— Tato, posmarujesz mi tosta?
Wzdrygnął się, słysząc dziewczęcy głos, który niespodziewanie wybudził go z niezwykłego letargu. Poczuwał się, jakby przyszło mu przespać ostatnie kilka lat.
Chciał już podnieść się z wygodnego, jasnego krzesła, niezbyt pasującego do wystroju wnętrza, jednakowoż na tyle wyjątkowego, żeby z chęcią się na nim sadowić, chciał już odpowiedzieć „oczywiście, skarbie”, gdy poczuł chłód ciągnący od podłoża, stracił świadomość własnego ciała i zrozumiał docierające do niego słowa obcego człowieka.
— Nie ma problemu — orzekł się rudy mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu, za chwilę trzymający kruchy kawał zapieczonego chleba w dłoni i drapiąc po nim ząbkami noża powleczonego kremem czekoladowym. Mężczyzna nie miał twarzy.
Dziewczynka zresztą też.
W sumie zgubił poczucie jestestwa. Świat zniknął. Stół lawirował gdzieś w przestrzeni, a on razem z nim i dwójką znajomych-nieznajomych.
A kruk wrzasnął wraz z momentem, gdy zmęczone niewygodnymi terenami, zabarwione glebą i zabliźnione stopy dotknęły chłodnego dywanu, białego, puchowego. Chwilę później płynącego czerwienią, która nie tyle, co kolorowała, a pozbywała się go ze swojej drogi.
Wszystko pędziło równie prędko co teraźniejsze słowa, wypowiadane bez celu, ładu i składu.
Jednakże cóż z tego, jeśli mężczyzna mógł wtedy w końcu ułożyć dłonie na jej licach, ucałować zmarznięty nos i zaszlochać ze szczęścia, widząc przymglone emocjami oczy dziecka.
Cóż z tego.
Przecież i tak nikt nie patrzył na ciało złożone przy kolanach.
Przecież równie dobrze można było krzyknąć, że to wino.
A pióra wciąż wirowały w przestrzeni, a krzyk wciąż roznosił się po śniegu.
— Że co mam ci przynieść? — rzuciłem, marszcząc brwi, gdy swoją obecnością zaszczycił mnie jeden z mniej, lub też bardziej, błyskotliwych... Uznajmy, znajomych. Dymitr uśmiechnął się od ucha do ucha, tylko eksponując swoje nieco przerośnięte siekacze, a i mimowolnie unosząc odstające uszyska. Przyznaję bez bicia, szczurołactwo pasowało mu jak ulał, a z tego, co mi wiadomo, wygląd wcale nie był następstwem modyfikacji. Zrobili sobie psikusa, dobierając mu akurat to cholerstwo.
— Króla. Albo myszy — mruczał, zaciągając, w co poniektórych miejscach. Co, jak co, zaśpiew niezmiennie mu pozostawał, a świszczące przez zębiska powietrze jedynie dodawało temu wszystkiemu uroku. — Bandaże też by się przydały. — Zawirował nosem, podrapał się po nieogolonym policzku i błysnął do mnie tym przekrwionym, błękitnym oczyskiem. Parsknąłem śmiechem, kręcąc głową.
— Chory jesteś — odparłem, kręcąc głową, byle wykazać swoje zrezygnowanie całą tą zaistniałą sytuacją, która jakoś nieszczególnie mi się podobała. Ba, wręcz przeciwnie, drażniła mnie niemiłosiernie, bo kto cieszyłby się z faktu, że pod chatkę regularnie zachadza mu samotny szczurołak, prosi o przedmioty użytku codziennego, odwdzięczając się tylko i wyłącznie ładnym uśmiechem.
— To wiemy. — Pociągnął zaczerwienionym, prawie wiecznie zatkanym nosem. Nie gubił werwy, wciąż był tak paskudnie chyży, nawet jeśli kaszel wyrywał mu płuca z piersi. A ja jedynie zerkałem z rozczuleniem na zapadnięte policzki, podkrążone oczyska i bladą, pergaminową cerę, spod której idealnie widoczne były wszelakie żyły.
— Ile tych gryzoni?
— Jak duże to z trzy. Mniejszych może sześć.
— Czy to nie zalicza się pod kanibalizm? — mruknąłem, zerkając na niego podejrzliwie i może, ale tylko może, odgarniając zagubiony, ciemny kosmyk ze spoconego, nieco brudnego czoła. Wzruszył ramionami i może, ale tylko może, starał się prędko wtulić jak największą powierzchnię głowy w moją dłoń, gdy tylko nadarzyła się okazja. — Mniejsza. Uważaj na siebie.
— Już mnie wyganiasz? — parsknął chrapliwym śmiechem.
— Ja? Nie. Pora dnia? A i owszem — rzuciłem, zauważając, że rzeczywiście, jeszcze chwila, a i osadnicy poczną się szlajać po okolicznych terenach i nasłuchiwać, obserwować. Brunet przewrócił zmęczonymi oczami. — Starcza, że ciskają w ciebie trutkami, chyba że stęskniłeś się za szpikulcami w udzie, co? — Smętny śmiech urwał się z mojej piersi. Nie wierzyłem, że pozwoliłem mu uciec i dojrzeć światło dzienne. — Naprawdę, uważaj na siebie.
Odetchnął nieco ciężej, wbijając wzrok w swoje brudne, szczupłe stopy z długimi palcami. Jeszcze raz rzucił na mnie błękitnym, marnym spojrzeniem i pokiwał nieśmiało głową, ewidentnie nie kwapiąc się do ucieczki spod strzechy.
Niechęć capiąca na kilometr. Niepewność, ale jednak, końcowe zbliżenie się do drewnianej okiennicy, otworzenie jej. Zawahanie.
Też nie chcę, żebyś odchodził, nawet jeśli to tylko kilka godzin.
Martwię się, wiesz o tym.
— Dlaczego po prostu się do nas nie przyłączysz?
Pozostawił mnie bez słowa, wyskakując przez okno i za chwilę ginąc gdzieś w lesie.
Pozostawił mnie bez słowa, jedynie z jego zapachem świdrującym nos, lekkim niesmakiem i chłodem omiatającym policzki. Mróz szczypał skórę.
Pozostawił mnie bez słowa, a jego odpowiedź i tak brzęczała mi w uszach.
Nie miał przecież zamiaru zabierać miejsca żywym.
— Witaj, Venti — rzuciłem w stronę handlarki, udając, że wcale nie widziałem zdarzeń sprzed dosłownie sekundy.
Udając, że mężczyzna wcale nie schował się w dość mało dyskretny sposób w lesie.
Udając, że sam wcale nie znajomiłem się z jednym... Może kilkoma samotnikami.
Byłbym hipokrytą, gdybym cokolwiek jej wytknął. Zresztą, nie miałem zamiaru. Ludzie jak ludzie. To jest, modyfikacje, czy coś. Mniejsza.
— Nie macie przypadkiem na stanie króla, czy myszy? — rzuciłem z delikatnym uśmiechem wirującym gdzieś pod zarostem. Wcześniej może i zaglądnąłem do myśliwych, ci jednak danych „przysmaków” nie posiadali.
Chociaż bardzo się starałem, wzrok mimowolnie padał na gąszcz, w którym zniknął owy osobnik, pozostawiając po sobie tylko złamaną gałązkę, może dwie.
— Albo, chociaż czegoś na rany — dodałem, wspominając brzydkie, niezagojone i do tego wciąż babrzące się świństwo na jego kostce. Dziabnął go kotołak, co się dziwić. Ci zawsze mieli coś w sobie, że najwięcej krzywdy sprawiali. Paskudztwa.
Wbicie spojrzenia w obandażowane stopy, o ile bandażami można nazwać jakieś szmaty i trochę ususzonej skóry jakiego zwierzęcia.
A później wymowne zwrócenie oczu na gęstwinę lasu, zmarszczenie brwi.
— Powinnaś na siebie uważać — mruknąłem, wsłuchując się w szelest i dźwięk znacząco wskazujący na to, że coś się tam ruszało.
Coś zdecydowanie większego od przeciętnej jednostki.
„Wyrzucili coś nowego na brzeg” szepnął, charknął i nawet powstrzymał kaszlnięcie.
<To ten, Lucan cnie>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz