Kopyta Idris brnęły poprzez zaspy śniegu w mozolnie powolnym stępie. Wybranie skrótu okazało się dla mnie wyjątkowo błędną decyzją ze względu na wysokość białego puchu, który dodatkowo na złość zaczął spadać z nieboskłonu. Spojrzałam na wachlarz szarości, jakie reprezentowały chmury zawieszone wysoko nade mną i mruknęłam pod nosem przekleństwo. To tylko trochę poprawiło mój humor po wczorajszym głosowaniu wioski. Handlarka z dnia na dzień stała się dyktatorką ze znacznie od siebie młodszą nimfą leśną. Brakowało jedynie śmiechu na sali Rady Głównej.
- Czasami ci zazdroszczę twojego prostego życia. - powiedziałam do kobyły, lekko nachylając się nad jej szyją. - Nie musisz udawać zainteresowanej stertą papierów po poprzednich dyktatorach. Uwierz mi, tylko część wypełniali regularnie.
I część brali do domu. Och, kochany Morrigan miał właśnie taką tendencję, stąd musiałam osobiście wyruszyć do jego domu na klifach nad morzem, co znajdował się na samych obrzeżach wyspy. Nie wiedziałam po jaką cholerę wybrał sobie tak odludne oraz dalekie miejsce, aczkolwiek nie zamierzałam więcej tam wracać. Jedyne, co dla mnie miało znaczenie, to te przeklęte raporty w torbie przy siodle oraz mieszek z monetami, jakie musiałam mu za taką akcję skonfiskować. Zabieranie dokumentów ze sobą poza mury Rady Głównej było niedozwolone. Jakaś część mnie miała podobny do niego pogląd, przez co spodziewałam się po sobie używania tychże metod. Zwłaszcza przez te niedogodności związane z zaległościami. Wiedziałam też, że większość czasu będę musiała uczyć Harry wypełniać pomniejsze z nich, bo sama nie byłabym w stanie sobie z tym poradzić, prowadząc przy tym swoje dotychczasowe życie…
Idris zastrzygła nagle uszami z zainteresowaniem, odwracając łeb w prawo na pewną łąkę, na której najczęściej w innych porach roku mogłam znajdować potrzebne zioła do różnorakich olejków. Niżej i w oddali znajdowała się postać leżąca skulona w śniegu, a przed nią inna - zmierzająca w tamtą stronę. Najbardziej nie podobała mi się ta ruchliwa, bowiem nawet z takiej odległości widziałam samotnika z raportów. Łachmany. Ciągłe rozglądanie się na boki. Brak broni czy jakiegokolwiek większego tobołka. Charakterystyczne, krótkie włosy. Nie miałam dla nich cienia litości, podobnie do tych krwiożerczych oraz nowych bestii. Wiecznie kradli, niszczyli budynki osady czy pola. Bezużyteczni, ciągle włóczący się po tych lasach, jakby prosili się o pożarcie przez jakiekolwiek większe monstra. I to tylko na własne życzenie, bo życie w osadzie było czymś poniżej ich godności... Prychnęłam z pogardą, zmuszając bułaną kobyłę do ruszenia z miejsca cwałem, co też ta wykonała bez większego oporu, w tamtą stronę było jakoś mniej tego cholerstwa na ziemi. W pół siadzie dobyłam miecza sprawną dłonią, więc świst stali rozległ się na pobliską okolicę. Moją długą, czarną pelerynę poderwał wiatr. Słyszałam szum krwi w uszach. Z impetem oddzieliłam sobą oraz koniem samotnika od nieszczęśnika za mną, wymierzając w nastolatkę końcem klingi, która zalśniła złowieszczo. Tamta ze strachu zatoczyła się do tyłu, kichając, aż upadła niezdarnie na ziemię. Zmusiłam Idris do okrążenia jej w galopie, a po chwili kłusie.
- Nie mam zamiaru cię zabijać chyba, że mnie do tego zmusisz. - warknęłam możliwie spokojnie, choć w tamtej chwili nie wiele mnie dzieliło od spełnienia tamtej groźby. - Odejdź stąd i żyj wedle własnego uznania.
Czarnowłosa dziewczyna poderwała się do góry, żeby jak najszybciej uciec. Mi pozostało zejście z grzbietu Idris na grunt pod nią. Patrzyłam przez moment, jak tamta znikała w zaroślach, aż nie mogłam więcej jej nigdzie spostrzec. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie będzie mnie śledziła do mojego własnego domostwa… Tymczasem odwróciłam się do tego kogoś, kto właśnie został nieco przysypany śniegiem przez moją odsiecz. Westchnęłam, klękając na kolano i odkopując tego osobnika spod nowej warstwy śniegu. Na szczęście miałam rękawiczki, co znacznie ułatwiło mi to zadanie. Wtedy ten ktoś okazał się całkiem pokaźnym, rudowłosym mężczyzną.
- Większy już nie mogłeś być, co? - szepnęłam, zrzucając z siebie pelerynę, a potem wierzchnie futro. - Wytłumacz mi, czym cię faszerowali skądkolwiek tam sobie pochodzisz, bo nie mam pojęcia jak to wokół ciebie wszystko teraz nałożyć..
W miarę jak tak sobie bardziej do siebie gadałam, żeby się uspokoić i nie denerwować faktem, że facetowi niewiele pozostało czasu od odmrożeń, pospiesznie okrywałam go swoimi warstwami ubrań. Całe szczęście, że przy jukach miałam też te nieszczęsne buty dla pewnego wampira i generalnie przygotowaną odzież, którą mogłam teraz wykorzystać przed samą wymianą handlową.
- Idris, chodź tu. Tak, tu. Waruj. - kobyła posłusznie ułożyła się obok nas, mocząc torby.
- Jak przez ciebie będę mieć mokre dokumenty, to sam będziesz mi je suszyć po tym, jak wyzdrowiejesz. I przepisywać od nowa. Zrobię z ciebie swoją rudą sekretarkę, kapujesz? - wciągnęłam go na siodło, a po tym okryłam swoją peleryną. - A jak masz tendencje do bazgrania, to zrobię ci zeszyt do szlaczków. Pierwsze, czego się nauczysz, to mój podpis.
Przytrzymując go, żeby nie spadł, żwawym krokiem wracałam do domu, trzymając Idris drugą ręką za wodze. Śniegu miałam po kolana, a na sobie jedynie skórzane kozaki jeździeckie, spodnie i kurtkę. Przy czym mówiłam niezwykle barwny monolog o tym, dlaczego uważałam zimę za najgorszą możliwą porę roku. Jeżeli ktoś w wiosce miał mi zamiar wytknąć, że nie myślałam w święta o bliźnich, to byłam w stanie osobiście wykonać z takiej persony gwiazdę na czubek najwyższej choinki w górach, związaną do tej konstrukcji głową w dół. Głównie dlatego, bo nie obchodziłam tych ich świąt.
Po powrocie musiałam wprowadzić Idris z moim wybrańcem do stajni obok domu, aby móc pobiec do chatki i rozpalić w jej wnętrzu ogień w kominku, żeby na wejście już było cieplej. Rudy musiał przez chwilę poleżeć na sianie, zanim rozsiodłałam moją kopytną przyjaciółkę z ekwipunku i odniosłam wszystko do siodlarni. Zatarganie go otulonego moim dobytkiem okazało się jednym z trudniejszych zadań, ale na szczęście jakoś tego dokonałam samodzielnie. Ostatecznie skończył leżąc na moim własnym łóżku. W międzyczasie musiałam jeszcze pójść po kociołek z zupą ze wczoraj, która leżała po drugiej stronie okna na pięterku z moją biblioteczką. Zawiesić go nad paleniskiem. W miarę, jak zaczynało się robić cieplej, a nasz obiad się odgrzewał, przygotowywałam sobie stanowisko przy łóżku do obmycia odmrożeń letnią wodą, jaką zazwyczaj dawałam Idris. Musiałam zdjąć z niego wszystkie ubrania, a także moją pelerynę, żeby przemyć najbardziej potrzebujące tego miejsca. Zaczynając od czegoś w stylu trzydziestu stopni, powoli podgrzewałam wodę do trzydziestu sześciu, przypominając ciału mężczyzny o takich temperaturach. Stopniowo. Delikatnie. Gdzieniegdzie trzeba było nałożyć odpowiednie opatrunki. Okryłam go pod koniec lekkim kocem. Nie miałam pojęcia ile zajęło mu odzyskanie jako takiej przytomności, ale zaczynał coraz spokojniej oddychać. Mrugać. Wiercić się.
- Słuchaj, teraz będzie punkt kulminacyjny, więc się skup. Dokładnie w ten sposób. Będziesz musiał połykać... Przy czym nie pluć na mnie. Nie spodziewaj się wykwintnej kuchni, bo aż tyloma przyprawami nadal nie dysponuje. Może po wypłacie będzie lepiej.
Nalałam do glinianej miski rosołu z maksymalnie rozdrobnionymi fragmentami marchwi, makaronu i kurczaka, żeby nie wpadł na pomysł dławienia się tym. Uzbroiłam się w łyżkę, usiadłam przed nim na stołku i skierowałam w stronę jego ust te oto narzędzie zagłady.
- To jest ten moment, w którym udajesz, że mówisz: “a”, a ja ci to wpycham jak kaczce do gardła.
Maksymalnie zdezorientowany wykonał moje polecenie, po czym przełknął dość ciepły posiłek z wyraźnym zadowoleniem. Ostatni raz, kiedy jadł coś takiego musiał być pewnie po innej stronie świata zanim go tu wywieźli. Dał się spokojnie karmić, aż nie pożarł całej miski. Wstałam, żeby zanieść naczynia do zlewu, a po powrocie zastałam go już smacznie śpiącego. Ułożyłam kołdrę tak, by w razie czego mógł sobie spokojnie po nią sięgnąć, kiedy uznałby to za stosowne. Podniosłam z podłogi swoją pelerynę, a już raczej jego ubrania umieściłam na drewnianym krześle obok łóżka, którego głównym zadaniem było dotychczas stanowienie mojej drugiej szafy. Wiedziałam już, że dla Lucana będę musiała wytworzyć następny komplet. Pelerynę zawiesiłam na wieszaku przy drzwiach. Idris dostała również swój obiad oraz letnią wodę. Dopiero wtedy mogłam wrócić, ściągnąć buty, sprzątnąć śnieg z sieni i zjeść swoją porcję przy stole. Dookoła mnie leżały przywleczone papiery z siodlarni. O ławę po drugiej stronie stała oparta kusza z bełtem. Przez cały czas przy pasie nosiłam miecz, sztylety miałam w butach. Na raportach od Morrigana jak na ironię znajdowały się wpisy związane z moją samotniczką. Nyx, bo takie miała miano, już niejednokrotnie pojawiła się na tym terytorium. Wybite okno. Tu kradzież. Tam kichnięcie ogniem… Dragonka. Uniosłam taktownie brwi w udawanym podziwie, gryząc kromkę chleba. To ci dopiero będzie problem w najbliższym czasie, zwłaszcza po osiągnięciu czwartego stadium modyfikacji genetycznej. “Może jednak lepiej było ją zabić, jak była okazja?” - zapytałam samą siebie w duszy, zastanawiając się również nad modyfikacją Rudego. Tak właśnie zaczęłam go sama ze sobą nazywać z braku jego imienia, nie żebym go w jakiś sposób napiętnowała. Nie można było go określić nie urodziwym, jego cały urok polegał na kontraście pomiędzy tym odcieniem włosów, tęczówek oraz karnacji skóry. Dlatego był całkiem przystojny jak na Rudego. Do Ronalda Weasley’a i Eda Sheerana było mu daleko jak stąd do księżyca.
Z zamyślenia wyrwał mnie trzask gałęzi zza okien. Kroki w zaspach śnieżnych. Po tylu latach stałam się wyczulona na wszystko do granic możliwości, a mutacja to tylko potęgowała. Były zbyt ciężkie na mniejszą zwierzynę. Zimą wioska zamierała, dając miejsce do popisu mojej wyobraźni oraz intuicji. Podczas innych pór roku nie szło mi tak samo dobrze, jak właśnie w zimę. Chyba, że była zamieć; wtedy świst wiatru porywał wszystkie dźwięki bez uprzedzenia… Teraz jednak jej jeszcze nie było.
“...And run into the fear we run from…”
Ruszyłam w stronę drzwi, które chciałam już otworzyć…
“...It has begun.”
Mój czas, jakże drogocenny, niezastąpiony i kruchy niczym tafla lodu na pobliskim jeziorze, właśnie się skończył. Rękawiczki porwały się w pół od ostrzy, w jakie zmieniły się moje paznokcie. W zasadzie całe dłonie mi urosły o ćwierć swojej normalnej wielkości. Zimno przestało mi przeszkadzać. Czułam je, ale to można było porównać do oglądania czegoś zza grubej szyby. Odczuwania tego z opóźnieniem, jeśli nie wcale. Jakby ktoś ściszył o połowę głośną piosenkę.
“Blind in a rabbit's hole
We fall beneath the earth
And watch the shell come unraveled
As the seeds begin to rise...”
Traciłam bezpowrotnie swoje człowieczeństwo na zawsze. Nigdy przedtem nie umiałam tego nawet docenić czy przyznać, że byłam z tego niezmiernie dumna. Cieszyć się każdym dniem spędzonym w tej postaci, celebrować go, jakby nie miało być jutra. Jak wszyscy dałam się ponieść wizji posiadania czasu... To było bardzo wygodne i luksusowe wyobrażenie, na jakie nikogo z nas tak naprawdę nie było stać.
Zamarłam z trzęsącymi się dłońmi nad klamką, której metal odbijał poblask od moich tęczówek. Srebrzysto zielony. Czułam się młodo i staro. Umierałam i naradzałam się od nowa.
A to był dopiero początek.
Nyx?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz