3 kwietnia 2020

Od Bezimiennego CD Aven

Po rozstaniu z rudowłosą, od razu skierował się w stronę swojej kryjówki, jak cień znikając pomiędzy drzewami. Nieco zaskoczyła go propozycja kobiety, by ta odprowadziła go od „domu”. Naturalnie odmówił od razu. Prawdopodobnie dyktowała nią zwykła troska, w końcu rana narażała go na duże niebezpieczeństwo w razie ataku. Stan Bezimiennego mocno utrudniał jakąkolwiek obronę, niemal całkowicie wykluczając jego tajną broń. Osłabiony, po zwalczeniu trucizny i utracie krwi, praktycznie nie był w stanie zmienić formy, która niemal gwarantowała mu nietykalność i bezpieczeństwo. Był to chyba odpowiedni moment, by zmusił się do polowania, którego tak bardzo nie znosił.
Ten jeden raz postanowił zachować się odpowiedzialnie i nie zdradzać osadniczce miejsca swojego pobytu. Zdecydowanie zbyt wiele osób znało już jego lokalizację. Z każdą kolejną osobą stawało się to coraz niebezpieczniejsze. Jedyną rzeczą, jaka go uspokajała to fakt, że spędzał w katakumbach naprawdę dużo czasu i nie potrzebował snu, dzięki czemu ryzyko kradzieży znacząco malało. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to nadal nie było szczególnie mądre.

 Zasuwając za sobą ciężki głaz, miał wrażenie, jakby coś rozszarpywało go od środka. Rana naprawdę głośno dopowiadała o swoim istnieniu. Westchnął cierpiętniczo, a jednak w duchu czuł się świetnie. Nie raz nie był w stanie zrozumieć takiego stanu. Fizycznie czuł się skrajnie zmęczony, najwyraźniej odczuwał jeszcze skutki trucizny, choć jak najlepszy aktor ukrywał to przed oczami Aven. Wewnątrz czuł jednak duch się w nim porusza rozrywany energią.
Usiadł ostrożnie na krześle, wygodnie rozpierając się na oparciu. Gdy tylko odchylił delikatnie głowę, ciężkie powieki przykryły lazurowe oczy. Zaczął odpoczywać, wsłuchany w najpiękniejszą melodię natury — niczym niezmąconą ciszę. Zaczął powoli analizować całe zajście dzisiejszego dnia. Trudno było mu pozbyć się wrażenia, że mimo uporczywej rany, jaką odniósł, wyszedł całościowo zwycięski z całej tej sytuacji. Dużą część dnia Colette spędzał w swojej malutkiej kuźni. Wykuwanie różnych przedmiotów zwyczajnie zabijała mu czas, ale i sprawiało wiele przyjemność. Trzaski drewna pożeranego przez ogień uspokajała go, a miarowe uderzenia młota pozwalały rozładować ogrom niespożytkowanej energii. Ponadto Renoir do pewnego stopnia był artystą. Uwielbiał tworzyć nowe rzeczy, w szczególności dbając o ich estetykę. Często nie mając możliwości stania przy piecu i kowadle, siedział, najzwyczajniej w świecie przy stole wykonując różne grawerunki i ozdoby na wyrabianych przez siebie przedmiotach. Całe to przedsięwzięcie miało jednak spore ograniczenia. Miał groszowy dostęp do surowców. Jego zasoby sprowadzały się głównie do tego, co samemu udało mu się znaleźć lub wydobyć. Problem nie tylko polegał na wątłej wiedzy górniczej bruneta, ale i znikomych możliwości odpowiedniego przygotowania ich do pracy. Nie dysponował piecami hutniczymi. Pozostawały mu jedynie bardzo prymitywne metody oczyszczenia surowców z zanieczyszczeń. Dawało to jednak marne skutki, na dodatek było czasochłonne i żmudne. Bezimienny nie dysponował taką ilością cierpliwości, tym bardziej że tego tylu praca była przez niego szczególnie nielubiana. Znacznie wygodniej było je brać bezpośrednio z osady, gdzie wszystko było już odpowiednio przerobione.
Nauczanie Aven nie nastręczało mu żadnego rodzaju trudności. Wręcz przeciwnie. W poprzednim życiu uczęszczał na studia filozoficzne, po których zamierzał zostać nauczycielem tegoż przedmiotu. Przekazywanie wiedzy było drugą rzeczą, jaka sprawiała mu przyjemność. Niestety nie zdążył sprawdzić się w tej roli. Na dodatek jeszcze prócz satysfakcji, układ zapewni mu potrzebne materiały; więc umowa pomiędzy nim a rudowłosą, z jego perspektywy zdawała się całościowo korzystna.
Nie spostrzegł, nawet gdy kruchy czas przesypał mu się pomiędzy palcami. Kolejnych kilka godzin umknęło niepostrzeżenie. Poczuł się jednak znacznie lepiej. Zasiedział się, znacznie bardziej niż planował. Zamierzał odsapnąć zaledwie chwilę, by potem wziąć do ręki jeszcze nigdy nieużywany przez niego łuk i ruszyć na polowanie. Do tej pory żywił się głównie koszmarami, one jednak nie były w stanie pomóc mu z fizycznymi ranami, do tego potrzebował krwi. Nie sprawi ona jednak, że okaleczenie magicznie zniknie, w niewielkim stopnie jednak przyśpieszy proces gojenia, niwelując nieco ból. Chcąc nie chcąc był zmuszony. Potrzebował tej krwi, żeby przeżyć. Nie mógł sobie pozwolić na wychodzenie z kryjówki bez przynajmniej częściowej pewności, że do niej wróci. Nocą jednak nic nie wskóra.
Następnego dnia rano, miała już dokładnie wszystko obmyślane. Cała noc wystarczyła, by nakreślił dokładnie pierwszą lekcję, jaką planował przedstawić Aven. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i przyniesie dobre rezultaty. Ostatecznie sam musiał się przyłożyć do nauczania. Fakt, że lubił to robić, wcale nie gwarantował sukcesu. Osadniczka może nie wyglądała, jakby miała szczególne szeroką paletę nauczycieli, jednak w każdym momencie mogła zerwać umowę, z resztą tak samo, jak on, chociaż Renoir nie przewidywał tego na najbliższym czasie.
Skoro pierwsze promienie słońca rozproszyły zaległy na wyspie mrok, Bezimienny podniósł się z krzesła, wolnym krokiem przechodząc, do sąsiedniego pomieszczenia. Jednym sprawnym ruchem, ściągając kawałek materiały z leżących na wieku skrzyni elementów pancerza. Zabrał dwa skórzane karwasze, jeden z nich od razu zakładając na lewe przedramię. Zaledwie kawałek dalej na małym haczyku wysiał kołczan po brzegi wypełniony strzałami o wielobarwnych lotkach. W przeciwieństwie do osadników on nie dysponował barwnikami, nie szczególnie mu nawet na nich zależało. Większość piór i tak była biała lub szara. Kabura spoczęła stabilnie zawieszona na biodrach mężczyzny. Łuk natomiast dumnie spoczywał na jednej z prowizorycznych blatach. Przeprowadził suchy test, kilkukrotnie napinając cięciwa, obawiając się, by ta nie pękła lub któreś z ramion nie złamało się. Wyglądało jednak na to, że wszystko było w należytym porządku.
Niedługo po opuszczeniu katakumb, pochłoniętą bez reszty dopracowywaniem szczegółów, uwagę Renoira przykuło coś dziwnego. Dziwny szelest zdradzał w jego bliskim otoczeniu czyjąś obecność. Nie pozostawiało mu to wielkiego wyboru jak tylko napiąć łuk i sprawdzić któż to taki. Wolnym niemal bezszelestnym krokiem zbliżał się do nieustającego w drganiach krzaka. Z każdym przebytym centymetrem pewniejszym stawało się, że to jednak nie człowiek. Żaden człowiek tak nie śmierdział… Raptem z zarośli wyskoczył na mężczyznę pokaźnych rozmiarów prosiak z roślinnymi paszczami na grzbiecie. Niewiele myśląc, wypuścił pierwszą strzałę, która jedynie rozjuszyła pokrakę, raniąc w bok. Kolejne naciągnięcie cięciwy, znacznie gwałtowniejsze, odezwało się kłującym bólem w boku. Sycząc, mimowolnie przymknął na chwilę powieki. Po ich ponownym otwarciu natychmiast adrenalina uderzyła w żyły Colette’a. Uskoczywszy, o włos uniknął nieprzyjemności, jaką było stratowanie przez odyńca. Wielka świnia pędzona masą miała problem, by się zatrzymać i zawrócić, tym samym dając zmorze kilka cennych sekund. Biorąc głęboki wdech, starał się uspokoić nerwy i wycelować. Chciał sprawdzić, ile warte były jego umiejętności. Nagły świst. W niebo poniósł się potępieńczy kwik. Zwierze zarzuciła cielskiem, by po chwili paść ciężko na ziemię. Upewniwszy się, że już się nie podniesie, Bezimienny podszedł powoli w jego stronę. Skrzywił się znacząco, odwracając wzrok. Był ateistą, ale…
— Boże, jak cuchnie… — jękną, ciągnąc zwłoki do kryjówki.
Wypiwszy krew dzikiej zmutowanej świni, poczuł się zdecydowanie lepiej. Miał więcej energii i zdecydowanie lepszy humor. Nadal jednak choćby pomyślawszy o tym, co zrobił, miał ochotę zwymiotować. Brzydził go nie tylko sam wygląd, czy odór, jaki wionął od odyńca, ale i sam fakt picia krwi. Nigdy nie lubił jej smaku. Nie jednokrotnie zdarzało mu się zmagać z przetrąconym nosem, rozciętą wargą czy wybitym zębem. Była to dla niego istna katorga. Spluwał co chwilę, nie mogąc znieść metalicznego posmaku w ustach. Złośliwy los jednak zdecydował wywrócić to do góry nogami. Teraz krew była mu słodka jak miód, a gnębiło jedynie sumienie i zaprogramowanie, którego nie udało się zniszczyć mutacji. Przerażał go jednak fakt, że z każdym kolejnym zakosztowaniu jej, wszystko zaczynało się powoli zacierać, i chyba właśnie to utrzymywało go, w korzystaniu z jej właściwości w razie absolutnej konieczności, by przeżyć.
Odnalezienie Aven, także nie było specjalnie trudne. Przeczuwał, że wystarczyło zapuścić się w okolice miejsca, gdzie mieli okazję się zapoznać. Z daleka już spostrzegł, jak kobieta wykopała dół, po czym wrzuciła do niego ciało mężczyzny. W oczy wpadł mu jeden, a w zasadzie dwa szczegóły tej sytuacji. Przede wszystkim ciemniejszy odcień skóry niż ten zwykle spotykany na wyspie. Mógł już teraz swobodnie i co ważniejsze celnie, zgadywać kim był ten człowiek. Po drugie zainteresowało go to, co osadniczka zrobiła ze zwłokami. Wyglądało na to, że te zniknęły, jakby nigdy ich nie było.
Powolnym, ale pewnym krokiem ruszył w stronę rudowłosej, zastanawiając się nad rodzajem powitania, czy powinien korzystać z dobrego nastroju, czy raczej zachować „profesjonalną powagę”. Zanim jednak zdążył podjąć decyzję, do jego uszy dobiegły słowa, którym nie był w stanie się oprzeć, by nie zawtórować, co do pewnego stopnia przyjął za nietypową formę powitania.
— Być albo nie być — mruknęła, podnosząc się z kolan.
— Oto jest pytanie — odpowiedział jej spokojnym stonowanym głosem.
Na słysząc wypowiedzianą przez niego frazę, odwróciła się, jakby nie spodziewając się tak nagłego zjawienia mężczyzny.
— To ty — zawyrokowała, w jego uszach jednak nie brzmiało to westchnienie ulgi, a bardziej, jak zwykła chęć lub potrzeba powiedzenia czegokolwiek.
— To z nim mnie pomyliłaś, prawda? — spytał, wpatrując się w kwiat, nad którym stała kobieta, jednocześnie ignorując jej słowa, jak i to, co trzymała w ręce, a bezkrytycznie zostało podpisane przez bruneta, jako trofeum.
Osadniczka jedynie przytaknęła nieznacznie głową. Przez moment wydawało mu się, że po raz kolejny usłyszy przeprosiny, tak się jednak nie stało, co ostatecznie go ucieszyło. Nie miał już prawa ani o co się złościć. Czuł się już o niebo lepiej, rana już tak nie doskwierała, ponadto ich układ, który przez przerwy siedział mu w głowie i niejako ekscytował.
Wolał jednak nie drążyć tematu, nie wypytywać dokładnie kim był i co zrobił, że zasłużył sobie na niebyt i zapomnienie przez wszystkich, może z wyjątkiem tych, których skrzywdził. Musiał był okropnym człowiekiem, skoro tak łagodnie usposobiona osoba, jak Aven czyhała na jego życie. Wprawdzie nie widział, jak został zabity, zgadywał jednak jak poprzednio, że była to jej sprawka.
— Nie zabiłam go — wyjaśniła, jakby czytając mu w myślach. Prawdopodobnie jednak zdradził go zamyślony wyraz twarzy i przenikliwy wzrok wbity w miejsce, gdzie jeszcze do niedawna leżało ciało denata. — Znalazłam go tu.
— A to? — ruchem głowy wskazał na mały żółty kwiatek. — Jesteś drzewcem? — dopytywał, szczerze zainteresowany jej mutacją i mocą, jaką miał okazję zaobserwować. Wyglądało to niesamowicie, chciał dowiedzieć się czegoś więcej.
— Nie — pokręciła nieznacznie, acz energicznie głową.
— Więc nimfą?
Tym razem nie dostał w odpowiedzi najmniejszego gestu. Najwyraźniej łowczyni nie chciała jednoznacznie potwierdzić ani zaprzeczyć jego słowom, tak jakby chciała zachować to przed nim w tajemnicy. Nie będąc zaznajomionym z innymi mutacjami powiązanymi w tak jawny sposób z fauną i florą, o ile jeszcze jakieś były, uznał więc, że była ona nimfą. Ostatecznie, poprzednim razem bez oporów zaprzeczyła, by kolejnym zaniechać tego, co naturalnie chyba odbierał jako autoryzację podejrzeń.
Rudowłosej nie zajęło wiele czasu, by zorientować się we wnioskach samotnika, po chwili zadając pytanie, które sam nieopatrznie sprowokował, nie wypełniając zaistniałej między nimi ciszy. Była to jednak rzeczy, którą mężczyzna świadomi planował jak najdłużej pozostawić w ukryciu. Miał to być jego mały klucz do przewagi. „Przezorny zawsze ubezpieczony”. W razie, gdyby jednak coś poszło nie tak, byłby w nieco lepszej sytuacji. Kobieta nie mogłaby się niczego po nim spodziewać. Byłby owiany bezpieczną tajemnicą, mając jednocześnie nadzieję, że ten stan rzeczy nie prędko ulegnie zmianie.
Wzruszył delikatnie ramionami, co wyraźnie nie usatysfakcjonowało osadniczki. Idąc jego śladem i ona darowała sobie wszelkie dodatkowe pytania. Wprawdzie spodziewał się jakiegoś wyrzutu i ciągnięcia za język, ona jednak ofiarowała mu spokój. Przez grzeczność? Nie wiedział, nie mnie było to miłe z jej strony, zwłaszcza, że szczerze nie lubił swojej mutacji. Czuł się jako potwór, czy inny demon, nic przyjemnego, o czym miałby w ogóle ochotę rozmawiać. Nimfa jednak wydawała się znacznie przyjemniejszym tematem.
— Gotowa na pierwszą lekcję? — rzucił w końcu, chcąc wypełnić ponownie zawisły nad nimi bezczyn, nie chcąc przy tym wykazywać się bezczelnością i chamstwem, próbując wyciągnąć z niej dodatkowe informacje.
Aven jednak szybko zaprzeczyła, opowiadając mu o pumanietoperzach, które czekały na zabranie ich do wioski, gdzie miały zostać odpowiednio „rozebrane”. Jako że Bezimienny nie miał nic innego do roboty, jak zwyczajnie zaczekać, aż kobieta będzie miała dla niego czas, bardzo szybko z jego ust popłynęła propozycja pomocy w przeniesienie zwierzyny. W ciszy dotarli w miejsce, gdy rudowłosa zostawiła ciała. Prócz nich, była tam też już rozbrojona pułapka. Przez dłuższą chwilę próbował rozpracować jej mechanizm, będąc jednak dalekim od tego typu prac, nie udało mu się rozszyfrować zbyt wielu jej tajemnic. Ostatecznie pochwalił jedynie jej autora i wziął się za przenoszenie nieszczęsnych pumanietoperzy. Dla bezpieczeństwa zaniechał pomocy, najbliżej murów osady jak się tylko dały z minimalnym ryzykiem wykrycia. Schował się i czekał, aż jeden ze strażników pomoże jej zanieść zdobycze do budki myśliwskiej.
Zajęty wydłubywaniem grotem strzały brudu spod paznokcia, nie spostrzegł, nawet gdy Aven była już z powrotem, gotowa do podjęcia nauki. Najpierw jednak wypadało znaleźć odpowiednie doń miejsce. Wyspa nie była szczególnie bogata w ludność, zważywszy na jej rozmiary, ale jednak niepokorny los zawsze był w stanie przypałętać kogoś w najmniej oczekiwanym momencie. Colette wolał uniknąć tego typu sytuacji. Nie chciał, bo Toś został przez nich trafiony przez przypadek, bo znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nie odpowiedniej porze. Zwłaszcza jeśli lekcje były przeznaczone wyłącznie dla uszu rudowłosej. Nie należał może do wybitnych łuczników, znacznie sprawniej radził sobie piórem lub głosem, jednak miał jako takie pojęcie. Im więcej osób poznawało tajniki skutecznego posługiwania się łukiem, tym bardziej niebezpieczny się stawał. Raczej nikt nie chciałby samemu podpisywać swój wyrok śmierci, ginąc od własnej wiedzy.
Oboje już tego poranka mieli wątpliwą przyjemność doświadczyć kilku ambarasów; zaatakowanie przez stadko pumanietoperzy, walka z własną psychiką i torsjami, które w dalszym ciągu od czasu do czasu rwały żołądkiem i konfrontacja z poszarpanym bandytą. To ostatnie jednak mogło być nawet miłe dla osadniczki, w końcu punkt widzenia zależał od punktu siedzenia, a z tego, co samotnik zdążył się przekonać, nieszczęśnik wielu osobom napsuł krwi, ale nawet to wszystko nie było w stanie zmącić piękna tego poranka. Chyba nikt nie mógł odebrać pewnego uroku wiosennemu porankowi, nawet na wyspie przeklętych. Niebezpieczeństwo czaiło się na każdym roku, a jednak gdzieś pośrodku tego kryło się jakieś wyblakłe piękno przeszłego, a może i przyszłego życia. W nieznanym, zmutowanym śpiewie ptaków, znacznie odmiennych zapachów kwiatów i ziół. Lekki wiaterek niósł za sobą przyjemną słoną woń morza, będąca jakby odpoczynkiem dla nieustannie napiętych nerwów. Na dodatek niezmącony błękit nieba wiszący nad głowami, a soczysta zieleń pod nogami, jak okiem sięgnąć, pozornie tak… spokojnie. Który zdroworozsądkowy człowiek, niewiedzący o rzeczach mających miejsce w na wyspie, nie nazwałby go rajem? Wiosną bardziej przypominała miejsce do spędzenia egzotycznych wakacje z dala od miejskiego zgiełku, a ten z pozoru letni kurort miał też swoją ciemną stronę. Ironii w tym miejscu nie było końca…
Po zaledwie trzydziestu minutach dotarli na miejsce, które już kiedyś upatrzył sobie mężczyzna. Znajdowało się mniej więcej pośrodku między wioską, środkiem opuszczonego lasu, a zalanymi bagnami. Znajdowała się tam niewielka polanka, czy raczej coś na kształt łąki, która w tym czasie naprawdę mogła ucieszyć oko, nawet to zgnębione widokiem śmierci, które przysłaniał strach. Kilka razy już, w wolnej, pełnej melancholii chwili, gdy nie miał już siły, ani ochoty siedzieć w krypcie, przychodził właśnie w to miejsce. Mógł bez skrępowania nazwać je ustronnych, choć jego położenie, świadczyłoby o czymś zgoła innymi. Większości, ta przestrzeń mogła wydawać się wręcz zbyt otwarta, a on znalazł tam drugi azyl, kolejny żart losu? „Najciemniej pod latarnią”, jak to mawiają.
— Dobrze — podjął, stając przed kamieniem. — Usiądź, proszę — zaprosił ją gestem, aby spoczęła na eratyku.
Przedstawił się już w wystarczająco złym świetle, przez co obiecał już sobie, zachowywać się jak przystało na dobrze wychowanego mężczyznę. Sam usiadł w siadzie skrzyżnym na miękkiej trawie, uprzednio odpowiednio układając kołczan i łuk.
— Więc — kontynuował kładąc broń na kolanach. — Tak jak we wszystkim na początku poznaję się całą teorię. Nazwij poszczególne elementy — poprosił, podając łuk rudowłosej.
Osadniczka bez skrępowania wzięła w dłoń kabłąk. Wydawała się jednak nieco zaskoczona, że podjął się tego typu praktyki. Ostatecznie nie dziwiła go jej reakcja, choć ciężko było to tak nazwać, w zasadzie ta ocena, była bardziej jego domysłem niż faktyczną obserwacją. Nie mniej miała święte prawo spodziewać się, od razu przejścia do nauki praktycznej, bo to raczej właśnie w niej miała ubytki. Nie wyglądała jednak, jakby miała zaprotestować przeciwko teorii.
— Rękojeść — odparła po chwili, poruszając nieznacznie bronią, trzymając właśnie w tym miejscu. — Grzbiet — kładąc łuk na kolanach, wskazała grubszą część nad i pod rękojeścią. W odpowiedzi Bezimienny jedynie przytaknął, zapowiadało się naprawdę dobrze. — Ramiona — przeciągnęła dłońmi dalej wzdłuż węższej części, aż do: — Gryfy i cięciwa — zakończyła, zahaczając żyłkę.
— Świetnie — stwierdził, ponownie przytakując z uznaniem. Szczerze nie spodziewał się takie znajomości, błędnie myślał, że jej wiedza kończyła się tam, gdzie większości niewtajemniczonego społeczeństwa. — Zapomniałaś jedynie o brzuścu — wskazał pogrubioną część, jednak od wewnętrznej strony. — Ale to dla czepialskich, w zasadzie to i tak grzbiet — zawyrokował, delikatnie wzruszając ramionami. — Zobaczmy, jak pójdzie ze strzałą.
Łowczyni oddała brunetowi łuk, w zamian biorąc do ręki strzałę.
— Grot, promień, lotka, osada — stwierdziła po kolei, trafnie pokazując mu poszczególne elementy.
— Bezbłędnie — uśmiechnął się delikatnie, było tak, jak się spodziewał.
— Czytałam wszystkie notatki i wskazówki, jakie znalazłam w bibliotece — stwierdziła sucho, zwracając mu pocisk.
— To bardzo dobrze, będziemy mogli szybciej przejść do bardziej interesujących rzeczy — obrócił strzałę w dłoni. — Jeszcze tylko ciekawostka: niektóre strzały mają owijki, tutaj i tutaj — wskazał palcami większy fragment promienia przed grotem i mniejszy pomiędzy osadą a pierzyskiem. To wiele ułatwia, strzała nie ślizga się tak w palcach i nie jeździ tak po kabłąku.
Tym razem to rude włosy kobiety zafalowały, gdy ta przytaknęła, w pełni rozumiejąc wszystko, o czym mówił.
— Wiesz pewnie, że łuki mają różne napięcie, począwszy od tych lekkich, których na przykład oboje używamy, przez średnie, aż po ciężkie myśliwskie na grube zwierzęta, których w większości sam nie jestem w stanie napiąć — przyznał dość niechętnie, jak większość mężczyzn nie lubił przyznawać się do niemocy, pocieszał się jednak zachowaniem szczerości. — Nie chcę być niemiły, ale nie wyglądasz na szczególnie silną. Pewnie po dłuższym strzelaniu nie czujesz rąk — nie mówił nic złego, a jednak spuścił wzrok, wbijając go w ziemię. — Powinnaś popracować trochę nad mięśniami, to również bardzo ułatwi ci polowania. Pokażę ci jak prawidłowo robić pompki, żeby była jak najbardziej skuteczne.
Jak postanowił, tak też zrobił. Po chwili podniósł się z ziemi, przyjmując pozycję gotową do wykonania ćwiczenia. Na własnym przykładzie tłumaczył wszystko powoli i dokładnie, w końcu mieli czas, a odpowiednio przyswojona wiedza, była kluczem do sukcesu. W pierwszej kolejności zwrócił uwagę na ułożenie dłoni. W końcu każda zmiana ich ułożenia angażowała inne partie mięśni. Im zależało najbardziej na barkach i mięśniach międzyżebrowych, a by te wprawić w ruch, należało trzymać dłonie na szerokości ramion. Następna uwaga popłynęła do zgięcia. Wykonując jedną pompkę, zaprezentował, jak jego zginały się prawidłowo do tyłu, wzdłuż ciała. Naturalnie miał na uwadze fakt, że ten rodzaj pompek jest znacznie cięższych, dla ludzi świadomi niećwiczących tych grup mięśni, dlatego też kilka kolejnych wykonał podparty nie na stopach, a kolanach.
— Gdyby nadal było zbyt ciężko, możesz zacząć od pompek oparta dłońmi o ścianę i z czasem na przykład o krawędź łóżka, aż w końcu będziesz w stanie zrobić je na ziemi — wyjaśnił przyjaznym tonem, naprawdę podobało mu się przekazywanie wiedzy, dawało to dużo satysfakcji, której mu ostatnio brakowało. — Najlepiej będzie, jeśli będziesz opuszczać ciało przez trzy sekundy i kolejne trzy podnosić. Postaraj się robić trzy serie po dziesięć powtórzeń, trzy razy dziennie, a szybko zobaczysz efekty.
Wstał, spoglądając na osadniczkę w oczekiwaniu na kolejne przytaknięcie lub ewentualne pytanie. Był równie gotów do objaśnienia kolejnej rzeczy, jeśli wyraziłaby taką chęć.

Aven? + 4PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz