4 listopada 2018

Od Lucan'a CD Fafnir'a

   Z krótkiego i dość nieprzyjemnego snu wybudził mnie głos chłopaka. Słowa skierowane do mnie w trybie rozkazującym niemal natychmiastowo wyrwały mnie z koszmaru. Powoli uchyliłem powieki, chcąc przyzwyczaić oczy do buchającego od ognia światła. Siedział tam, przed kominkiem, bacznie obserwując intruza- mnie. Odchrząknąłem cicho, prostując plecy. Kręgi strzelały po kolei, niczym salwy wystrzelonych armat. Chłopak poruszył się niespokojnie, a ja zdążyłem zauważyć jak jedna z jego dłoni szybko zaciska się na włóczni. Nic sobie z tego nie robiąc przeciągnąłem się, po czym skierowałem wzrok w jego kierunku.
- Smacznego. – mruknąłem, nieco przymrużając oczy.
- Tu jest dla Ciebie. – odpowiedział w tej samej tonacji, trącając palcem miskę, jak zdążyłem wyczuć, ze świeżym, surowym mięsem. W odpowiedzi szybko pokręciłem głową na boki i powoli wstałem.
- Nie jestem w stanie tego zjeść. Za to ty pachniesz o wiele lepiej. – chłopak uniósł oszczep, układając go w dłoni wygodniej. – Spokojnie, nie zrobię Ci krzywdy. Mam hamulce. – odparłem nad wyraz spokojnie podchodząc do niedźwiedziej skóry rozwieszonej w miejscu wejścia do chaty. Już miałem pociągnąć za przemarznięty materiał, gdy do moich uszu dotarło donośne warknięcie. Momentalnie skierowałem wzrok na chłopaka, a spostrzegając jego minę, nie miałem wątpliwości, że on również to usłyszał. Powoli uniosłem dłoń na wysokość twarzy, by ułożyć  pionowo na ustach palec wskazujący. Wytężyłem słuch i unormowałem oddech, starając się określić, czy stworzenie, które wydawało te odgłosy oddaliło się, czy może wciąż kręci się wokół chaty. Nie mogłem się skupić, szumiało mi w uszach jakby wewnątrz mojej głowy szalała najprawdziwsza wichura, co tylko wyprowadzało mnie z równowagi i rujnowało skupienie, które tak desperacko próbowałem nadbudować. Gałąź trawiona w kominku przez ogień strzeliła po raz kolejny, uwalniając w ciemność błyszczące i ostre iskry, mój towarzysz oddychał głośno, a jego serce waliło z takim impetem jakby miało wyskoczyć mu z piersi, wiatr przeciskając się przez najmniejsze szczeliny chaty świszczał głośno. Nie mogłem znieść tego hałasu, tych dźwięków, które mieszając się z szumem wewnątrz mojej czaszki doprowadzały mnie do szaleństwa, wyzwalały nieopisany gniew i podsycały furię, która tak bardzo pragnęła teraz opuścić moje ciało. Szarpnąłem mocno za futro i jednym krokiem pokonałem próg chaty, od razu wpadając w zaspę, którą naniosła burza. Odetchnąłem, słysząc tylko ciszę dookoła. Wzrokiem przesunąłem się od podłoża, wzdłuż linii drzew, do góry aż po zachmurzone niebo. Cisza. Tak upragniona i wyczekiwana, wyczuwalna była niemal zewsząd. A może to ja ogłuchłem? Wypatrywałem gwiazd za grubą warstwą chmur. Tak, na pewno słuch mnie zawodził, tak jak przed chwilą, spłatał mi figiel w chacie. Byłem głodny. Umierałem z głodu. Wciągnąłem do płuc mroźne powietrze, chcąc poczuć jak miliony igieł ranią ich powłokę przedzierając się przez nie na drugą stronę, by potem zniknąć  i powrócić z kolejnym oddechem. Lubiłem ten ból. Postawiłem dwa kroki przed siebie, potem kolejne dwa i jeszcze jeden. Moje stopy zapadały się pod grubą, puszystą powłoką co powodowało zachwiania i kilkusekundową utratę równowagi. Wtem, moje ciało przeszył ból, rwący i zupełnie nieoczekiwany, nadszedł nagle i momentalnie rozszedł się on po całym ciele, jak gdyby zostało ono oblane żrącym kwasem. Oderwany od przemyśleń, wzrok skierowałem na jego epicentrum, przedramię, z którego na boki tryskała szkarłatna posoka. Ostre, pożółkłe już zębiska zatapiały się głęboko w mą aksamitną skórę, szarpały ją, rozrywały mięsień, wszystko to zalewając strumieniami krwi, której wylewający się nadmiar barwił śnieg pode mną. Wilkołak rozluźnił swoje szczęki i wypuścił z nich moją kończynę, a przez opór, który działał w tym wypadku tylko na moją niekorzyść, upadłem w zaspę za sobą, uwydatniając kolejne kawałki swego ciała. Zawarczał głośno, szorstko, nim ponownie rzucił się do ataku. Tuman suchego śniegu uniósł się, gdy używając swej zwinności, stokroć przeważającej ludzką, przemknąłem za napastnika, wprawiając go w zakłopotanie. Nie dał się oszukać. W jednej chwili odwrócił się i przygarbił, zawarczał raz jeszcze, uwalniając z pyska fałdy piany, która skapywała na śnieg, topiąc go. Czując, że nadchodzi kolejny atak zaparłem się nogami, szykując się na odparcie ciężaru. Wtem ciało przerośniętego psa wygięło się w łuk, a z jego paszczy wydobył się agoniczny skowyt. Ciemna ciecz rozlała się, barwiąc kolejny skraw białego puchu a po chwili po wilkopodobnym nie było już śladu. Albinos stał przy wejściu do chaty drżąc i oddychając szybko. Jego oszczep poniekąd uratował mnie z opresji. Zaciekawiło mnie, co go podkusiło do tego działania.
- Twoja ręka..- zaczął drżącym głosem, stawiając w moim kierunku kilka kroków.
- To nic.- odparłem natychmiastowo, nie dając mu dokończyć. Nasze spojrzenia spotkały się jeszcze na moment, a potem zmyłem się stamtąd tak,  jak obiecałem.
         Tej zimy nasze drogi się już nie skrzyżowały. Nadeszła wiosna.

Fafnir?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz