13 września 2018

Od Ancymona - "Echo"

" Echo "

„Wspaniale było po raz pierwszy usłyszeć kolejną parę stóp. Ponownie zaskakująco małych nóżek, które tak radośnie, pilnie i prędko uderzały o parkiet w naszym salonie. Zabawnie plaskały, łupały, tuptały na tyle mocno, by móc zacząć zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem już nie zaczęły go boleć.
Nasze skromne M4 stało się nagle jeszcze ciaśniejsze, mniejsze i trudniejsze do poruszania się, czy nawet życia. Jednak na ten moment chyba aż tak bardzo nam to nie doskwierało.
Były rzeczy ważne i ważniejsze, a wychowanie Kamila bez zbędnych niespodzianek i katastrof związanych z przeprowadzkami, na które o dziwo było nas stać, zdecydowanie zajmowało pierwsze miejsce. Niepotrzebne nerwy. Niepotrzebne ryzyko.
Przecież jeszcze za chwilę Marysia miała pójść do przedszkola.
Chociaż szczerze mówiąc, to patrząc na całą sytuację po latach, nieco żałowaliśmy, żeśmy jej nie podjęli. Byłoby łatwiej, później spraw się tylko nagromadziło, a nam pozostało siedzieć ze zmartwieniem wymalowanym na twarzach, bo kolorowo jednak już nic się nie zapowiadało.”

Młody… Jaki tam młody, już prawie trzydziestopięcioletni, Mazurkiewicz, po raz kolejny wspomniał kartkę wyrwaną z dziennika matki. Nie miał zielonego pojęcia, jakim cudem pamiętnik rodzicielki został poszkodowany, ale jednak pewnego dnia znalazł nieszczęsny świstek i przeczytał go, wręcz na jednym tchu. Bo prawdopodobnie też tak został napisany i chociaż nie zawierał żadnych większych ekscesów, czuł, jak bardzo ciężar treści zaczyna uciskać jego klatkę piersiową, uniemożliwiając podniesienie się na, chociaż dwa milimetry.
Przeklinał w myślach fakt, że posiadał tak dobrze wykształconą pamięć fotograficzną. Litery wciąż przeskakiwały mu przed oczami, zagięcia malowały się na wyimaginowanej kartce, którą mógł miętolić w nieskończoność.
Treść zawsze pozostawała taka sama i to raczej nie miało zamiaru się zmienić.
Słowa wręcz wyryły się w jego głowie, wypaliły na zwojach myślowych, utrwaliły na tyle skutecznie, że żadne próby zapomnienia nie przynosiły efektu, a możliwości i szanse na wymazanie fragmentu z życiorysu powoli się kończyły.
Oczywiście, że tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że to, co przeczytał, to jego i na zawsze zostanie to gdzieś przy jego sercu, wraz ze wspomnieniem łagodnych oczu matuli, a jednak naiwnie wierzył w to, że może coś jednak się zmieni. Że może coś go trafi i jednak przekreśli wszelakiej maści rozpamiętywania.
O matce.
O rodzinie.
O przeklętej zupie, na którą tak to psioczył, a teraz jednakowoż z chęcią by jej uszczknął. Nawet kropelkę, jedną łyżeczkę, ni więcej. Ba, zapachem to by się nawet nacieszył i najadł!
Potrzebował poczuć, że jednak ma dom, że gdzieś tam się czai, że to wszystko ma jakikolwiek sens. Chciał pociągnąć jeszcze Maryśkę za warkocze, nawet jeśli już dawno ścięła włosy. Chciał wtulić się w bok matki, by ta leniwie nucąc pod nosem jakąś kołysankę, przeczesywała palcami jego kłaki. Może lekko drapała głowę, oczywiście tymi zadbanymi, utrzymanymi w średniej długości i kształcie migdałów, paznokciami.
Może liczył na to, że ktoś jeszcze kiedyś zrobi mu kakao, które wciąż cenił bardziej od kawy. Może liczył na to, że uda mu się wściubić stopy w miękutkie papucie. Może liczył na to, że kiedyś jeszcze włączy sobie telewizję i oglądnie pieprzone Lata Miodowe, które uznawał za kunszt najwyższej klasy.
Kamil Mazurkiewicz najzwyczajniej w świecie liczył na to, że kiedyś dane będzie mu jeszcze żyć. Nie walczyć o życie. Po prostu żyć, tak, jak wcześniej, bez obaw o smętną rzeczywistość.
Kamil Mazurkiewicz miał zdecydowanie za dużo niedomkniętych spraw, które wyczekiwały dokończenia. Nie ważne za jaką cenę. Nie ważne, kiedy i jak. Musiał, po prostu musiał, choćby miałaby być to ostatnia rzecz, na jaką się targnie.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz