19 września 2018

Od Ancymona CD Aven

Cofnięcie w rozwoju cywilizacyjnym po trafieniu na to odludzie było nieopisane. Nagle ponownie byliśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie samych, swoją wiedzę i łaską, bądź niełaskę natury, która powiedzmy sobie szczerze, wolała nas uwalić, niż dać dychać. Cały świat zwrócił się przeciwko nam, mi już strzykało w kościach, a to wszystko zapowiadało się gorzej, niż źle.
No ale co innego mogliśmy robić, jak po prostu próbować pruć przed siebie? Instynkty samozachowawcze przeciętnego Kowalskiego zaprawdę mnie osłabiały. Łatwiej by było, gdyby w takich sytuacjach człowiek bez krztyny zastanowienia się, targnąłby się na swój żywot. Kołek w brzuch, jakieś jagódki, pobliski klif, czy może pysk jakiego to tam paskudnego stworzenia.
To nie, chce mu się żyć i mieć jakąś z palca wyssaną nadzieję na to, że ktoś jakimś cudem go stąd wywiezie i przywróci na łono miejskiej natury. Szło zatęsknić za chaosem, hałasem i smogiem. Nawet za tymi niezbyt lubianymi twarzami.
Za bardzo ważną dwójką.
Za uśmiechem.
Za radosnym śmiechem, a nie jedynie krzykiem rozdzierającym płuca kolejnej ofiary ataku rozwydrzonego i nadpobudliwego samotnika.
Znowu zaczynałem się rozpływać i dręczyć o wiele ciekawszą przeszłością. Znowu począłem odczuwać tę nieopisaną pustkę, która szczerze mówiąc namiętnie towarzyszy mi od początku „przygody” na tej przeklętej wyspie, czy cholera w sumie wie, co to tak właściwie jest.
A obiecałem sobie, że oszczędzę sobie melancholijnych momentów, dla własnego zdrowia, bo na dobre w zdecydowanej większości mi to nie wychodziło. Wręcz przeciwnie, odnosiłem nieodzowne wrażenie, że każda sekunda spędzana na rozpamiętywaniu tego, co było przed całym tym koszmarem, dodaje mi kolejnych kilku lat i im dłużej się tym wszystkim zamartwiam, tym szybciej zmierzam w stronę dołu, byle ułożyć się te pięć stóp, czy ile tam, pod powierzchnią.
Westchnąłem ciężko, wiążąc przy okazji sznurki przy spodniach, bo jednak były odrobinkę za duże, zsuwały się z moich coraz węższych bioder i tylko doprowadzały mnie do szewskiej pasji, gdy na początku posiadania tych szmat zostałem zmuszony do notorycznego poprawiania ich jakieś pięć razy w ciągu dwudziestu minut. Później zdecydowałem się zainwestować w bardzo prowizoryczny pasek, ale działał? Działał i to jak!
Kopyta uderzyły radośnie o kostkę, którą wyłożone były bardzo prymitywne ścieżki, chodniki, czy co to tam innego, chociaż w większości przypadków człowiek i tak spotykał się z dobrze udeptaną przez tutejszych obateli dróżką, która była na tyle twarda, że nie zapadała się pod moim równie przeciętnym i skręconym na szybko wózeczkiem, którym posługiwałem się przy transporcie rzeczy mniej i bardziej ważnych.
A teraz stałem, wiedząc, że przede mną kolejny dzień latania wte i wewte dowożąc paczki pakuneczki.
Było zimno, oczywiście delikatnie rzecz ujmując, bo gdybym miał dosłownie rzucić, co o tym wszystkim myślę, dostałbym zazwyczaj po łbie od pierwszej lepszej osoby. Także co, także przed wyjściem wcisnąłem się w jakiś marny szal i jakieś grubsze ciuchy.
Było zimno, a jak spod ziemi wyrosła przede mną wręcz naga, ruda, jak jaka wiewióra kobita. Ślęczała tak, jak ostatnia sierotka Marysia i zerkała na mnie, dzierżąc śmiało jakieś paczki. No, a jak paczki, to sprawa pewno do mnie, to przystanąłem i łypnąłem na nią uważnym spojrzeniem, oczekując jakiegoś działania z jej strony.
— Przepraszam pana bardzo, czy mógłby mi pan pomóc z transportem? — zapytała, niezwykle cicho i dość nieśmiało, jakbym jej miał zaraz krzywdę zrobić. — Oczywiście, jeśli nie sprawiło by to panu większych kłopotów...
Tutaj parsknąłem głośnym śmiechem, może nawet zbyt głośnym i pokręciłem z niedowierzaniem głową. Zerknąłem jeszcze raz, to na dziewuchę, to na mój rozklekotany wózeczek, który dzielnie przedzierał się przez zaspy.
— Od tego tu jestem, śmiało — rzuciłem, nadwyraz pozytywnym głosiskiem, gubiąc gdzieś na chwilę całą swoją markotność i rozdrażnienie, które pojawiało się ostatnimi czasy niezwykle często. — Powiedzieć tylko, gdzie, jak i do kogo, jeśli łaska. No, inaczej nie dowiozę — dodałem, wzruszając ramionami i poprawiając nieco wózek.
Zastukałem szybko prawym kopytem.
Było chłodno.
— Zresztą, nie zimno ci, panienko? — spytałem jeszcze, oblatując spojrzeniem drobną dziewuszkę, która to pewno była nimfą, czy czym tam innym. Może inaczej to funkcjonuje? Cholera wie w sumie.

Aven?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz