Przez kilka dni ćwiczyłem latanie. Zarówno w praktyce, jak i
teorii. Raczej nie trudno się domyślić, co szło mi lepiej, a co wręcz
przeciwnie. Na moich egzaminach, że względu na bezpieczeństwo, pojawiały
się niewielkie wysokości, począwszy na dywanie, a skończywszy na
skakaniu z dachu mojego domu. W bibliotece Osadników udało mi się nieco
dowiedzieć o tej zdolności oraz prawach fizyki, dzięki którym ciało
unosi się w powietrzu. Teraz trzeba było jedynie nieco podnieść
poprzeczkę i sprawdzić, czy spędzenie kilku dni w otoczeniu książek było
czegoś warte.
Zmieniłem ustawienie swoich stóp, strącając
przy tym z półki skalnej kilka mniejszych kamieni w żywo zieloną dolinę,
w którą się właśnie wpatrywałem. Grupa drzew powinna zagwarantować mi
nieco lepsze lądowanie niż skały. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Pochyliłem
się nieco do przodu, zacisnąłem powieki i skupiłem się na wprowadzeniu
niedawno pojawionych się skrzydeł w ruch. Dopiero po dłuższej chwili
poruszyły się one leniwie. Z czasem machałem nimi coraz szybciej. Kiedy
uznałem, że ich prędkość jest wystarczająca, by wzbić się w powietrze,
zeskoczyłem ze skały. Od razu jednak zacząłem spadać, kręcąc się przy
tym wokół własnej osi.
Nie pamiętam ile zderzeń z drzewami
zaliczyłem, zanim wylądowałem na gałęzi jednego z nich. Wziąłem głęboki
oddech, ciesząc się, że przynajmniej udało mi się przeżyć, mimo że mój
poziom latania jakoś specjalnie się nie podniósł. Mój spokój jednak
szybko został na nowo zastąpiony przez panikę, kiedy zacząłem zsuwać się
z gałęzi. Bezskutecznie próbowałem się na niej utrzymać, drapiąc przy
tym pazurami korę, bo w efekcie i tak wylądowałem na trawie, stoczyłem
się ze wzgórza, lądując finalnie w krzakach. Byłem pewien, że nie prędko
powtórzę swoją lekcję.
Do moich uszu dotarł trzepot ptasich
skrzydeł. Prawdopodobnie spłoszyłem jakiegoś. Z trudem wyczołgałem się z
zarośli i podparłem na przedramionach. Przede mną nagle wylądowała
młoda kobieta, prawdopodobnie Samotniczka. Automatycznie cofnąłem się
nieco. Nieznajoma wyprostowała się.
- Zepsułeś mi kolację,
wiesz? - zapytała, opierając ręce na biodrach i zarzucając przy tym
rudymi lokami do tyłu. Wbiłam we mnie wzrok, wyraźnie czekając na jakąś
odpowiedź.
-...Przeepraszam? - wymamrotałem, otrząsnowszy się
nieco z szoku. Spróbowałem się podnieść, ale szybko zrezygnowałem z tej
czynności z sykiem. Na mojej skórze nie było miejsca wolnego od zadrapań
zadanych przez iglaki oraz połamane gałęzie. Pod pazurami natomiast
miałem całą masę sosnowej kory.
- To było niechcący... -
jęknąłem, chcąc się jakoś usprawiedliwić. Mimo tego jednak miałem
wrażenie, że to nic nie da. Ale co innego miałem powiedzieć? Że
wynagrodzę jej to? Nie miałem nic specjalnego do zaoferowania.
Lunaye?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz