22 września 2018

Od Ancymona - ''Echo, cz.2'' [etap1 > etap2]

Śmieli mówić o nim jak o narwanym dzieciaku z wybujaną wyobraźnią, dzikimi pomysłami i nieokrzesanym sposobie bycia, czy tam życia. Zakała rodziny, potomek o wiele mniej posłuszny, niż starsza siostra. Kamil nie miał najmniejszego zamiaru się dostosowywać, rzucał coś i fukał, że on taki, jak Marysia, to nie ma zamiaru być. Był sobą, nie kopią rodzeństwa w innym opakowaniu.
I oczywiście musiał zaznaczać to na każdym kroku swojej egzystencji. Podkreślał to przy każdej możliwej okazji, nie bacząc na to, co by się nie działo. Czy się wali, czy się pali, ten zostawał przy swoim, nawet jeśli późniejsze przyznanie się do przewinienia miało z trudnością przechodzić mu przez gardło. Chociaż i tak w większości przypadków nieszczęsna gula pozostawała w krtani, skutecznie blokując drogę dla ciężkich i trudnych słów.
Tak, w wypowiadaniu się na tematy maści wszelakiej, młody Mazurkiewicz raczej nigdy nie był orłem. Plątał się w tym, co chciał przekazać, tracił rytm się gdzieś po drodze i z niezwykłą łatwością gubił rozpoczęty wątek. A rozmowa o emocjach? To już było coś, czego nigdy nie miał zamiaru dopuścić do swojej świadomości. Uczucia były tematem tabu. Chociaż oczywiście, posiadał je, nie dzielił się nimi. Uznawał to za zbytnie otwieranie się.
Od zawsze był przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa swojej psychicznej strony. Wyjawianie tego, co poczuwa w danym momencie? Szansa na wbicie szpili. Nie chciał zostać marnej jakości celem dla ostrych komentarzy rzucanych przez znajomych z klasy, szkoły, czy podwórka.
Możliwe, że od zawsze doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak parszywi potrafią być ludzie.
Niektórzy mówili, że głównie przez fakt bycia po dokładnie tych samych pieniądzach. Jednak co prawda, to prawda. Czasem włączała się w nim ta okrutna szuja, z którą nikt nie miał najmniejszej ochoty się zadawać, ale komu się to nie przydarzyło chociaż raz w życiu, niech pierwszy rzuci tym pieprzonym kamulcem.
I tak się kulał przez to życie, dokładnie filtrując całą docierającą do niego zawartość, jak i to, ile może od siebie dawać gdzieś dalej. Jak bardzo może dzielić się ze światem anegdotkami ze swojej smętnej rzeczywistości, czy niuansami, które niejednokrotnie go zaskakiwały.
Mimo wszystko szkołę na każdym etapie edukacji wspominał lepiej niż dobrze. Mimowolnie uśmiechał się na myśl o znajomych i głupich sytuacjach, które ich spotykały. Parskał śmiechem, gdy gdzieś w miejscu publicznym ktoś zarzucił hasłem, które bezpośrednio wiązało się z klasowym żartem powtarzanym przez całe lata edukacji. Chyba każdy miał coś takiego, ta jedna rzecz, która bawiła zawsze tak samo, nawet jeśli minęła już dobra dekada, albo i więcej.
Też dlatego pewnego dnia, gdy przewoził kolejne pakunki w tym swoim prowizorycznym wózeczku, na podsłuchanie, gdy ktoś mówił coś o „wygórowanym ego”, miał ochotę rozlecieć się ze śmiechu, głośno parsknąć i znowu spojrzeć w oczy Maćka, który namiętnie powtarzał frazę o swoim rzekomym psychologu i skali, na której znajduje się jego ego. Oklepana pierdoła, wypowiadana dobre trzy razy w tygodniu, dalej rozkładała Mazurkiewicza na łopatki.
I rzeczywiście, nawet nie wiedział, kiedy począł się śmiać, kręcić głową, wciąż żwawo pędząc przed siebie, stukając radośnie kopytami i nie przejmując się coraz dobitniejszym bólem brzucha. Zawsze zaczynał się kulić, gdy przyszło mu się roześmiać. Zawsze reagował podobnie.
Jednakowoż teraz ból nagły, rozrywający i niepokojący. Powoli roznoszący się po dolnych partiach ciała, sprowadzający go do parteru, sprawiający, że bez ostrzeżenia ancymonowego organizmu, po prostu puścił wózek, który z hukiem uderzył o grunt. Zwrócenie na siebie uwagi większości przechodniów nie było trudną sztuką, za chwilę spojrzenia padły na gnącą się w ogłuszającym bólu osobę.
Rozdziawiał usta, wydzierał się, ile miał sił w płucach, dławiąc się przy okazji łzami. Prawdopodobnie później nie pamiętał, co się działo, czuł tylko ból, który szybko przeniósł się na kręgosłup, nogi, pieprzoną dupę, dosłownie wszystko.
Chwilę później wylądował koło wózka, łupiąc pięścią o grunt, ślepo wierząc w to, że wyżycie się na biednej glebie odejmie mu odrobiny bólu, a zagryzanie języka do krwi jakkolwiek pomoże. Nie pomagało, tępa igła wbijała się coraz głębiej, przebijała przez dolne kręgi, śrut przechodził mężczyznę na wylot. Jakby kto wziął potężne ostrze i łupnął nim prosto w bezbronne ciało, odrąbując dolne partie ciała na dobre.
Cierpiał tak jeszcze przez chwilę, oglądając ponownie każdą scenę z jego życia, bo nie było to możliwe, musiał właśnie umierać, nie widział innej możliwości.

Coś mi tu nie grało. Pomińmy już długo oślepiające mnie słońce i kobietę, która zerkała na mnie z góry, przy okazji uśmiechając się pokrzepiająco.
Tępe papierowe uczucie owładnęło moją jamę ustną. Zabrakło mi śliny, mlaskanie na nic się nie zdawało i nawet podane mi za chwilę naczynie z wodą, za przeproszeniem, gówno dawało.
Coś nieznanego.
Chwila analizy.
Bingo.
— Jak wyglądam? — spytałem ledwo przytomny, marszcząc czoło i za chwilę kaszląc, bo gardło drapało mnie niemiłosiernie. Kobieta odpowiedziała mi ładnym, melodyjnym śmiechem.
— Jak rasowy shire — odparła, klepiąc mnie drobną dłonią po boku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz