Na wyspie już tak było i doskonale o tym wiedziałam, więc dlaczego dopiero teraz jest mi przykro, skoro wcześniej także nieraz straciłam bliskiego? Jules był ostatnim członkiem rodziny, który mógłby podtrzymać nazwisko, ostatnią osobą, na której mogłam polegać i wiedziałam, że w razie czego otrzymam pomoc. Może nie był na co dzień najlepszym bratem i wydawało się, że to ja jestem ta zaradniejsza i starsza z naszej dwójki, ale skrycie wiedziałam, że to nieprawda, a porównywanie nas jest głupstwem.
Zawiał mocny wiatr, przez co zadrżałam, stojąc obok Doriana. Automatycznie objęłam swoje chude ramiona, pocierając je, aby zrobiło się cieplej. Miażdżąca aura nie opuszczała tego przeklętego miejsca ani na chwilę. Poczułam ciepło bijące od mężczyzny za mną, który mnie objął.
– Chodźmy może do baru – zaproponował, na co się zgodziłam niemym skinieniem głowy. Zostawiłam Doriana i sprzęt w prowizorycznej, zakrytej stajni stojącej niedaleko, bo nasz cel, do którego zmierzaliśmy mieścił się ulicę dalej.
W barze nie było dużo ludzi, panowała miła cisza i atmosfera, wewnątrz był półmrok. Kuso ubrane kelnerki latały od stolika do stolika, zachowując się co najmniej tak, jakby gościli tłumy w nieswoich skromnych progach. Po zajęciu stolika zamówiliśmy napoje, a że nikt z nas nic nie mówił, postanowiłam zacząć temat, aby przerwać ciszę, mimo że nie była ona niekomfortowa.
– Dziękuję, że poszedłeś ze mną. Nie musiałeś – odparłam, czując potrzebę okazania minimalnej wdzięczności, co było w moim przypadku dziwne. Zwykle nijak nie odpowiadałam na miłe gesty skierowane w moją stronę, po prostu je ignorowałam, potajemnie czerpiąc korzyść, ale chyba to była sytuacja pod tytułem „inne”.
Już miał mi odpowiedzieć, kiedy do naszego stolika podszedł dobrze zbudowany, ale niski mężczyzna, na oko trochę starszy, z kilkudniowym zarostem.
Nie wyglądał mi na kelnerkę z naszymi zamówieniami.
– A pan, co? – spytałam wyczekująco, unosząc prawą brew w zdziwieniu. Nieczęsto jestem zaczepiana, raczej wszyscy patrzą na mnie z oddali, tylko obserwując.
– Dlaczego on nie był wylegitymowany? – spytał dziwnym głosem, patrząc na strażników, którzy weszli właśnie do baru w wiadomym celu.
– Ja to zrobiłam – podałam mu moją legitymację, aby wiedział kim jestem i że mam do tego prawo, a ten tylko skinął głową, mrużąc podejrzliwie oczy. Strażnicy zbliżali się do naszego stolika nieubłaganie szybko, a ja w tym momencie żałowałam, że w barze praktycznie nie ma ludzi. Nieznajomy odszedł od naszego stolika, a ja przeklęłam siarczyście, wstając od stolika i narzucając na siebie czarną pelerynę.
– Może innym razem tutaj przyjdziemy, musimy uciekać – powiedziałam, widząc że mężczyzna, który z nami rozmawiał, wyszedł z baru. Drzwi budynku były zamknięte i nikt więcej nie wiedział, kim jesteśmy. Z tego powodu musieliśmy po prostu podjąć się biegu, a następnie ucieczki na Dorianie. Strażnicy wiedzieli, że legitymacja Aarona jest fałszywa, bo ten od dawien dawna już nie żył, co mogli łatwo sprawdzić, a nie myślałam, że akurat dzisiaj trafimy na kontrolę, zwykle wiedziałam kiedy i jaka będzie, ale chyba zostałam minimalnie odsunięta przez Radę od moich obowiązków przez śmierć brata, aktualnie na niekorzyść.
– Jeden z nich miał ostatnio skręconą kostkę, nie pobiegnie za nami, ale drugi już tak, więc mam nadzieję, że szybko biegasz – powiedziałam, jednym ruchem naciągając mocno kaptur na twarz, aby nie było jej widać i sama zrobiłam to samo. Aktualnie Tenebrisowi groziły w najlepszym wypadku lochy do końca życia, w najgorszym śmierć, a mnie wygnanie z wioski, co także, niestety, wiązało się ze śmiercią, niekoniecznie z rąk kata osady.
Tenebris?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz