromnie zmęczenie wstąpiło we mnie, a walka z nim była niemal niemożliwa. Pozwoliłem więc powiekom opaść i odpłynąłem w półsen. Wybudziło mnie głośne i szybkie bicie czyjegoś serca. Otworzyłem jedno oko. Tuż przed swoim nosem dostrzegłem ostry koniec oszczepu. Uniosłem brew do góry, dłonią odsuwając na bok ostry koniec broni.
- Spokojnie, przeczekam tylko burzę i się stąd zawijam. Nic nie ukradłem, jak nie wierzysz, sam sprawdź. – odparłem ze stoickim spokojem, z powrotem zamykając oczy.
- Idź precz – zawarczał chłopak.
- Chciałbym, ale ta burza jest mi jakoś nie w smak, wolę się nie gubić. Po prostu mnie zignoruj i staraj się nie skaleczyć, gdy będziesz oporządzał to co przyniosłeś. – dodałem, czując woń starego zająca.
- Niby czemu. – prychnął, a raczej chciał by tak to zabrzmiało.
- Bo jestem wampirem, który od tygodnia nie miał nic z ustach. – odpowiedziałem szorstko, otwierając oczy. Kiedy spoglądnąłem na chłopaka, dojrzałem lekkie wzdrygnięcie jego ciała. Mocniej zacisnął ręce na swojej włóczni, co tylko zasugerowało mi, że nie czuł się bezpiecznie w mojej obecności. I dobrze. Na jego miejscu, też bym się bał. Zamknąłem oczy.
- No, przynajmniej umyłeś się z błota. Dam Ci radę, w lesie jest wiele dzikich i niebezpiecznych stworzeń, o których nawet Ci się nie śniło. Musisz wybrać, czy chcesz być drapieżnikiem, czy ofiarą. Dla ścisłości, powiem Ci, że gdy wybierzesz tę drugą opcję, nie dożyjesz wiosny. Hasta la vista chłopcze.- zasalutowałem i zniknąłem wśród drzew. Tym razem nie słyszałem pretensjonalnych krzyków z jego strony, co tylko umiliło mi drogę powrotną do mojego lokum.
Dni mijały normalnie. Dzień noc, dzień noc. Spadłe pierwsze śniegi, a mróz dawał się we znaki i choć nie odczuwałem go jak kiedyś, nadal mocno irytowała mnie jego obecność. Nie ze względu na chłód, a raczej na to, że wszystkie stworzenia, jakie kiedykolwiek znajdowały się na terenach wyspy, zapadły się jak kamień w wodę. Już trzeci dzień poszukiwań nie przyniósł skutku, a niebezpiecznie narastający głód powodował, że pokusa odwiedzenia osady stawała się niemal nie do zwalczenia. To nie była moja pierwsza zima w tym miejscu, a myśl o tym, że wszystkie poprzednie jako tako udało mi się przeżyć, dodawała mi otuchy. Przedzierałem się przez zaspy, poszukując czegoś co mogłoby zaspokoić mój głód. Minęła jedna godzina, później druga i trzecia. Padałem ze zmęczenia, a wiatr, który do tego czas był ledwo odczuwalny wezbrał na sile. Ciosał moje ciało niczym bicz, chcący rozerwać skórę na kawałki, pragnął porwać w dal moje długie, płowe włosy. Wiedziałem, że zbliża się burza, lecz do domu miałem kawał drogi. Choć moja perfekcyjna orientacja w terenie była niezawodna, zimą przechodziła zaburzenia, przez co nie do końca byłem pewny, gdzie powinienem zmierzać. Wiatr nasilał się z każdą minutą, do tego z nieba zaczął sypać lepki śnieg. Rozejrzałem się, w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronu, byleby przeczekać burzę. Prędko spostrzegłem zarysy chaty, więc czym prędzej zacząłem przedzierać się przez zaspy puchu, aby tam dotrzeć. Kiedy udało mi się wejść na wzniesienie, okazało się, że nie była to zwykła, samotnie stojąca chata, to była cała wioska do tego definitywnie opuszczona. Rozejrzałam się raz jeszcze, w tym samym czasie stawiając uszy. Moje oczy wybrały jedną z największych chat i tam właśnie zaprowadziły mnie nogi. Zamiast drzwi, nad framugą rozwieszona była płachta ze skóry niedźwiedzia, która poniekąd miała za nie służyć. Przemknąłem do środka, spodziewając się opustoszałego do cna domu. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie był pusty. Posłanie, palenisko, broń i coś przypominającego ubrania.. Ktoś tu mieszkał, a ja po prostu zwaliłem się na chama do jego domu. Przez chwilę biłem się z myślami, czy by nie wyjść i udać się do mniejszego domku, jednak burza wezbrała na tyle, że przez gęsty opad śniegu, nie było nic widać. Westchnąłem ze zrezygnowaniem i przycupnąłem w pustym kącie. Jedno z kolan podkurczyłem nieco w stronę klatki piersiowej, by móc oprzeć na nim rękę, głowę zaś oparłem o ścianę za sobą, po czym przymknąłem oczy. Nie wiedzieć czemu, ogromnie zmęczenie wstąpiło we mnie, a walka z nim była niemal niemożliwa. Pozwoliłem więc powiekom opaść i odpłynąłem w półsen. Wybudziło mnie głośne i szybkie bicie czyjegoś serca. Otworzyłem jedno oko. Tuż przed swoim nosem dostrzegłem ostry koniec oszczepu. Uniosłem brew do góry, dłonią odsuwając na bok ostry koniec broni.
- Spokojnie, przeczekam tylko burzę i się stąd zawijam. Nic nie ukradłem, jak nie wierzysz, sam sprawdź. – odparłem ze stoickim spokojem, z powrotem zamykając oczy.
- Idź precz – zawarczał chłopak.
- Chciałbym, ale ta burza jest mi jakoś nie w smak, wolę się nie gubić. Po prostu mnie zignoruj i staraj się nie skaleczyć, gdy będziesz oporządzał to co przyniosłeś. – dodałem, czując woń starego zająca.
- Niby czemu. – prychnął, a raczej chciał by tak to zabrzmiało.
- Bo jestem wampirem, który od tygodnia nie miał nic z ustach. – odpowiedziałem szorstko, otwierając oczy. Kiedy spoglądnąłem na chłopaka, dojrzałem lekkie wzdrygnięcie jego ciała. Mocniej zacisnął ręce na swojej włóczni, co tylko zasugerowało mi, że nie czuł się bezpiecznie w mojej obecności. I dobrze. Na jego miejscu, też bym się bał. Zamknąłem oczy.
Fafnir?
13 września 2018
Od Ancymona - "Echo"
" Echo "
„Wspaniale było po raz pierwszy usłyszeć kolejną parę stóp. Ponownie zaskakująco małych nóżek, które tak radośnie, pilnie i prędko uderzały o parkiet w naszym salonie. Zabawnie plaskały, łupały, tuptały na tyle mocno, by móc zacząć zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem już nie zaczęły go boleć.
Nasze skromne M4 stało się nagle jeszcze ciaśniejsze, mniejsze i trudniejsze do poruszania się, czy nawet życia. Jednak na ten moment chyba aż tak bardzo nam to nie doskwierało.
Były rzeczy ważne i ważniejsze, a wychowanie Kamila bez zbędnych niespodzianek i katastrof związanych z przeprowadzkami, na które o dziwo było nas stać, zdecydowanie zajmowało pierwsze miejsce. Niepotrzebne nerwy. Niepotrzebne ryzyko.
Przecież jeszcze za chwilę Marysia miała pójść do przedszkola.
Chociaż szczerze mówiąc, to patrząc na całą sytuację po latach, nieco żałowaliśmy, żeśmy jej nie podjęli. Byłoby łatwiej, później spraw się tylko nagromadziło, a nam pozostało siedzieć ze zmartwieniem wymalowanym na twarzach, bo kolorowo jednak już nic się nie zapowiadało.”
Młody… Jaki tam młody, już prawie trzydziestopięcioletni, Mazurkiewicz, po raz kolejny wspomniał kartkę wyrwaną z dziennika matki. Nie miał zielonego pojęcia, jakim cudem pamiętnik rodzicielki został poszkodowany, ale jednak pewnego dnia znalazł nieszczęsny świstek i przeczytał go, wręcz na jednym tchu. Bo prawdopodobnie też tak został napisany i chociaż nie zawierał żadnych większych ekscesów, czuł, jak bardzo ciężar treści zaczyna uciskać jego klatkę piersiową, uniemożliwiając podniesienie się na, chociaż dwa milimetry.
Przeklinał w myślach fakt, że posiadał tak dobrze wykształconą pamięć fotograficzną. Litery wciąż przeskakiwały mu przed oczami, zagięcia malowały się na wyimaginowanej kartce, którą mógł miętolić w nieskończoność.
Treść zawsze pozostawała taka sama i to raczej nie miało zamiaru się zmienić.
Słowa wręcz wyryły się w jego głowie, wypaliły na zwojach myślowych, utrwaliły na tyle skutecznie, że żadne próby zapomnienia nie przynosiły efektu, a możliwości i szanse na wymazanie fragmentu z życiorysu powoli się kończyły.
Oczywiście, że tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że to, co przeczytał, to jego i na zawsze zostanie to gdzieś przy jego sercu, wraz ze wspomnieniem łagodnych oczu matuli, a jednak naiwnie wierzył w to, że może coś jednak się zmieni. Że może coś go trafi i jednak przekreśli wszelakiej maści rozpamiętywania.
O matce.
O rodzinie.
O przeklętej zupie, na którą tak to psioczył, a teraz jednakowoż z chęcią by jej uszczknął. Nawet kropelkę, jedną łyżeczkę, ni więcej. Ba, zapachem to by się nawet nacieszył i najadł!
Potrzebował poczuć, że jednak ma dom, że gdzieś tam się czai, że to wszystko ma jakikolwiek sens. Chciał pociągnąć jeszcze Maryśkę za warkocze, nawet jeśli już dawno ścięła włosy. Chciał wtulić się w bok matki, by ta leniwie nucąc pod nosem jakąś kołysankę, przeczesywała palcami jego kłaki. Może lekko drapała głowę, oczywiście tymi zadbanymi, utrzymanymi w średniej długości i kształcie migdałów, paznokciami.
Może liczył na to, że ktoś jeszcze kiedyś zrobi mu kakao, które wciąż cenił bardziej od kawy. Może liczył na to, że uda mu się wściubić stopy w miękutkie papucie. Może liczył na to, że kiedyś jeszcze włączy sobie telewizję i oglądnie pieprzone Lata Miodowe, które uznawał za kunszt najwyższej klasy.
Kamil Mazurkiewicz najzwyczajniej w świecie liczył na to, że kiedyś dane będzie mu jeszcze żyć. Nie walczyć o życie. Po prostu żyć, tak, jak wcześniej, bez obaw o smętną rzeczywistość.
Kamil Mazurkiewicz miał zdecydowanie za dużo niedomkniętych spraw, które wyczekiwały dokończenia. Nie ważne za jaką cenę. Nie ważne, kiedy i jak. Musiał, po prostu musiał, choćby miałaby być to ostatnia rzecz, na jaką się targnie.
C.D.N.
11 września 2018
Od Galii CD Tenebris'a
Dosiadłam Doriana, a samotnik szedł obok. Wiedziałam, że w tym tempie
dojdziemy do wioski na jutrzejszy dzień, a ja nie lubiłam się spóźniać.
Przewróciłam oczami, wyciągając do niego rękę, a ten popatrzył na mnie
niezrozumiale.
– Wsiadasz, czy wolisz za mną biec? – spytałam teoretycznie, bo wiedziałam, co wybierze. Ten nie odpowiedział nic, chwytając moją dłoń, a po chwili siedział już za mną. Nie martwiłam się o Doriana, był dobrze zbudowanym, umięśnionym i dużym koniem, więc z pewnością nasza masa nie przekraczała dwudziestu procent jego, nie działa mu się żadna krzywda.
– Nawet jakbym musiał biec, to bym wam dotrzymał kroku – zakpił, oplatając mnie lekko w pasie, a ja bez słowa ruszyłam galopem z miejsca. Dwa razy prawie wysadziłam go z grzbietu, gdy przeskoczyliśmy zawalone drzewo, a mężczyzna wylądował na zadzie pędzącego konia. Jadąc nie byłabym sobą, gdybym nie podziwiała moich mało urokliwych (dla innych) widoków. Słońce leniwie sunęło po niebie i pewnie czułabym tego skutki, gdyby korony drzew nie przeszkadzały promieniom słonecznym w dotarciu do mnie. Pewnie dlatego byłam taka blada, co w mniemaniu innych wyglądało dosyć niezdrowo, ale osobiście czułam się jak okaz zdrowia, tym samym może niekoniecznie jako wzór do naśladowania. Ściągnęłam wodze, powstrzymując tym samym konia od galopu. Wjechaliśmy wolnym kłusem na rynek główny, a ludzie automatycznie rozstąpili się przed Dorianem, mimo że nie byłam już dyktatorką, a zastąpił mnie ktoś równie kompetentny, przynajmniej tyle o nich doszło do moich uszu. Stępując wzdłuż kamiennej drogi prowadzącej na cmentarz wsłuchiwałam się w stukot podkutych kopyt konia, a równy odgłos i ciepło bijące od mężczyzny siedzącego za mną, minimalnie sprawił, że zapomniałam o tym, gdzie i po co jadę. Niestety musiałam wyrwać się z letargu, gdy zatrzymałam konia, a Tenebris z niego zsiadł. Podał mi rękę, pewnie z grzeczności, ale jej sobie użyczyłam, zeskakując z gracją z końskiego grzbietu. Zdjęłam sprzęt, zostawiając go w samym kantarze, a ten pognał na łąkę obok. Stając przed czarną, ogromną, skrzypiącą bramą z wyrzeźbionymi aniołami, poczułam po co naprawdę tu jestem. Odszedł mój brat, moje jedyne oparcie, a teraz przyszła pora go godnie pożegnać. Widziałam ludzi tutaj zgromadzonych, którzy wcale nie byli skruszeni czy zasmuceni jego śmiercią, bo go nie znali, a na tym samym nie wiedziałam, po co tu przyszli, ale wyganianie ich całkowicie mijało się z celem.
– Chodź, zaraz się zacznie – mrugnęłam, słysząc głęboki głos mężczyzny, po czym skinęłam głową i weszłam na teren przepełniony negatywną, mroczną aurą, którą odczuliśmy mocniej niż inni przebywający tutaj ludzie. Zgarbiłam się, czując jej napór, a następnie podeszłam niechętnie do zamkniętej (na moją prośbę) trumny. Moja rasa, choć żywiła się śmiercią, to nie czerpała przyjemności, gdy odszedł bliski i miałam właśnie się o tym przekonać. Nie miałam zamiaru witać zmasakrowanych zwłok brata. Szaman wszedł na podest, aby ostatecznie pożegnać Julesa, a ja czułam na sobie spojrzenia innych.
Tenebris?
– Wsiadasz, czy wolisz za mną biec? – spytałam teoretycznie, bo wiedziałam, co wybierze. Ten nie odpowiedział nic, chwytając moją dłoń, a po chwili siedział już za mną. Nie martwiłam się o Doriana, był dobrze zbudowanym, umięśnionym i dużym koniem, więc z pewnością nasza masa nie przekraczała dwudziestu procent jego, nie działa mu się żadna krzywda.
– Nawet jakbym musiał biec, to bym wam dotrzymał kroku – zakpił, oplatając mnie lekko w pasie, a ja bez słowa ruszyłam galopem z miejsca. Dwa razy prawie wysadziłam go z grzbietu, gdy przeskoczyliśmy zawalone drzewo, a mężczyzna wylądował na zadzie pędzącego konia. Jadąc nie byłabym sobą, gdybym nie podziwiała moich mało urokliwych (dla innych) widoków. Słońce leniwie sunęło po niebie i pewnie czułabym tego skutki, gdyby korony drzew nie przeszkadzały promieniom słonecznym w dotarciu do mnie. Pewnie dlatego byłam taka blada, co w mniemaniu innych wyglądało dosyć niezdrowo, ale osobiście czułam się jak okaz zdrowia, tym samym może niekoniecznie jako wzór do naśladowania. Ściągnęłam wodze, powstrzymując tym samym konia od galopu. Wjechaliśmy wolnym kłusem na rynek główny, a ludzie automatycznie rozstąpili się przed Dorianem, mimo że nie byłam już dyktatorką, a zastąpił mnie ktoś równie kompetentny, przynajmniej tyle o nich doszło do moich uszu. Stępując wzdłuż kamiennej drogi prowadzącej na cmentarz wsłuchiwałam się w stukot podkutych kopyt konia, a równy odgłos i ciepło bijące od mężczyzny siedzącego za mną, minimalnie sprawił, że zapomniałam o tym, gdzie i po co jadę. Niestety musiałam wyrwać się z letargu, gdy zatrzymałam konia, a Tenebris z niego zsiadł. Podał mi rękę, pewnie z grzeczności, ale jej sobie użyczyłam, zeskakując z gracją z końskiego grzbietu. Zdjęłam sprzęt, zostawiając go w samym kantarze, a ten pognał na łąkę obok. Stając przed czarną, ogromną, skrzypiącą bramą z wyrzeźbionymi aniołami, poczułam po co naprawdę tu jestem. Odszedł mój brat, moje jedyne oparcie, a teraz przyszła pora go godnie pożegnać. Widziałam ludzi tutaj zgromadzonych, którzy wcale nie byli skruszeni czy zasmuceni jego śmiercią, bo go nie znali, a na tym samym nie wiedziałam, po co tu przyszli, ale wyganianie ich całkowicie mijało się z celem.
– Chodź, zaraz się zacznie – mrugnęłam, słysząc głęboki głos mężczyzny, po czym skinęłam głową i weszłam na teren przepełniony negatywną, mroczną aurą, którą odczuliśmy mocniej niż inni przebywający tutaj ludzie. Zgarbiłam się, czując jej napór, a następnie podeszłam niechętnie do zamkniętej (na moją prośbę) trumny. Moja rasa, choć żywiła się śmiercią, to nie czerpała przyjemności, gdy odszedł bliski i miałam właśnie się o tym przekonać. Nie miałam zamiaru witać zmasakrowanych zwłok brata. Szaman wszedł na podest, aby ostatecznie pożegnać Julesa, a ja czułam na sobie spojrzenia innych.
Tenebris?
8 września 2018
Od Tenebris'a CD Galii
Żniwiarka spojrzała na mnie ze zdziwieniem wymalowynym na twarzy.
Wyglądała, jakby rozważała wszystkie za i przeciw. Dziewczyna zmróżyła
oczy, po czym zmierzyła mnie wzrokiem. Następnie Galia odwróciła się i
skierowała do komody. Wolnym krokiem zbliżyłem się do niej. Osadniczka
otworzyła jedną z szuflad, a następnie ją przeszukała. Z jej dna wyjęła
małą kartkę, włożyła ją w folię i podała mi. Zmierzyłem wzrokiem
dokumenty.
- Naprawdę? Aż tak się o mnie martwisz, że dajesz
mi fałszywe papiery? - zapytałem ze śmiechem, za co oberwałem lekko w
ramię od żniwiarki.
- To ważne, weź to. Z tym nic ci nie mogą
zrobić i możesz być w wiosce ile chcesz. W razie, gdyby ktoś nie
wierzył, to przyjdzie do mnie, a ja potwierdzę. Gorzej, jak dyktator się
zmieni, ale wątpię, że będzie z tego jakaś grubsza afera. I żebyśmy się
zrozumieli, nie rozdaję na prawo i lewo fałszywych dowodów. - warknęła
dziewczyna, patrząc na mnie porozumiewawczo. Jakbym nie wiedział, że mam
się wczuć w przyznaną mi rolę i nikomu nie mówić o pomocy dyktatorki. W
końcu oboje byśmy na tym ucierpieli.
- Rozumiem, masz słowo
Aarona. - powiedziałem, nawiązując do mojej nowej tożsamości - Jestem
rolnikiem, mam czterdzieści lat, wdowiec. Musiałem dużo przespać. -
mruknąłem, chowając dokument do jednej z kieszeni spodni. Ciekaw byłem,
czy ktoś uwierzy w mój nowy wiek lub to, że mimo pracy w polu, wciąż
jestem taki blady.
- Przysługa za przysługę, teraz jesteśmy kwita. - powiedziała dziewczyna, zamykając szufladę.
- Nie wiem czy wiesz, ale istnieje coś takiego jak bezinteresowność. - odparłem.
- Ja także nie wiem, nie doświadczyłam. - odpowiedziała Galia, czesząc przy tym swoje włosy.
Gdy
skończyła, udała się do sypialni. Po krótkim namyśle ruszyłem za nią.
Moim oczom ukazała się żniwiarka w samej bieliźnie. Na łóżku leżała
czarna sukienka, którą to pewnie zamierzała ubrać. Powoli zmierzyłem
wzrokiem całą postać dziewczyny. Musiałem przyznać, że była całkiem
ładna. Galia zauważyła mnie dopiero, gdy miała już na sobie czarną
sukienkę.
- Pewnie się rozeszły plotki, że zabiłam go
wzrokiem. - zadrwiła, jednak na jej twarzy nie zagościł uśmiech - Na
pogrzebie będzie praktycznie cała wioska, bo w końcu nie przepuszczą
okazji, żeby mnie zobaczyć. Wiesz, traktują mnie jak zwierzę w zoo. –
dodała, wzruszając jednocześnie ramionami – Dlatego nie odchodź daleko,
bo może się zrobić nieprzyjemnie. I w razie czego, przepraszam za nich i
wiedz, że się nie przyznaję do ludzi tutaj mieszkających. – urwała
dziewczyna, idąc w stronę kuchni.
- Co to znaczy? - ponownie
ruszyłem za Galią, chcąc dowiedzieć się nieco więcej. Co miała na myśli,
mówiąc "przepraszam za nich i wiedz, że się nie przyznaję do ludzi
tutaj mieszkających"?
- Niektórzy mogą być...zbyt otwarci. - wyjaśniła dyktatorka.
Kiedy
oboje byliśmy gotowi, wyszliśmy z domu. Od razu zacząłem zapadać się we
wszechobecnym błocie. Spojrzałem na wystrojoną Galię i westchnąłem
ciążko. Bez słowa wziąłem ją na ręce, następnie zanosząc dziewczynę do
stajni. Ja mogłem wyglądać jak świnia, ale jej, jako siostrze zmarłego
nie wypadało przyjść na uroczystość w brudnych ubraniach.
Dziewczyna wyprowadziła swojego konia i dosiadła go. Ja natomiast szedłem obok rumaka.
Galia?
7 września 2018
Od Lucan'a CD Melody
Płomienie ogniska subtelnie rozpraszały panującą wszędzie wokół ciemność, poszerzając nieco zakres widocznej przestrzeni przed domem. Ogień łapczywie pożerał duże kłody drewna, raz na jakiś czas charakterystycznie strzelając. Potrawka, która była właśnie przyrządzana tuż przed moimi oczami przez kobietę, skutecznie odstraszała mnie swoim zapachem. Oczywiście, to żadna sugestia, że dziewczyna nie potrafiła gotować, lub dobierać przypraw, zapach pieczonego mięsa najzwyczajniej mnie odrzucał, zdecydowanie gustowałem w uciekających posiłkach. Trwałem w milczeniu, pozwalając umysłowi odprężyć się wśród ciszy, nieco zakłócanej przez przyjemnie trzaskające gałęzie. Ciepło uderzało mocno w moją twarz, zaś opuszki palców będące najbliżej zdradliwych płomieni, powoli zaczynały piec. Zdążyłem na tyle zatracić się w swoich przemyśleniach, że ledwo dosłyszałem głos mojej gospodyni.
- Jak Cię zwą? – spytała grzecznie, biorąc na kolana drewnianą deskę. Z chwilą zabrała się do porcjowania swojego dania, najwidoczniej chcąc mnie nim poczęstować. Kiedy wysunęła rękę w moją stronę, chwilę przypatrywałem się dużemu kawałkowi dziczyzny, próbując określić z jakiej części ciała został on wyselekcjonowany.
- Nie, dziękuję. – odparłem zbywając jej pytanie. Serdeczny uśmiech momentalnie rozpłynął się, a na twarz dziewczyny wstąpiło zdziwienie, z nutką strachu w oczach… tych pięknych, błękitnych, ogromnych oczach, od których z bólem odrywałem swój wzrok. – Nie zrozum mnie źle, nie jadam takich rzeczy. – dodałem pośpiesznie, starając się jej nie urazić. Z wymalowaną na twarzy obojętnością przygarbiłem się mocniej, po czym odwróciłem głowę z powrotem w stronę płomieni. Kątem oka dostrzegłem, iż kobieta przez chwilę gryzie się z myślami, co ma uczynić. Nie wiedzieć czemu, wzruszyłem ramionami. – Lucan.- powiedziałem szorstko.
- Słucham? – spytała, jak gdyby wyrwana z jakiegoś transu. Jej oczy ponownie zwróciły się ku mnie. Westchnąłem z rezygnacją, przymrużając nieco powieki.
- Pytałaś jak mnie zwą. Odpowiadam. Lucan. – głośno pozbyłem się powietrza z płuc.
- Ah, ja jestem Melody. – rzekła moja towarzyszka, nieco pewniej, co bez problemu wywnioskowałem z tonu jej głosu. Nie miałem ochotę na rozmowę, co nie trudno było zauważyć. Niemniej jednak zachowanie kobiety, pewność, której nabrała niemal w ułamku sekundy dawała mi przedsmak tego, z kim mogę mieć do czynienia i jak ten wieczór może się dla nas obojga skończyć. Szczerze powiedziawszy nic nie trzymało mnie w wiosce, już dostałem to, czego chciałem. Już byłem gotowy wstać i odejść w ciemność, gdy dosłyszałem jak z ust dziewczyny wydobywa się ciche syknięcie. Moje nozdrza w jednej chwili przechwyciły intensywny zapach słodkiej, ciepłej krwi. Nie mogąc się powstrzymać, spojrzałem w stronę jego źródła mocno zaciskając przy tym zęby. Najwidoczniej kobieta była nie do końca obeznana z używaniem ogromnego, stalowego noża, gdyż podczas czynności krojenia, zdołała porządnie rozciąć sobie niemałą połać palca wskazującego lewej ręki. Teraz nóż, który był prowodyrem całego zamieszania, leżał wbity w ziemię tuż obok jej nóg, a dziewczyna ściskała palec drugą dłonią, jakby umyślnie chcąc wycisnąć z niego posokę. Mój instynkt wziął górę. Mozolnie podniosłem się i przeszedłem dwa kroki, by klęknąć przed dziewczyną na jedno kolano i móc przyjrzeć się ranie z bliska.
- Daj, coś zaradzę. – wysunąłem prawicę w jej stronę, lecz w odpowiedzi dostałem tylko jej przepełnione strachem spojrzenie, na co zareagowałem westchnięciem i przewróceniem oczami. Bądźmy dorośli, to zwykła wymiana przysług.
- Powiem Ci sekret. Gdybym chciał zrobić Ci krzywdę, Twoje ciało rozkładało by się już w lesie, a głowa popłynęłaby w dół rzeki wprost do oceanu. To jak, dasz sobie pomóc? – uniosłem brwi, wciąż utrzymując na twarzy wyraz obojętności. Nie chciałem wyjść na jakiegoś pierwszego lepszego z brzegu czubka, więc czekałem na akceptację lub odtrącenie. Na moje szczęście nie trwało to długo. Kobieta wolno opuściła rękę na moją otwartą dłoń, wyraźnie pozwalając mi na działanie. Skinąłem do niej głową po czym opuściłem wzrok na ranę. Krwawiła obficie, co tylko potwierdzało moje przypuszczenia co do jej głębokości. Sam nie wiedząc, dlaczego zdecydowałem się udzielić małej pomocy mojej gospodyni, zacząłem działać. Delikatnie uniosłem palec kobiety pod swój nos, a po chwili objąłem ranę wargami. Ssąc delikatnie, połykałem niewielki ilości ciepłej posoki, tym samym izolując z rany wszelkie bakterie, subtelnie poruszałem językiem po rozcięciu. Przymknąłem oczy, czując w ustach perfekcyjny smak, delektując się nim. Z upływem minuty, rana przestała broczyć za sprawą mojej śliny. Składając na palcu krótki całus oddaliłem dłoń dziewczyny od swojej twarzy, w tym samym momencie podnosząc się z kolan. Kobieta przyjrzała się bacznie rozcięciu. Gołym okiem można było określić jego głębokość, a była ona większa niż byle zacięcie naskórka. Odetchnąłem, czując niewyobrażalny ciężar na barkach, który wręcz zmuszał mnie aby runąć prosto na kobietę i skosztować jej, tyle że tym razem do cna. Szybko pokręciłem głową i zbierając się w sobie przeniosłem się za dom. Dla niej po prostu zniknąłem, rozpłynąłem się, gdyż tak inne gatunki spostrzegały naszą nieludzką szybkość. Oddalony od źródła kuszącego zapachu, mogłem odetchnąć, ale to jeszcze nie była ulga. Prędko pokonałem palisadę, i ruszyłem w drogę do swojego lokum. Nigdy wcześniej droga aż tak mi się nie dłużyła.
Po powrocie długo nie zapuszczałem się do wioski, mijały dni, tygodnie. Spadł śnieg. Kto by pomyślał, że nawet w tym okresie, poza tereny wioski mógł zapuścić się jakiś osadnik, do tego w ogóle do tego nie powołany. A mimo tego stała tam, na lodzie, okryta ciepłymi łachmanami, jasna i czysta, lśniąca, jak gdyby sama królowa śniegu w swym królestwie.
Melody?
- Jak Cię zwą? – spytała grzecznie, biorąc na kolana drewnianą deskę. Z chwilą zabrała się do porcjowania swojego dania, najwidoczniej chcąc mnie nim poczęstować. Kiedy wysunęła rękę w moją stronę, chwilę przypatrywałem się dużemu kawałkowi dziczyzny, próbując określić z jakiej części ciała został on wyselekcjonowany.
- Nie, dziękuję. – odparłem zbywając jej pytanie. Serdeczny uśmiech momentalnie rozpłynął się, a na twarz dziewczyny wstąpiło zdziwienie, z nutką strachu w oczach… tych pięknych, błękitnych, ogromnych oczach, od których z bólem odrywałem swój wzrok. – Nie zrozum mnie źle, nie jadam takich rzeczy. – dodałem pośpiesznie, starając się jej nie urazić. Z wymalowaną na twarzy obojętnością przygarbiłem się mocniej, po czym odwróciłem głowę z powrotem w stronę płomieni. Kątem oka dostrzegłem, iż kobieta przez chwilę gryzie się z myślami, co ma uczynić. Nie wiedzieć czemu, wzruszyłem ramionami. – Lucan.- powiedziałem szorstko.
- Słucham? – spytała, jak gdyby wyrwana z jakiegoś transu. Jej oczy ponownie zwróciły się ku mnie. Westchnąłem z rezygnacją, przymrużając nieco powieki.
- Pytałaś jak mnie zwą. Odpowiadam. Lucan. – głośno pozbyłem się powietrza z płuc.
- Ah, ja jestem Melody. – rzekła moja towarzyszka, nieco pewniej, co bez problemu wywnioskowałem z tonu jej głosu. Nie miałem ochotę na rozmowę, co nie trudno było zauważyć. Niemniej jednak zachowanie kobiety, pewność, której nabrała niemal w ułamku sekundy dawała mi przedsmak tego, z kim mogę mieć do czynienia i jak ten wieczór może się dla nas obojga skończyć. Szczerze powiedziawszy nic nie trzymało mnie w wiosce, już dostałem to, czego chciałem. Już byłem gotowy wstać i odejść w ciemność, gdy dosłyszałem jak z ust dziewczyny wydobywa się ciche syknięcie. Moje nozdrza w jednej chwili przechwyciły intensywny zapach słodkiej, ciepłej krwi. Nie mogąc się powstrzymać, spojrzałem w stronę jego źródła mocno zaciskając przy tym zęby. Najwidoczniej kobieta była nie do końca obeznana z używaniem ogromnego, stalowego noża, gdyż podczas czynności krojenia, zdołała porządnie rozciąć sobie niemałą połać palca wskazującego lewej ręki. Teraz nóż, który był prowodyrem całego zamieszania, leżał wbity w ziemię tuż obok jej nóg, a dziewczyna ściskała palec drugą dłonią, jakby umyślnie chcąc wycisnąć z niego posokę. Mój instynkt wziął górę. Mozolnie podniosłem się i przeszedłem dwa kroki, by klęknąć przed dziewczyną na jedno kolano i móc przyjrzeć się ranie z bliska.
- Daj, coś zaradzę. – wysunąłem prawicę w jej stronę, lecz w odpowiedzi dostałem tylko jej przepełnione strachem spojrzenie, na co zareagowałem westchnięciem i przewróceniem oczami. Bądźmy dorośli, to zwykła wymiana przysług.
- Powiem Ci sekret. Gdybym chciał zrobić Ci krzywdę, Twoje ciało rozkładało by się już w lesie, a głowa popłynęłaby w dół rzeki wprost do oceanu. To jak, dasz sobie pomóc? – uniosłem brwi, wciąż utrzymując na twarzy wyraz obojętności. Nie chciałem wyjść na jakiegoś pierwszego lepszego z brzegu czubka, więc czekałem na akceptację lub odtrącenie. Na moje szczęście nie trwało to długo. Kobieta wolno opuściła rękę na moją otwartą dłoń, wyraźnie pozwalając mi na działanie. Skinąłem do niej głową po czym opuściłem wzrok na ranę. Krwawiła obficie, co tylko potwierdzało moje przypuszczenia co do jej głębokości. Sam nie wiedząc, dlaczego zdecydowałem się udzielić małej pomocy mojej gospodyni, zacząłem działać. Delikatnie uniosłem palec kobiety pod swój nos, a po chwili objąłem ranę wargami. Ssąc delikatnie, połykałem niewielki ilości ciepłej posoki, tym samym izolując z rany wszelkie bakterie, subtelnie poruszałem językiem po rozcięciu. Przymknąłem oczy, czując w ustach perfekcyjny smak, delektując się nim. Z upływem minuty, rana przestała broczyć za sprawą mojej śliny. Składając na palcu krótki całus oddaliłem dłoń dziewczyny od swojej twarzy, w tym samym momencie podnosząc się z kolan. Kobieta przyjrzała się bacznie rozcięciu. Gołym okiem można było określić jego głębokość, a była ona większa niż byle zacięcie naskórka. Odetchnąłem, czując niewyobrażalny ciężar na barkach, który wręcz zmuszał mnie aby runąć prosto na kobietę i skosztować jej, tyle że tym razem do cna. Szybko pokręciłem głową i zbierając się w sobie przeniosłem się za dom. Dla niej po prostu zniknąłem, rozpłynąłem się, gdyż tak inne gatunki spostrzegały naszą nieludzką szybkość. Oddalony od źródła kuszącego zapachu, mogłem odetchnąć, ale to jeszcze nie była ulga. Prędko pokonałem palisadę, i ruszyłem w drogę do swojego lokum. Nigdy wcześniej droga aż tak mi się nie dłużyła.
Po powrocie długo nie zapuszczałem się do wioski, mijały dni, tygodnie. Spadł śnieg. Kto by pomyślał, że nawet w tym okresie, poza tereny wioski mógł zapuścić się jakiś osadnik, do tego w ogóle do tego nie powołany. A mimo tego stała tam, na lodzie, okryta ciepłymi łachmanami, jasna i czysta, lśniąca, jak gdyby sama królowa śniegu w swym królestwie.
Melody?
Subskrybuj:
Posty (Atom)