Spojrzałem w stronę lecącej smoczycy. Nie pozwoliła mi na szybszą reakcję, zaskoczyła mnie. Zacisnąłem szczękę i złapałem za jeden z prętów wbitych w skałę. Zwykły człowiek nie dałby rady go wyciągnąć, jednak byłem wtedy napompowany adrenaliną, poza tym siłą przewyższałem typowego Kowalskiego. Zacisnąłem palce na zimnej stali, pokrytej już lekką rdzą, i pociągnąłem do siebie. Niechętnie, z początku powoli, po sekundzie jednak wyrwałem pręt ze skały. Poprawiłem chwyt, ustawiłem prawą stopę z tyłu, bok ciała skierowałem w stronę lecącej Nyx. Z głośnym rykiem wściekłości, który zawierał też żal, bezsilność, ból i strach przed ponowną samotnością, spiąłem mięśnie. Metalowy pręt, który był dość dobrze wyważony, pognał z oszałamiającą prędkością kilkadziesiąt metrów pod kątem ostrym w górę. Minął skrzydło smoczycy o kilka metrów. Nie wiem co było tego powodem. Wiatr, błąd w obliczeniach, może Nyx odleciała w bok.
Metalowy pręt pognał jeszcze kilkanaście metrów, po czym kąt jego lotu zmienił się i prowizoryczny oszczep zaczął opadać. Moja towarzyszka nawet łba do mnie nie odwróciła. Szybko wróciłem do wnętrza mojej chatki, by zaszyć sobie rany. Rzucałem na prawo i lewo bluzgi, wszystko robiłem w gniewie. Wzmógł się on jeszcze bardziej, gdy zacząłem czuć ból zszywanej ręki.
***
Trzy dni od ucieczki Nyx nie wychodziłem z domku. Jadłem, spałem, leżałem. Jedyne co robiłem poza tym, to doglądanie i dbanie o rękę. Na ranie zastosowałem kilka ziół, które zostały mi z mojego ostatniego przydziału. Nie miałem ochoty na nic, nawet na wyjścia by się umyć. Wart i patroli na szczęście nie miałem mieć przez najbliższe kilka dni.
***
Po trzech dniach spędzonych w ciemnicy, bez świeżej wody i mycia się, postanowiłem ruszyć leniwe dupsku na zewnątrz. Wyszedłem by się przemyć. Ślady łap pozostawał przed moim skalnym mieszkaniem, przypominając tylko o mojej niedawnej towarzyszce, która za całą pomoc mnie opuściła bo chwilowo jej odbiło. Totalna głupota, bo przecież nic takiego się nie stało.
Resztę dnia spędziłem na czyszczeniu mieszkanka i wietrzeniu go, oraz na czyszczeniu paleniska. Nie mogłem zasnąć.
***
Kolejne pięć dni minęło mi bez wychodzenia z domu. Dopiero po upływie pięciu dób udałem się do Osady do lekarza, który miał zająć się moją ręką. Sprawdzić, czy na pewno dobrze ją zszyłem o nią zadbałem.
Gdy wkroczyłem do gabinetu mojego dobrego znajomego, ten zacmokał z niezadowolenia i wyjął z szafki nożyczki, igłę oraz nić, po czym bez słowa zabrał się za poprawę mojego marnego opatrunku. Zajęło mu z kwadrans załatanie mi ręki, dołożenie ziółek i zawinięcie w czystą szmatę, imitującą bandaż.
- Kto cię tak załatwił? - zapytał, odkładając niepotrzebne już medykamenty na bok i wyciągając dłoń po zapłatę.
- Złota rybka - mruknąłem, dorzucając kilkadziesiąt monet. Doktorek skinął głową, chowając pieniądze do szafki. Dodatkowa zapłata za milczenie była tu na porządku dziennym.
- Przyjdź za tydzień, sprawdzę jak się goi. Pamiętaj by opatrunek zmieniać codziennie, zagotuj go we wrzątku i możesz używać kolejny raz. Tylko zioła zmieniaj. Następny!
Wyszedłem z kliniki i skierowałem swoje kroki w stronę zielarza. Musiałem się zaopatrzyć w dodatkowe chwasty na szybsze leczenie.
***
Wieczorem, w drodze do domu, zaczepił mnie jeden ze strażników i zaprowadził mnie do naczelnika wart. Nie było mi to w smak, bo oznaczało dodatkową robotę. Gdy wszedłem do ciemnego, chłodnego gabinetu, przywitało mnie czterech znanych wartowników. Naczelnik siedział przy biurku.
- Och, dotarłeś wreszcie. Siadaj - wskazał mi krzesło - ponieważ czeka nas długa rozmowa. Zapewne słyszałeś o smoku, co to się panoszy po okolicach. No jak nie jak tak.
Usiadłem w spokoju na krześle, przywitałem się z kumplami z zawodu i spojrzałem na przełożonego. W środku jednak szalałem, nie wiem nawet z jakiego powodu.
- Znaleziono dzikiego dragona na północy. Rozpanoszył się troszkę, zaatakował kilka pojedynczych osadników. Jeden został ciężko ranny - powiedział naczelnik, szykując kilka papierów. Inni strażnicy wyglądali na zaznajomionych z całą sprawą.
- I co, mam na niego zapolować? - zażartowałem, krzyżując ręce. Opatrunek na moim lewym ramieniu został dzięki temu idealnie odkryty, co nie uszło uwadze nikomu w tym pokoju.
- Tak, razem z twoimi trzema kumplami po fachu - powiedział naczelnik, głosem który zdradzał, że sprzeciw nie wchodzi w grę. Słabo.
- Jestem troszkę ranny szefie, nie wie...
- Jestem zdrowy, więc możesz walczyć. A ten dragon to poważne zagrożenie. Jutro o świecie, tutaj. Z pierwszymi promieniami słońca ruszacie na północ, macie mi przynieść głowę tego samotnika. - Naczelnik wskazał drzwi. Wstaliśmy wszyscy, zasalutowaliśmy i wyszliśmy. Przez chwilę tylko rozmawiałem z innymi, im też to się nie podobało ale rozkaz to rozkaz.
Wróciłem do chatki i spakowałem do plecaka najważniejsze przedmioty, które przydadzą się na następny dzień i poszedłem spać.
***
Wstałem przed świtem, w nastroju nie lepszym niż ostatnie kilka dni. Najpierw zająłem się ręką, by nie wdała się infekcja a sama kończyna nie zawiodła mnie w walce. Potem zrobiłem sobie syte śniadanie, składające się głównie z mięsa, i spakowałem dodatkowy prowiant do plecaka. Wyszedłem z chaty w ciszy i skierowałem kroki w stronę miejsca zbiórki naszej czteroosobowej ekipy. Wszyscy już czekali, dowództwo objął Marek - najbardziej doświadczony z nas czterech. Bez wahania i opóźnień wyruszyliśmy na północ, po drodze wymieniając się informacjami.
- Wczoraj smok zabił czterech Osadników - powiedział nasz dowódca. Zamarłem na ułamek sekundy. Zastanawiałem się czy Nyx była w stanie zrobić coś takiego. Moje wątpliwości rozwiało moje pokiereszowane ramię.
- Mamy ukatrupić to bydle? We czterech? - zapytał Słony, facet który siłą mógł dorównać mi, jednak był ode mnie wyższy. Ostatnim członkiem ekipy był centaur Galiusz, który specjalizował się w łukach. Nie znałem mutacji Marka i Słonego, jednak wiedziałem, że nie są wybrani do tej misji bez powodu.
Droga zajęła nam półtorej godziny, aż dotarliśmy do na wpół spalonego domku. W drzwiach leżał zwęglony trup. Ekipa przeszła na tyły domostwa.
- Bestia była widziania najczęściej w tej okolicy - zaczął Marek, zachowując powagę. W jego głosie dało się wyczuć napięcie. Już otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak przerwało mu skrzypienie belek. Spojrzeliśmy na chatę, której zawalony strop zaczął się unosić i spod gruzu wychylił opatrzony łuskami łeb i potężne skrzydła.
- Dragon! - ryknął Galiusz, galopując z dala od smoka. To był błąd. Niebieskołuski skoczył ponad pozostałymi członkami ekipy i złapał w paszczę zad naszego parzystokopytnego towarzysza. Nasza trójka już wiedziała, że nie ma dla niego ratunku więc szybko rozpierzchliśmy się na boki szukając osłon. Każdy miał broń własnego wyboru. Ja metalowy miecz półtoraręczny, o nieco stępionym ostrzu. Marek długą włócznie ze stali, a Słony długą maczugę zakończoną kamieniem i ćwiekami. Ta walka raczej nie skończy się naszym zwycięstwem.
Wpadłem pomiędzy osmalone belki, Słony za mną. Marek pobiegł na bok, chowając się za dużym głazem.
Gad rozszarpał pazurami centaura i od razu skoczył w naszą stronę. Wylądował między mną i Słonym a Markiem. Gdy bestia podniosła łeb i rozwarła paszczę, Marek wyskoczył zza głazu i wbił włócznię w bok Samotnika. Słony również wyszedł z ukrycia i zdzielił maczugą naszego wroga w pysk. Trzy zęby padły w błoto, a gad zaryczał. Zanim ja ruszyłem, ogon dragona powalił Marka na ziemię, a łapa uzbrojona w szpony rozdarła ciało Słonego jak szmatę. Szybko pojąłem, że mój miecz nie zrobi większego wrażenia na gadzinie, chyba że od środka.
- Więc to jedyne wyjście - powiedziałem do siebie, skacząc w stronę pyska pełnego w ostre kły, poza trzema wybitymi. Smoczysko zwróciło łeb w moją stronę, gdy ja absorbowałem stal z broni. Dragon ryknął, rozdziawiając paszczę, a ja zanurkowałem w jej stronę. Stal pokryła moje ramiona, dosięgła aż do barków. Zdziwiłem się tym faktem, bo nie zdarzało się to mi do tej pory. I to był właśnie błąd. Dragon odtrącił moją broń w bok, a ja wpadłem do jego paszczy jak przekąska. Moja szyja oparła się na wybitych kłach i poczułem lekkie napięcie mięśni szczęki smoka. Uratowało mnie tylko szczęście - złapałem jedną ręką szczękę, drugą zaparłem się o górne kły i zatrzymałem w pół ruchu gadzie imadło. Czułem jednak, że to tylko sekund, więc szybko przesunąłem swoje ciało tak, by znaleźć się idealnie między wybitymi zębami z góry i z dołu. Gdy już moje ręce zaczęły odpuszczać, usłyszałem trzepot skrzydeł i kątem oka dostrzegłem zielonkawe łuski kolejnego dragona.
Paszcza mojego oponenta zamknęła się. Co prawda, wybite zęby nie wbiły się w moją czaszkę, ale nie przemyślałem jednego - że uderzenie dziąsłami będzie tak silne, że stracę przytomność i cały we krwi runę w błoto u stóp dragona.
Nyx?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz