23 listopada 2018

Od Venti do Hayi'a i Nyx

 Trzask drewna. Uderzenie dość sporego ciała o ziemię. Siarczyste przekleństwa, które znałam w języku angielskim z akcentem brytyjskim aż za dobrze. To wszystko złożyło się w jedną falę dźwięku, co zmusiło mnie do ponownego wyjrzenia przez otwarte drzwi. Tym razem musiałam przekroczyć ich próg, odruchowo kierując zdrową dłoń w kierunku rękojeści u pasa. Ujrzenie znajomej postaci samotniczki pod drzewem i przed moim domem postawiło mnie na baczność, dlatego w skupieniu przyglądałam się jej z odpowiedniej odległości. Stęknięcie z bólu. Zapach krwi, odór potu. Nie mogła wstać.
   Zaalarmowany nieproszoną obecnością Ishtar wylądował na dachu mojego domostwa za mną. Rozpiętość jego skrzydeł wynosiła łącznie, jeśli się nie myliłam, to pięć metrów żywych płomieni. Wiedziałam, że był wystarczająco inteligentny oraz dociekliwy, żeby widzieć smoczycę przekraczającą granice moich skromnych jeszcze gruntów. Wytrenowałam go przed tą sytuacją w ten sposób, by nie atakował od razu wszystkiego, co chodzi, chociaż dzikich zwierząt już tu nie było. Zdążył większość upolować, dlatego wszelkie większe gatunki jak slogrysy - zmieniły miejsce żeru na znacznie dalsze. Fenryf wydał z siebie dudniący, niski pomruk, który zbudziłby wszystkich mieszkańców w okolicy, gdyby nie to, że otaczał mnie zewsząd las. W ten sposób wyraźnie dawał upust swojej irytacji i jednocześnie grzecznie pytał, czy może w końcu wykonać swoją powinność jako mój obrońca. Mógł bowiem atakować tylko wtedy, gdyby Nyx rzuciłaby się w stronę budynków lub mnie, czego na swoje szczęście jeszcze nie zrobiła. Niewiele by z niej wtedy zostało…
  Twarz czarnowłosej Brytyjki zupełnie straciła barwy po ujrzeniu mojego zwierzęcego towarzysza, aczkolwiek jej wyraz pozostał ten sam - zirytowany do głębi jej duszy.
   Uniosłam chorą dłoń nad siebie. Zmusiłam się, żeby zamknąć ją delikatnie w pięść. Ishtar z lekkością skowronka odbił się od jakże marnej przy nim konstrukcji, zatrzepotał skrzydłami w powietrzu i pojawił się na stałym gruncie po mojej lewej. W kłębie miał jakiś metr pięćdziesiąt, więc nadal był ode mnie nieco niższy, aczkolwiek był to dopiero półtoraroczniak. Jeszcze nie osiągnął dojrzałości.
Złamałaś nogę. - starałam się brzmieć spokojnie, bowiem każda zmiana mojej tonacji mogłaby zostać wychwycona przez fenryfa... Przez co stanowić ogromną zachętę do ataku.
Jeszcze jakby cię to specjalnie obchodziło, osadniczko. - odwarknęła mi, usiłując się powstrzymywać kolejne drżenia głosu. -To byłoby cudownie.
   Bo nie obchodziło. Była mi całkowicie zbędna przez to, kim była i jak traktowałam jej podobnych. Stanowiła problem, który na moim obecnym stanowisku był więcej, niż niebezpieczny. Podobnie jak Lucan. Z jakiegoś jednak powodu, którego nie chciałam sobie powiedzieć nawet w myślach, zbliżyłam się do niej…
   To było złamanie otwarte.
  Szkarłatna posoka zdążyła już zabarwić jej spodnie w okolicy łydki doszczętnie, nieco skapło na śnieg. Przez moment straciłam możliwość oddechu, stanęłam jak wryta. Wspomnienie samoistnie przemknęło mi przed oczami:
   “Nie wszystkich da się uratować, ale mają sześć godzin zanim wejdzie infekcja. Dlatego działamy natychmiast. Zdarza się, że operacje się przedłużają, Artena.”.
  Podniosłam ją, biorąc na ręce, nim zdążyła faktycznie zareagować. Kompletnie zszokowana takim zwrotem akcji najpierw chciała się bronić, ale była już zbyt słaba. Straciła za dużo krwi. Kopnięciem zamknęłam za sobą drzwi i położyłam ją na stole, na którym na szczęście leżały tylko papiery. Szybko je spod niej zabrałam, aby pomimo sztywności miała chociaż równo. Podłożyłam jej pod głowę swoją pelerynę. Rozerwałam łachmany przypominające spodnie, żeby zobaczyć spektrum zniszczeń, jakie sobie zrobiła.
Matko... - tylko tyle wydusiłam z siebie na ten widok, zmuszając się do szybszych ruchów w stronę składziku po leki, olejki i narzędzia, jakie sama sobie wytworzyłam przez ostatnie osiem lat.
  Pamiętałam, iż przede wszystkim należało zacząć od oczyszczenia nowo powstałej rany. Celem tego wszystkiego miało być niedopuszczenie do infekcji kostnej, rekonstrukcja uszkodzonych tkanek miękkich i połączenie złamanych fragmentów kości. Tylko tyle wiedziałam. Nigdy tego tak naprawdę nie robiłam. Zawołanie medyków z wioski było jak wystawienie jej związanej na pal, a potem rzucenie pochodni. Była całkowicie zdana na moją pamięć oraz umiejętności medyczne, które mało rozwinęłam przed pojawieniem się na tym skrawku lądu. Próba pomocy mogła okazać się równie beznadziejna w efekcie, co pozostawienie jej na śniegu przed domem.
   Jednak to i tak było więcej, niż chciałam dla niej zrobić za pierwszym naszym spotkaniem.
   Podałam jej środek przeciwbólowy, a także nasenny, to też szybko odpłynęła.
 Operowałam ją przez pół nocy aż do świtu, niekiedy ucząc się na własnych błędach. Mogłam mieć tylko nadzieję, że modyfikacja genetyczna będzie w stanie jej w tym pomóc. Leżała teraz na stole, mając w miarę stabilny oddech. Po wschodzie słońca umyłam ręce od smoczej krwi przy zlewie, zastanawiając się kiedy tak dokładnie jej widok czy zapach przestał mnie w życiu obrzydzać. Większość kobiet nie patrzyła tak na nią, z takim spokojem. Obojętnością. Wróciłam po tym, aby przykryć nastoletnią Nyx nowo upraną derką wiosenną mojej Idris. Na szczęście bardziej przypominała koco-podobny twór, aniżeli faktyczny element ekwipunku mojej kobyły, dlatego nie wyglądało to aż tak na niej fatalnie.
  Posprzątałam po wszystkim, zmuszając się do tego resztkami swojej silnej woli. Zmęczone ciało żądało ode mnie odpoczynku i to w przyspieszonym tempie. Podreptałam ze składziku niemrawym krokiem w stronę swojej sypialni, przypominając sobie dopiero na widok Rudego o jego obecności w moim łóżku. Westchnęłam ciężko, wydalając z siebie tym samym potęgującą się frustrację.
  Z jednej strony mogłam ułożyć się na fotelu lub kanapie przy kominku, albo iść na strych stodoły, gdzie zazwyczaj przez ogromny otwór dla Ishtara wlatuje zimno i często śnieg. W tym drugim byłabym znacznie bardziej bezpieczna, za to w pierwszym odzyskałabym o wiele więcej energii na następny dzień.
   Logiczne myślenie w moim wykonaniu zakończyło się, gdy padłam na kanapę.
     ***
   Spałam do po południa. Rudy i Nyx dalej byli pochłonięci przez sen, więc miałam czas przygotować dla nas wszystkich posiłek. Należało zająć się też Idris. Z wczoraj zostało jeszcze sporo zupy w kotle dla obojga moich nieszczęśliwców, aczkolwiek wiedziałam, że sobie samej będę musiała przygotować coś innego. Inaczej nie starczyłoby dla nich na dwie większe porcje.
   Nienawidziłam gotować.
  Uzupełniłam opał do kominka. Zawiesiłam z powrotem ochłodzony kocioł, przykryty wieczkiem. Zamiast zacząć robić coś dla siebie, ruszyłam do stodoły, aby dać śniadanie i obiad w jednym kobyle.
Przepraszam, że tak późno. Wczoraj miałam ciężki dzień. - pogłaskałam ją po szyi, mierzwiąc nieco czarną grzywę z białym pasemkiem. Zastrzygła uszami, jak to miała w zwyczaju, gdy słyszała mój głos.
   Bułana sierść połyskwiała w świetle zakratowanego kominka, jaki zamontowałam dla niej specjalnie w stodole. Do drugiego wiadra wlałam jej nagrzaną wodę, ponieważ od zimnej potrafiła szybko się przeziębić… Miałam dość spore wyrzuty sumienia, że nie mogłam wstać dla swojej kopytnej przyjaciółki wcześniej.
   Po jej posiłku założyłam jej kantar i wypuściłam na padok obok domku, gdzie od razu zaczęła sobie brykać wesoło. Ishtar, dzięki mojemu zapachowi na niej, oduczył się zakradać na nią lub próbować polować.
  Wróciłam do wnętrza swojego lokum, gdzie czekało mnie nakarmienie na wpół przytomnego Rudego, siedząc na przysuniętym do łóżka stołku. Dopiero po dłuższym czasie zauważyłam, że przez pozostawioną szeroko szparę z otwartych drzwi do sypialni przyglądają mi się z zaciekawieniem dwoje smoczych oczu. Po tym, jak Rudy pożarł ostatnią łyżkę rosołu, wstałam i z pustym naczyniem udałam się do mojego salonu połączonego z aneksem kuchennym oraz jadalnią. Chociaż to i tak było wielce górnolotne słownictwo w porównaniu do tego, w jakich to warunkach żyłam przed laty.
Dlaczego mi pomogłaś? - wychrypiała ze ściśniętym gardłem, kiedy przeszłam spokojnie obok niej, aby włożyć naczynia do zlewu.
Nie mam w zwyczaju zostawiać nikogo, kto nie jest w stanie sobie samodzielnie poradzić, Nyx. - odpowiedziałam jej zdystansowanym tonem, pełnym spokoju.
      Zaczęłam nalewać jej zupy, ignorując pełne szoku spojrzenie błękitnych tęczówek.
- Nawet jeśli to nowy lub samotnik. - dodałam, stając przed nią i kładąc jej na kolanach ciepłą miskę zupy. W dłoń wcisnęłam jej kromkę chleba. - Nogę masz w fatalnym stanie, dlatego lepiej jedz, żeby szybciej się kość zrosła.
- Co to znaczy fatalnym?
   Zastanowiłam się, jak to ująć w słowa.
Złamanie nastąpiło w czterech miejscach pod różnymi kątami. Dwa kawałki przecięły ci mięśnie wraz ze skórą łydki. Nie możesz nią praktycznie ruszać, dopóki nie zacznie rosnąć w włożonym przeze mnie miejscu. Dlatego masz ją w...Nazwijmy to szyną. - wskazałam na związane dookoła dwa pręty w kluczowych miejscach.
Jesteś tutaj medykiem? - spojrzała z nawet nie udawanym podziwem na to, co stworzyłam.
Nie. Handlarką. Na ten miesiąc dyktatorką.
      Pieczywo chyba stanęło jej w gardle z wrażenia, a w oczach pojawił się jakby strach zmieszany z jeszcze większym niedowierzaniem lub podziwem. Po tym jadła dalej normalnie. Przynajmniej się starała. Wkrótce wzięłam od niej sztuciec wraz z pustym naczyniem i zaczęłam je myć w zlewie z tymi użytymi dla Rudego.

Hayi? Nyx?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz