Na wyspie wszystko było inne, odmienne i stananowiące moje nowe życie, jakiś rodzaj nowego etapu, rozdziału..Choć tak naprawdę nie uporałem się jeszcze z uprzednim.
Gdy pierwszy raz postawiłem moją rozedrganą, nagą nogę na brzegu piaszczystej plaży, a wzrok spostrzegł monumentalne i obdarzone spokojem góry, myślałem, że nie będzie tak źle. Moje optymistyczne postrzeganie świata ciągnęło mnie przez lasy, pokonywało pogrążone w wodzie bagna i zdobywało oczami wyobrażni wszystkie szczyty naokoło mnie.
Jednak z pierwszym zerwanym wiatrem, z pierwszym płatkiem śniegu z troskliwością dotykającym mojego policzka i topiącym się na powierzchni zmarźniętych części ciała, zdałem sobie sprawę,że nie będzie już tak łatwo. Choć tam gdzie ja mieszkałem śnieg był najpiękniejszą rzeczą zdarzającą się tylko raz na kilka lat, wiedziałem, że w tej dziczy to nie będzie zabawa w lepienie bałwanka, a prawdziwa walka o przetrwanie. Pozytywne myśli zastąpiła surowa ocena otoczącej mnie sytuacji. Mijały dni a świat zabierał coraz groźniejszego wyglądu. Zimno doskwierało organizmowi, odmrożone palce nie miały już pełnego zakresu ruchu. By ogień był możliwy do rozpalenia musiałem szukać jaskiń, choć czasem i ich nie było. Kopałem w ziemi małe otwory mieszczące jedynie mnie. Zakryte szałasem gałęzi i liści były nie do wykrycia. Gdy tylko humory matki natury pozwolały mi na to patrzyłem w gwiazdy, myśląc czy Lorret nie spogląda może na tą samą konstelacje.
Wspominałem dni, gdy każdego wieczoru uczyliśmy się nowych gwiazdozbiorów, gdy te migoczące w przestrzeni punkty zbliżały nas do siebie. Gdy dzieciństwo minęło zdawało mi się, że nic więcej nie da się już z nich wyczytać, przecież znałem je wszytkie i każdą z osobna. Jednak okazało się, że Lorret potrafiła każdej nocy spoglądać na nie inaczej, mówiła, że są nieskończone. Jak nasze pokrewieństwo, jest od zawsze i do końca zostanie.
Musiałem ją znaleźć..
Chciałem tego, za wszelką cenę.. A moje życie stanowiło w tamtym momencie tylko zlepek tętniących we mnie uczuć i wspomnień...
Mówi się, że chęci to połowa zwyciestwa, to wszystko co powinno stanowić dobrą podstawę do działania. W moim wypadku właśnie tak się działo. Trzymany własnym postanowieniem i z czystego instyktu przetrwania każdego dnia próbowałem znaleźć jakiekolwiek oznaki życia i sam przy nim pozostać. Choć mijałem miejsca wypełnione zwierzętami to ludzi wciąż były braki. Marzyłem by na chociaż jednym z mijanych zamażniętych drzew był wyryty napis, oznaka, że gdzieś tutaj jest ktokolwiek. Jednak cisza lasu i samotność coraz mocniej przytłaczały mój umysł i wdzierały się do modlącego się serca.
Drzewa o tej porze roku, byli jak strażnicy w swoich zbrojach, wszyscy tacy sami. Zacząłem się gubić, przytłaczające mnie podobiństwo wszystkich miejsc myliło moją orientacje w terenie. Niebo zaś, jakby próbując mnie zgubić, wciąż i na nowo okrywało się warstwami chmur.
Mrożący krew w żyłach śnieg otulał mnie tego dnia grubą warstwą, z zewnątrz wręcz przymrażając. Otworzyłem oczy otoczony warstawami białego puchu, a moje niezgrabnie wykonujące ruchy dłonie próbowały całego się pozbyć. Mój prowizoryczny szałas załamał się pod ciężarem mrozu i wartw tego jakże pięknego i zabójczego wynalazku natury. Dźwignąłem się na przedramionach próbując wydostać spod spodu. Stając na nogach poczułem uderzające ciepło wysoko położonego słońca. Jego niewidzialne promienie wyższej temperatury spowodowały, że zrobiło się się przyjemnie ciepło. Chwile huśtałem się oddając się tej tymczasowej rozkoszy . Zatopiłem dłoń w warstwie śniegu i łapiąc za sprzączkę wyciągnąłem torbę i zarzuciłem na ramię. W środku było wszystko co pozwalało mi żyć. Jedzenie, futra i „domowo” zrobiony alkohol, wykonany w trakcie moich niezliczonych okrążeń wokół tego samego jeziora. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego za każdym razem wydawało mi się inne. Czy to już były halucynacje?
Rozkopywałem śnieg próbując dążyć w jakiś kierunku. W zasadzie nie obrałem żadnego konkretnego. Mój umysł przytłoczony zimnem i wołaniem mojego ciała o odpoczynek, powoli tracił na sile. Posuwałem się do przodu, czas i miejsce w tym zamrożonym świecie wydawały się pojęciami tak absurdalnymi, że nawet nie starałem się już liczyć ich wartości. Mijały minuty.. A może godziny? Kto to wiedział. Torba ciążyła mi na ramieniu coraz mocniej, czyżby przedmioty w jej wnętrzu się namnażały? Otworzyłem ją jednak ta wciąż była przytłaczająco pusta. Brakowało mi zapasów a każdy kolejny krok kosztował mnie coraz więcej wysiłku. Zasłaniając oczy podniosłem wzrok.
Cień biegł w moja stronę. Człowiek? Próbowałem się przyjrzeć ale odbijające się światło odbierało mi możliwość ostrego widzenia. Poczułem uderzenie. Moje? Pod dłońmi czułem zimno.. Czemu leżałem... Zamknąłem oczy, w moim ciele nagle pojawiła się namiastka ciepła, która rozlała się po całym moim organizmie. Podkurczyłem nogi i ręcę jakby to miało przyśpieszyć proces ogrzewania. Czułem, że zapadam w sen.
Venti/ Nyx?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz