Nigdy nie byłam specjalnie strachliwa, raczej miałam się za odważną
osobę, ale w tym momencie wzięły mnie wątpliwości. Wiedziałam czym
ryzykuje, gdy zabrałam Tenebrisa ze sobą do wioski, a on wiedział
(chyba) jak ważna dla mnie jest posada, jaką pełnię, oraz to, że bardzo
długo na nią pracowałam. Teraz, przez jeden malutki błąd,
niedopatrzenie, mogłam wszystko zaprzepaścić i skazać się na więzienie, a
nawet śmierć, sprzymierzeńcy Samotników byli zazwyczaj surowo karani, a
ja nie jestem żadnym wyjątkiem. Od dawna mnie o to podejrzewali, w
dodatku miałam jeszcze kontakt z Lucio i Julesem, który zresztą był moim
bratem. Nie obracałam się nigdy w towarzystwie osadników, chyba że coś
chciałam, a to było powodem, dla którego ich zaufanie do mnie było mocno
ograniczone. To lepiej.
Jechałam na Dorianie do mojego domu, korzystając z okazji, że mężczyzna
wziął na siebie zadanie mające na celu zmylenie ich, nie chciałam robić
mu problemów, jednocześnie nie wpędzając ich na siebie. Ze zdziwieniem
poczułam w kościach (oraz usłyszałam) tętent końskich kopyt, z
przerażeniem odkrywając, że tamten musiał wezwać wparcie, skoro czepili
się także i mnie. Popędziłam Doriana, zauważając pierwsze krople potu na
jego szyi. Z niezadowoleniem obrałam niebezpieczniejszą drogę, ale z
większą możliwością na zgubienie straży. Jeden z nich zrobił się na tym
terenie bardziej pewny siebie i chyba w głowie zaświatała mu nagroda za
złapanie mnie, bo w szybkim tempie ruszył w moją stronę, rzucając
ostrzem, któro trafiło w moją wiejącą kurtkę, rozrywając ją, przez co
cały puch wypełniający wnętrze opadł na ściółkę leśną, a po moich
plecach automatycznie przeszedł dreszcz spowodowany zimnym wiatrem.
Drugi strażnik także wydobył broń, ale został w tyle. Poprzedni usiłował
zepchnąć mnie z siodła, nabijając jeden siniak na drugim oraz tnąc
materiał ubrań. W tym momencie cieszyłam się, że miałam zbyt grube
warstwy, a strażnik nie mógł zamachnąć się na tyle, aby coś mi zrobić. W
pewnym momencie skręciłam nagle w stronę gór, a ten, nieogarniając -
pojechał prosto, robiąc duży łuk i na szczęście już do mnie nie
dojeżdżając. Widziałam jego sylwetkę, majaczyła między drzewami, a
krzyki i świst wiatru wypełniał mi uszy, boleśnie dając znać, że jest
zima. W końcu wjechałam w góry, opatulając się pozostałością z mojej
kurtki i jechałam kompletnie bez celu, mając szczerą nadzieję, że
Tenebris sam mnie znajdzie, skoro mnje tu wysłał. Po części miałam rację
i wcale nie musiałam długo krążyć, aby go spotkać - stał, oparty
nonszalancko o pień jednego z zaśnieżonych drzew, na co prychnęłam,
podjeżdżając.
– Widzieli mnie. Mogę już nie wracać, a ty możesz pokazać mi jak to jest
być rodem z Tarzana – powiedziałam, odganiając od siebie łzy. Było
zimno, jeszcze by mi zamarzły!
– Nie jest tak źle, wbrew pozorom, da się przyzwyczaić. Za jakiś czas
wrócisz do siebie i dalej będziesz straszyć innych swoją osobowością –
powiedział, na co zmierzyłam go spojrzeniem.
– Ja straszę, ale to ty odstraszasz – podsumowałam. – to gdzie jedziemy?
Tylko szybko, jak Dorian zachoruje, to sam go będziesz leczył! Masz
derkę? Albo owijki, tak, owijki też by się przydały. I pasza, w końcu
musi coś jeść. Bo masz co jeść, prawda? – spytałam, patrząc na niego
przerażona. Będę w najprawdziwszym lesie przez kilka dni i nocy z rzędu,
w co ja się wpakowałam?!
Tenebris?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz