Śmieli mówić o nim jak o narwanym
dzieciaku z wybujaną wyobraźnią, dzikimi pomysłami i nieokrzesanym
sposobie bycia, czy tam życia. Zakała rodziny, potomek o wiele mniej
posłuszny, niż starsza siostra. Kamil nie miał najmniejszego zamiaru się
dostosowywać, rzucał coś i fukał, że on taki, jak Marysia, to nie ma
zamiaru być. Był sobą, nie kopią rodzeństwa w innym opakowaniu.
I
oczywiście musiał zaznaczać to na każdym kroku swojej egzystencji.
Podkreślał to przy każdej możliwej okazji, nie bacząc na to, co by się
nie działo. Czy się wali, czy się pali, ten zostawał przy swoim, nawet
jeśli późniejsze przyznanie się do przewinienia miało z trudnością
przechodzić mu przez gardło. Chociaż i tak w większości przypadków
nieszczęsna gula pozostawała w krtani, skutecznie blokując drogę dla
ciężkich i trudnych słów.
Tak, w wypowiadaniu się na tematy
maści wszelakiej, młody Mazurkiewicz raczej nigdy nie był orłem. Plątał
się w tym, co chciał przekazać, tracił rytm się gdzieś po drodze i z
niezwykłą łatwością gubił rozpoczęty wątek. A rozmowa o emocjach? To już
było coś, czego nigdy nie miał zamiaru dopuścić do swojej świadomości.
Uczucia były tematem tabu. Chociaż oczywiście, posiadał je, nie dzielił
się nimi. Uznawał to za zbytnie otwieranie się.
Od zawsze był
przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa swojej psychicznej strony.
Wyjawianie tego, co poczuwa w danym momencie? Szansa na wbicie szpili.
Nie chciał zostać marnej jakości celem dla ostrych komentarzy rzucanych
przez znajomych z klasy, szkoły, czy podwórka.
Możliwe, że od zawsze doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak parszywi potrafią być ludzie.
Niektórzy
mówili, że głównie przez fakt bycia po dokładnie tych samych
pieniądzach. Jednak co prawda, to prawda. Czasem włączała się w nim ta
okrutna szuja, z którą nikt nie miał najmniejszej ochoty się zadawać,
ale komu się to nie przydarzyło chociaż raz w życiu, niech pierwszy
rzuci tym pieprzonym kamulcem.
I tak się kulał przez to życie,
dokładnie filtrując całą docierającą do niego zawartość, jak i to, ile
może od siebie dawać gdzieś dalej. Jak bardzo może dzielić się ze
światem anegdotkami ze swojej smętnej rzeczywistości, czy niuansami,
które niejednokrotnie go zaskakiwały.
Mimo wszystko szkołę na
każdym etapie edukacji wspominał lepiej niż dobrze. Mimowolnie uśmiechał
się na myśl o znajomych i głupich sytuacjach, które ich spotykały.
Parskał śmiechem, gdy gdzieś w miejscu publicznym ktoś zarzucił hasłem,
które bezpośrednio wiązało się z klasowym żartem powtarzanym przez całe
lata edukacji. Chyba każdy miał coś takiego, ta jedna rzecz, która
bawiła zawsze tak samo, nawet jeśli minęła już dobra dekada, albo i
więcej.
Też dlatego pewnego dnia, gdy przewoził kolejne
pakunki w tym swoim prowizorycznym wózeczku, na podsłuchanie, gdy ktoś
mówił coś o „wygórowanym ego”, miał ochotę rozlecieć się ze śmiechu,
głośno parsknąć i znowu spojrzeć w oczy Maćka, który namiętnie powtarzał
frazę o swoim rzekomym psychologu i skali, na której znajduje się jego
ego. Oklepana pierdoła, wypowiadana dobre trzy razy w tygodniu, dalej
rozkładała Mazurkiewicza na łopatki.
I rzeczywiście, nawet nie
wiedział, kiedy począł się śmiać, kręcić głową, wciąż żwawo pędząc
przed siebie, stukając radośnie kopytami i nie przejmując się coraz
dobitniejszym bólem brzucha. Zawsze zaczynał się kulić, gdy przyszło mu
się roześmiać. Zawsze reagował podobnie.
Jednakowoż teraz ból
nagły, rozrywający i niepokojący. Powoli roznoszący się po dolnych
partiach ciała, sprowadzający go do parteru, sprawiający, że bez
ostrzeżenia ancymonowego organizmu, po prostu puścił wózek, który z
hukiem uderzył o grunt. Zwrócenie na siebie uwagi większości
przechodniów nie było trudną sztuką, za chwilę spojrzenia padły na gnącą
się w ogłuszającym bólu osobę.
Rozdziawiał usta, wydzierał
się, ile miał sił w płucach, dławiąc się przy okazji łzami.
Prawdopodobnie później nie pamiętał, co się działo, czuł tylko ból,
który szybko przeniósł się na kręgosłup, nogi, pieprzoną dupę, dosłownie
wszystko.
Chwilę później wylądował koło wózka, łupiąc pięścią
o grunt, ślepo wierząc w to, że wyżycie się na biednej glebie odejmie
mu odrobiny bólu, a zagryzanie języka do krwi jakkolwiek pomoże. Nie
pomagało, tępa igła wbijała się coraz głębiej, przebijała przez dolne
kręgi, śrut przechodził mężczyznę na wylot. Jakby kto wziął potężne
ostrze i łupnął nim prosto w bezbronne ciało, odrąbując dolne partie
ciała na dobre.
Cierpiał tak jeszcze przez chwilę, oglądając
ponownie każdą scenę z jego życia, bo nie było to możliwe, musiał
właśnie umierać, nie widział innej możliwości.
Coś
mi tu nie grało. Pomińmy już długo oślepiające mnie słońce i kobietę,
która zerkała na mnie z góry, przy okazji uśmiechając się pokrzepiająco.
Tępe
papierowe uczucie owładnęło moją jamę ustną. Zabrakło mi śliny,
mlaskanie na nic się nie zdawało i nawet podane mi za chwilę naczynie z
wodą, za przeproszeniem, gówno dawało.
Coś nieznanego.
Chwila analizy.
Bingo.
—
Jak wyglądam? — spytałem ledwo przytomny, marszcząc czoło i za chwilę
kaszląc, bo gardło drapało mnie niemiłosiernie. Kobieta odpowiedziała mi
ładnym, melodyjnym śmiechem.
— Jak rasowy shire — odparła, klepiąc mnie drobną dłonią po boku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz