3 listopada 2018

od Ancymona CD Aven

Przez cały czas certoliła. Dużo, namiętnie, wręcz nieco napastliwie, starając się widocznie tylko podtrzymywać przy życiu tę nieszczęsną, nieco umierającą rozmowę. Mnie tam nie przeszkadzało. Mogło egzystować, mogło paść jak mucha z przyczyn naturalnych, cokolwiek, co sprawiłoby jej więcej przyjemności. Jak widać, wolała trajkotać jak dobrze nakręcona i naoliwiona katarynka, bo ciągle dodawała od siebie słówko, czy dwa, za którymi leciał cały wodospad wypowiedzi, których jedynie ze spokojem słuchałem, może raz na jakiś czas, kiwając głową. Wolałem poprzyglądać się otoczeniu, niż bardziej wkręcać w jej historie, jednakże miły, łagodny i zaskakująco dźwięczny głos, całkiem przyjemnie ukręcał mi to chłodne, zimowe popołudnie. Nawet stukot kół i nierówny teren wydawały się być mniejszym utrapieniem, niż zazwyczaj, co przyjąłem do świadomości z uśmiechem na ustach i myślą, że w sumie, to dobrze mieć jakiegoś kompana podróży. Nawet jeśli to gadatliwa nimfa z przykuwającym oko wyglądem. Bardzo przykuwającym oko.
Do tego robiła za dość skuteczny pług, gdy przyszło się przedzierać przez coraz to większe zaspy, które w pewnym momencie naprawdę mogły stać się rzeczą nadwyraz uciążliwą i męczącą. Nie przepadałem pod tym względem za mroźną porą roku, nawet jeśli była jedną z moich bardziej lubianych, bo w końcu ładnie to wygląda, do tego święta, te sprawy.
Dziewczyny zawsze się jakoś tak cieszyły, a przecież ukochałem błysk w tych ich ślepkach.
Śmiech brzęczący w uszach niczym najszczersze złoto, gdy tylko odpakowywały pakunki, melodie kolęd i innych pierdół, których z kolei cholernie nie mogłem ścierpieć. Szczególnie gdy kazano mi je śpiewać, a robiono to zawsze, rok w rok, bez wytchnienia.
Masz przecież tak ładny głos, Kamilku, czemu ty z niego pożytku nie robisz.
Co z tego, że brzmiałem, jak przejechany kot, którego ktoś jeszcze postanowił obedrzeć ze skóry i futra.
Wzdrygnąłem się na myśl o nieszczęsnym zwierzęciu, bo takich pewno nadarzyło się więcej, niż dużo. A i przecie teraz sami mogliśmy tak skończyć, skonać i zwiać z tego świata. Niezbyt dumny sposób. Wręcz przeciwnie.
A potem już tylko buda zabita dechami, wyglądająca jak z jakiegoś dobrego horroru i to wcale nie metafora, bo rzeczywiście znaleźliśmy się pod takowym budynkiem, który, jak się okazało, był kolejnym przystankiem na naszej trasie.
A właściciel już całkiem wyglądał jak wyjęty z dobrego dreszczowca. Potężny, masywny, z miną godną zbrodniarza, ale proszę bardzo, okładka ponownie zdołała mnie zmylić. Okazał się całkiem spoko jegomościem, nawet potulnym, bo i do chaty zaprosił, coby się człowiek ogrzał i dupsko ugościł w ciepłym.
A było paskudnie zimno, żem się trząsł w swoich fatałaszkach, nawet jeśli do cienkich to one nie należały. Jednak mimo wszystko zdecydowałem się odmówić.
— Wiecie, jak już wejdę, to stąd nie wyjdę — parsknąłem śmiechem, kręcąc nieco głową i przecierając obolały, zmarznięty kark. — Jednakże dziękuję za propozycję.
A i ona również odmówiła. Widocznie jedynie czekała na moją decyzję w danej sprawie.
— Następny kurs? — spytałem, poprawiając uchwyt na moim małym, rozklekotanym wózeczku.

Aven?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz