19 września 2018

Od Lucia CD Galii

     Pierwszy raz w życiu jechałem takim dziwnie skonstruowanym powozem. No, w końcu czego można się spodziewać po materiałach budowlanych na wyspie. Chyba i tak najbardziej liczy się to, że przyczepa się jeszcze nie roztrzaskała po najechaniu na większy kamień lub korzeń drzewa wystający z ziemi. W ciszy obserwowałem widoki zza małego okna i stwierdziłem, że jedziemy dość szybko jak na taki powóz. Dzięki temu przynajmniej szybciej zjawimy się w wiosce i szybciej będę mógł załatwić swoje interesy. Na szczęście Galia mnie w miarę dobrze przyodziała. Dzięki temu płaszczowi Julesa wyglądałem prawie, że jak szlachcic, a włosy estetycznie spięte na karku nie dawały po sobie poznać małego jeszcze przetłuszczenia. Spoglądając na ciepły szarawy płaszcz, wepchnąłem rękę w kieszeń, aby wydobyć z niej kilka koron od osadniczki, którymi miałem zapłacić za podwózkę. Przeliczyłem drobne monety akurat w momencie dojechania do celu. Nieuważnie pchnąłem drzwiczki ala karocy zaraz słysząc ich głośne i dokuczliwe skrzypienie i podszedłem do przewoźnika, aby przekazać mu odpowiednią ilość monet. Zanim odjechał poprosiłem go jednak, aby zatrzymał się niedaleko i niedługo mógł przewieźć moje zakupy z powrotem do domu Galii. Nie obeszło się bez negocjacji, ale tak czy siak wygrałem. Powóz wycofał, a ja rozejrzałem się po wiosce, na której terenie znajdowałem się pierwszy raz. Ze zdziwieniem też stwierdziłem, że jadąc powozem ominęło mnie meldowanie się u strażników, jak to Galia mnie przed tym ostrzegała. W takim razie wystarczy ładnie się ubrać oraz uczesać i od razu jesteś brany za tego dobrego, osadnika? Parsknąłem pod nosem zapinając kilka guzików płaszcza, gdyż zaczął wiać słaby, ale zimny wiatr. Otuliłem się puchowym materiałem i rozejrzałem po okolicy szukając wzrokiem miejsca docelowego dzisiejszej wycieczki. Zmarszczyłem nos marznąc coraz bardziej, a rzeźni jak nie było, tak nie ma. Począłem krążyć po osadzie i przechadzać się uliczkami przy okazji nawet nie zwracając mniejszej uwagi na osadników czy ich krzywe spojrzenia. Za bardzo się wczułem i nakręciłem na swoją misję, żeby przejmować się podejrzliwymi szeptami innych, i tak wiele nie zdołają mi zrobić. Po kilku minutach bezczynnego łażenia w końcu odnalazłem ten przeklęty budynek, ale przynajmniej osadzony był na obrzeżach wioski, co ułatwiało mi tylko akcję. Okręciłem się, aby zbadać teren i wykryć potencjalne zagrożenia, ale tu na szczęście ciekawskich oczu było najmniej. Mimo małego niebezpieczeństwa przywarłem do chropowatej ściany rzeźni i zakradłem się do niskiego okna. Dyskretnie zajrzałem przez nie do środka i z zadowoleniem stwierdziłem, że w środku nikogo nie ma. Jednak zdecydowałem się poczekać jeszcze chwilę, może ktoś stoi na zapleczu albo w magazynie. Po upływie kolejnych kilku minut byłem przekonany, że jestem w okolicy sam, a dziwne to, gdyż był środek dnia i ktoś powinien tu pracować i pilnować towaru. Pilnować go przed takimi wygłodniałymi wilkami jak ja. Rozluźniłem nieco spięte ramiona i zakradłem się do tylnych drzwi prowadzących od razu do chłodzonego pokoju ze sporymi zapasami mięsa. Szybkim krokiem wsunąłem się do środka i bezgłośnie zamknąłem za sobą drzwi. Dziwne, że w ogóle nie były zamknięte, ani jakkolwiek zabezpieczone. Na chwilę zastygłem upewniając się o braku obecności jakiegoś osadnika, tak na wszelki wypadek. Odetchnąłem z ulgą i wyjąłem z dużej, wewnętrznej kieszeni płaszcza dwa spore, materiałowe worki złożone w kostkę. Zwinnym ruchem je rozłożyłem i przystąpiłem do pakowania w nie tyle mięsa, ile będzie w stanie się tam pomieścić, a także ile sam zdołam unieść. W mgnieniu oka jeden wór był już pełny, więc zawiązałem go grubym sznurem, po czym przystąpiłem do upychania mięsa do drugiego. Takim sposobem opróżniłem dwie półki zmrożonego, przepysznego mięsa. Nie ma mowy, żebym w zimę miał głodować przez głupie zwierzęta chowające się we własnych norkach. Zapasy się same nie zrobią, a żeby teraz robić je samodzielnie w lesie, jest zdecydowanie za późno. Gdy wiązałem sznur na drugim, a jednocześnie ostatnim worku usłyszałem trzaśnięcie głównych drzwi i wzdrygnąłem się czując gęsią skórkę na karku. W pośpiechu dokończyłem robotę, ale ręce odmawiały posłuszeństwa i ze stresu zaczęły głupio latać. Uniosłem nieco zmieszany wzrok na główne drzwi do mrożonego pokoju, których klamka delikatnie się poruszyła. Gdy po dłuższej chwili jednak drzwi ani drgnęły, klamka zaczęła latać o wiele mniej spokojnie.

- Cholera, znowu przymarzło - usłyszałem głośne warknięcie i kroki oddalające się od drzwi.

Stałem w miejscu zadowolony, że udało mi się uniknąć nakrycia przez właściciela rzeźni, ale przypomniałem sobie, że facet mógł pomyśleć racjonalnie. Osadnik właśnie zbliżaj się do drzwi, przez które wszedłem do środka. Szybko zareagowałem i dziękując przypływie adrenaliny wyleciałem przez drzwi jak strzała i ukryłem się po drugiej stronie budynku. Drzwi nie zdążyły się domknąć, a rzeźnik zaniepokojony wbiegł przez nie do środka. Skorzystałem z sytuacji i ruszyłem pędem w stronę blisko znajdującego się lasu jeszcze na terenie wioski. Zdołałem usłyszeć tylko głośną wiązkę wulgaryzmów dobiegającą z rzeźni. Zaśmiałem się pod nosem zadowolony, że misja się powiodła i rzuciłem wory z mięsem pod drzewa zmęczony już dźwiganiem ich. Uniosłem głowę z jeszcze większym szczęściem spostrzegając, że przewoźnik podjechał swoją ''karocą'' pod wyznaczone miejsce. Zza drzew udało się dostrzec konie i podniszczoną przyczepę. Nabrałem jeszcze trochę powietrza i strzepując z ubrań szron pociągnąłem za wory i ruszyłem do przyczepy. Przywitałem się z tym samym przewoźnikiem, co wcześniej przywiózł mnie do wioski i zgodnie z moją prośbą pozwolił mi zapakować ''zakupy'' do przyczepy. W normalnych okolicznościach wsiadłbym tam wraz z towarem, ale przypomniałem sobie o Galii i mimo, iż miała wrócić sama, chciałem ją znaleźć. Zamknąłem drzwi przyczepy i nakazałem facetowi zostawić worki pod drzwiami posiadłości osadniczki. Musiałem za to zapłacić więcej koron, ale pieniądze i tak należały do Galii, więc dla mnie to żadna różnica. Przewoźnik przyjął pieniądze, zlecenie i zaraz zniknął za drzewami. Zazgrzytałem zębami odwracając wzrok od głębi lasu, w którą wjechał powóz i ruszyłem brzegiem lasu planując odnalezienie żniwiarki. Nie miałem pojęcia, gdzie mogła teraz być. Oczywiście opowiadała mi o swoich planach na dzisiaj, ale ledwo się znajduję w tej wiosce i nie wiem gdzie mogą być te jej siedziby. Z drugiej strony wolę tam nawet nie wracać, możliwe, że rzeźnik coś podejrzewa. Miałem już rezygnować i wracać do domu Galii żeby tam się z nią spotkać, ale do nozdrzy wdał mi się ostry i siarczysty zapach krwi. Świeżej, na pewno nie ludzkiej krwi. Zmarszczyłem brwi idąc w wyznaczonym przez ostrą woń kierunku zastanawiałem się, na co mogę się tam natknąć. Może jakiś samotnik upolował sobie śniadanie, albo zwierzętom zachciało się walki urządzać, ale to wciąż tereny wioski, więc obie opcje są mało prawdopodobne. Gdy zapach robił się bardziej wyrazisty, przyspieszyłem, aż w końcu biegłem zwinnie przeskakując wszystkie przeszkody napotkane na drodze. Nawet gruby, przewrócony pień mi nie przeszkodził, a dobrze się składa, że właśnie za nim był owy nadawca nieznośnego dla mojego nosa zapachu. Wystarczyła mi sekunda, aby zorientować się, co tu się właściwie odpierdala. Bestia, pod którą leżała zmasakrowana Galia rzuciła się na mnie, ale za późno, gdyż ja już przyczepiony byłem pazurami do jej pleców. Pysk z ostrymi kłami szybko się rozwinął, co pozwoliło mi wbić zębiska w grubą skórę na grzbiecie kotowatego. Zacisnąłem szczęki na skórze i mięśniach pod nią sprawiając przy tym przeciwnikowi niespory ból. Galia i tak go już porządnie zmasakrowała, ale to ja musiałem wykonać ostateczny ruch. Nadal solidnie trzymając się zębami skóry przy karku przerzuciłem tylne łapy nad prawym ramieniem bestii i zaparłem się pazurami o silnie uzębiony pysk przeciwnika. Groziła mi utrata łapy, ale zanim pantera zdążyła jakkolwiek zareagować, mocno pchnąłem łapami w przód, nienaturalnie mocno przekręcając jej łeb, a gdy usłyszałem głośny trzask, wyjąłem bolące już zęby spod skóry bestii i zeskoczyłem z niej. Niby cała akcja była szybka, ale przez stres wszystko się przeciągnęło. Moja wilcza postać ledwo wytrzymała, gdyż po zabiciu zwierzęcia od razu przybrałem na powrót ludzką postać. Rozwścieczony, ale też strasznie spłoszony przypomniałem sobie o zmasakrowanej osadniczce leżącej pod zwłokami przed chwilą zabitego zwierzęcia. Zepchnąłem śmierdzące cielsko ofiary na bok i padłem na kolana tuż przy Galii. Ująłem w dłonie jej twarz i czując łzy napływające do oczu lekko nią potrząsałem chcąc sprawdzić, czy jeszcze dycha.

- Przestań mną targać... I pomóż mi - wysyczała cicho, a przez krew bulgoczącą w buzi była jeszcze mniej zrozumiała, ale doszedłem do tego, co powiedziała.

Narzuciłem na siebie płaszcz Julesa odrzucony na bok przed przemianą i szybko, ale ostrożnie wziąłem dziewczynę na ręce. Ta momentami cicho syczała, ale wiedziałem, że gdyby miała siły to darłaby się w niebo głosy. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia. Cudem jeszcze dychała, po tym co zrobiła jej bestia. Z histerycznym śmiechem przyznałem, że jednak na coś przydało się moje błądzenie po wiosce, gdy bez problemu odnalazłem dom uzdrowicielki. Nie wiem, co sobie pomyśli o mnie, ale teraz najważniejsze jest zdrowie żniwiarki i mam nadzieję, że ona też to weźmie pod uwagę. Z przejęciem waliłem pięścią w drzwi czując, że każda sekunda się liczy i że z każdą sekundą trzymam w rękach mniej żywe ciało. A na tym ciele akurat mi wyjątkowo zależało, chciałem żeby przeżyło. Tak strasznie chciałem, żeby Galia z tego wyszła. Chociaż co ja opowiadam, przecież to Galia.

Galia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz