15 września 2018

Od Aven do Ancymona

Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że pewnego dnia będę garbować jelenie skóry przy użyciu mózgów ich pierwotnych właścicieli to nazwałabym go świrem. A jednak tkwię tu, w myśliwskiej szopie, mizdrując zapalczywie i rozmyślając nad sensem życia. Powinnam być właśnie w jednym z wielkich miast, kuć do sesji, zaopatrzona w hektolitry kawy i opatulona lekkim, puchatym kocem. A jednak mój akt zgonu figuruje w urzędzie, każdy kto mnie znał albo jest martwy albo wiedzie spokojne życie w nieświadomości. A dla mnie liczy się tu i teraz. Aktualnie to tu i teraz to zapewnienie pozostałym mieszkańcom wioski jak najlepszych skór i futer, tak potrzebnych do ciepłej odzieży, zwłaszcza dla tych łuskowatych mutantów. Zaczyna się zima, obfite deszcze przechodzą w śnieżyce, wszędzie jest ślisko przez zamarzający śnieg. Cieszę się, że innemu myśliwemu udało się upolować tego jelenia, bo wyglądając jak patyk na śniegu nie ukryję się, a zwierzęta uciekają teraz nawet przy najmniejszym szeleście, nie zważając na to, czy jestem "przyjacielem". Zdecydowanie powinnam zainwestować w jakąś broń dystansową.

Po odłożeniu skóry do nasiąkania w końcu wyprostowałam się i przeciągnęłam głośno wydychając powietrze. Zaczęłam wyliczać na palcach co zrobiłam, a co jeszcze miałam zrobić przed zmrokiem, który teraz zapadał niesamowicie szybko, zwłaszcza gdy niebo było mocno przesłonięte śniegowymi chmurami. Wysprzątałam po sobie warsztat i wypełniłam ceber surowcami zgromadzonymi przy rozbiórce zwierzęcia. Wszystko było popakowane w tkaninę i oznaczone kartkami. Teraz musiałam tylko to dostarczyć. Odpięłam kartkę przyczepioną nad drzwiami wyjściowymi i mrużąc oczy rozszyfrowywałam spis kto, komu, co i w jakim celu. Zapakowałam do "mojej" torby pióro i kałamarzyk zatykany korkiem, wewnątrz którego leniwie przelewał się tak gęsty atrament, że w normalnych warunkach wydałby mi się bardzo podejrzany. Skąd oni to w ogóle biorą? Czy my mamy na wyspie jakieś głowonogi? A czy to... może pochodzić od któregoś z nas? Sama myśl produkowania atramentu zaczęła nagle wydawać mi się bardzo kuriozalna.

Kończąc rozmyślania przerzuciłam torbę przez ramię i podniosłam cerber. Był tak ciężki jak przypuszczałam i wiedziałam, że niesienie tego na drugi koniec wioski było słabym pomysłem, a jednak musiałam się jakoś wyrobić. Wyszłam z warsztatu zatrzaskując drzwi i na dzień dobry prawie poślizgnęłam się na zmarzniętym bruku. Znów musiałam wyrzynać ze stóp te przeklęte ciernie, które przez dodatkowy ciężar zadawały straszne ból. Powoli człapałam w stronę rynku zostawiając na świeżym śniegu zielone ślady soku. Właśnie przeklinałam w duchu moje chęci robienia wszystkiego za jednym zamachem po raz setny gdy z mantry wyrwał mnie stukot kopyt o kostkę i turkot kół. Zza winkla wychylił się, rudy, zapatulony pod nos mężyczyzna ciągnący za sobą klekoczący, prawie pusty wózek. W taki sptzęt też powinnam zainwestować, zaraz po broni. Wbijał wzrok w drogę przed sobą i wyglądał na zamyślonego, a może po prostu wydawał się taki starając się nie odsłaniać twarzy przed zimnem. Przypomniało mi się, że po wiosce krążą transferzy, a to mógł być jeden z nich. Mój wzrok został przyciągnięty przez źródło stukotu, kopyta nieznajomego. Musiał być centaurem, albo jakimś koniem. Podeszłam do przodu tak, aby przeszedł obok, niezagradzając mu drogi gdyby okazało się, że się pomyliłam. W końcu mnie zauważył. Z pewnością wyglądałam dziwnie, stojąc naga na mrozie tylko z cebrem pełnym paczuszek i materiałową torbą przewieszoną przez ramię. Nawet moje liście były w opłakanym stanie: pociemniałe i postrzępione, wyglądały na zeschnięte. Zatrzymał się, a ja zrobiłam mały kroczek w jego stronę. Wiedziałam, że nawet gdyby mi pomógł, musiałabym z nim iść zebrać podpisy od wszystkich adresatów dostaw.

– Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem?– powiedziałam, zastanawiając się jak nie zabrzmieć głupio ani nieuprzejmie– Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...

Ancymon?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz