Nie wiedziałam, czy zabranie Lucia do wioski jest dobrym pomysłem,
mogłam to śmiało porównać do wejścia w paszczę lwa i prawdę mówiąc,
obawiałam się tego, co może się wydarzyć. Już jedną ucieczkę z
samotnikiem w roli głównej niedawno zaliczyłam i moje kontakty z Radą i
innymi osadnikami oziębiły się. Jak przedtem były skute lodem, tak teraz
nie widziałam szansy na poprawienie ich. Zostałam odciągnięta od moich
obowiązków, a pensja obniżona, prawdopodobnie ktoś, kto mnie wtedy
widział, wydał i mnie, i Tenebrisa. Utrzymanie domu, konia, ubrania dla
mnie - to wszystko kosztowało, ostatnimi czasy, nie za mało, a brak
gotówki widocznie się na mnie odbił. Zawsze, gdy byłam w potrzebie,
zjawiał się Jules - ale tym razem nie miał już jak mi pomóc.
Siedziałam w ciepłym powozie ciągniętym przez dwa skarogniade konie,
szczelnie okute w polarowe derki i przeciwpoślizgowe, nowowynalezione
podkowy, bo nie tylko nam zima dawała się we znaki. Ciągnąc nosem czułam
przenikający do moich nozdrzy mróz, a wszechobecna biel iskrzyła się w
oczach. Niedalej niż cztery powozy w przód jechał Lucio, moje emocje w
stosunku do niego także były sprzeczne. Nie wiedziałam jakie relacje
panują między nami, jedna noc pewnie niewiele znaczyła, a oprócz niej
nie było między nami żadnych zbliżeń, więc mogłam go narazie nazywać
tylko sojusznikiem. Ba, nie wiem nawet, czy nim był, nie do końca mu
ufałam.
Wyszłam z powozu, gdy ten się zatrzymał i dałam przewoźnikowi należne.
Wywiózł mnie dokładnie tam, gdzie chciałam, mimo że wcale nie musiał -
na przeciwległą do mojej, linię graniczną, gdzie mieścił się (mniej lub
więcej legalny) rynek. Kupiłam tam leki, od dłuższego czasu męczyły mnie
mdłości, niemiłosierne bóle głowy i brzucha, a i okres chyba wyjechał
na wakacje. U medyków dostałabym tylko niepewne zioła, które niezawsze
uśmierzają tak mocny ból, a tabletki są niezawodne.
Kupiłam to, co miałam w interesie, po czym zaczęłam wracać na główny
rynek wioski, w celu odszukania Lucia, mimo że nie wiedziałam czemu to
robię, w końcu poradzi sobie beze mnie. Niefortunny zbieg okoliczności
wygonił mnie na drugi koniec wioski, a że granice nie były ostatnimi
czasy bezpieczne, usłyszałam zbliżający się w moim kierunku tupot
ogromnych łap. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zwierzęcia, jakie
aktualnie stało kilka kroków za mną. Siłą rzeczy powstrzymywałam drżenie
ciała, gdy zimny pot spływał mi po plecach.
Gigantyczny potwór z czarnymi, mętnymi oczami zasłoniętymi rządzą krwi,
ze sklejoną przez bordową substancję sierścią i błoniastymi skrzydłami.
Naparł na mnie, a ja poczułam smród zgnilizny i padliny, gdy tylko się
zbliżył. Jego ryk zagłuszył wszystkie moje zmysły, a strach przysłonił
wzrok. Z przerażeniem chwyciłam za największe i najostrzejsze sztylety,
jakie przy sobie miałam. Wziął rozbieg, kilkoma krokami pokonując
odległość, jaka nas dzieliła, a piach wzbił się w powietrze przez
ogromne łapy sunące po ziemi. Był na wyciągnięcie ręki, kiedy bezwiednie
zatopiłam sztylet w jego ciele, wypruwając jedną z idealnie ukrwionych
żył, w których płynęła życiodajna, bordowa, lekko czarna krew o innej
konsystencji niż nasza. W tym samym momencie ból przeszył mój brzuch, a
ja praktycznie poczułam wypływające wnętrzności, choć przez
obezwładniające cierpienie wiedziałam, że to tylko mój wymysł, w
rzeczywistości rana nie była aż tak głęboka i szybko odzyskałam rezon,
wbijając nóż jeszcze głębiej, a moja dłoń zatopiła się w cielsku
zwierzęcia. Doskonale czułam przepływające pod moimi palcami ścięgna i
żyły, wypruwając je jeszcze mocniej, niż poprzednio. Mój krzyk, gdy jego
zęby zatopiły się w mojej ręce, został zagłuszony przez chrzęst kości, a
zmiażdżona noga spoczywała pod ciałem zwierzęcia, któro straciło
równowagę przez umykające z niego życie. Musiałam trafić na tętnice. Ten
z rozmachem odrzucił mnie łapą na drzewo kilka metrów dalej, a ja
odbiłam się od niego z głuchym hukiem, raniąc boleśnie całe ciało.
Opadłam na ziemię, na resztki ścięgien i żył stworzenia, z obrzydzeniem
widząc, że pozostałości znalazły się na jego pozlepianej sierści. Rzucił
się na moje bezwiedne już ciało, a ja coraz słabiej czułam ból i coraz
mniej widziałam, wiedząc że zwierzę dopiero zaczęło rozpruwać moją skórę
i za wszelką cenę chciało dobrać się do wnętrzności, aż nagle poczułam,
jak padł nieruchomo na mnie, zalewając mnie lepką krwią, która zaś
mieszała się z moją, wydobywającą się obficie z wszystkich ran, które
pokrywały mnie od stóp do głów. Bordowa ciecz w dalszym ciągu torowała
sobie drogę po naszych skatowanych ciałach, spływając w dół, a
metaliczny smak sprawił, że zachciało mi się wymiotować.
Najpierw umarł Jules, a dzień później umrę ja.
Wypadki chodzą po ludziach, ale u nas to chyba rodzinne.
Lucio?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz