1 kwietnia 2020

Od Tibby CD Bezimiennego [etap 1 > etap 2]

     Tibby zawsze była w stanie przyjąć do swojej wiadomości naprawdę wiele, jednak ostatnimi czasy głównie ta umiejętność była wystawiana na próbę. Myślała, że oswojenie się z wyspą i sytuacją, w której się znalazła, nie było dla niej niczym trudnym i uporała się z tym w miarę szybko. Teraz, siedząc w domu obcego jej mężczyzny, a na dodatek jedząc z nim posiłek, sama nie wiedziała w którym miejscu popełniła błąd. Było to dosyć osobliwe uczucie, gdyż wszelki kontakt z innymi zmodyfikowanymi zawsze ograniczała do niemalże zera, nie licząc wymienianego z Fafnirem co jakiś czas, nieprzyjemnego spojrzenia. Mieszkali obok siebie, działali na własną rękę. Nie zamierzali się ze sobą spoufalać, jedyne co, to po prostu się... tolerowali, bo nawet do szacunku sporo brakowało, a przynajmniej ze strony kobiety. Nie wiedziała jak wyglądała sytuacja z perspektywy mężczyzny.

     Mimo to, na pewno wiedziała, że w tym momencie nie powinna siedzieć tu, gdzie siedziała, ani rozmawiać z tym, z kim rozmawiała. Co ona w ogóle robiła i czy przypadkiem nie postradała jeszcze zmysłów? Jej własne zachowanie było dla niej całkowitą zagadką i podejrzewała, że jedynym wytłumaczeniem dla jej zachowania może być fakt, iż człowiek z natury jest stadny. Może ta jej bardziej ludzka część doszukiwała się na siłę kontaktu z innymi, a Tibbie wypierała to jak tylko mogła? I właśnie to ją sprowadziło do sytuacji, w której siedziała w obcym domu, z obcym człowiekiem, jedząc jedzenie nie przygotowane przez nią samą. Dobrze wiedziała, że mogło być po prostu otrute, a jednak nie jadła tego tylko przez pryzmat odczuwanego głodu, który, na marginesie, dawał jej w kość. Jeszcze kilkanaście godzin temu nie posunęła by się do tak nieodpowiedzialnych rzeczy, dlatego nie rozumiała swojego zachowania. Mimo to, nie chciała sprawić mężczyźnie przykrości i wiedziała, że jeśli powiedziała „a” to musi powiedzieć także „b”, a przynajmniej do czasu, w którym jawnie nie zaczną ze sobą walczyć. Bo zaczną, tak? Właśnie na tym polegają relacje na wyspie?

     Przeniosła niepocieszone spojrzenie na drzwi, do których ktoś się dobijał. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie okoliczności, w jakich się znajdowali. W końcu kto normalny i zdrowy puka do drzwi genetycznie zmodyfikowanych ludzi uznanych za zdziczałych? Miała wątpliwości co do nadmiernej gościnności chłopaka, bo tak właśnie teraz to widziała. Chyba nie zamierzał otworzyć drzwi? Tibbie spodziewała się, że nawet będzie w stanie zaprosić tego kogoś na herbatkę, o ile ją miał, ale miała szczerą nadzieję, że nic z tych rzeczy, a jeśli tak, to przynajmniej będzie miała dobrą okazję do opuszczenia chatki.

     Gdy podchodził do drzwi, Tibbie jedynie spoglądała na niego, dokańczając posiłek. Jej wzrok mówił nieme „nie, nie, nie”, ale nie śmiała powiedzieć tego na głos. To w końcu była jego sprawa, ale jeśli cokolwiek by się działo, ona nie zamierzała ryzykować swojego życia. W innym przypadku pewnie stała by już za nim, obserwując każdy jego krok i nasłuchując potencjalnego niebezpieczeństwa. A tak, siedząc przy stole, patrzyła co jakiś czas na Zmiennego, upewniając się, że jeszcze żyje. I to w stu procentach jej wystarczało, przynajmniej nie była na pierwszej linii frontu.

     Fakt, w pierwszym momencie była zdziwiona, słysząc pukanie, ale było to zdziwienie postawą osoby za drzwiami. Ale ten temat był już jak najbardziej poruszany. Tibbie słyszała przez pewien czas tylko pojedyncze, przygłuszone słowa, dlatego też postanowiła wstać i rozeznać się w sytuacji, ale nie przez ewentualne poczucie zagrożenia. To była tylko i wyłącznie czysta ciekawość, którą właśnie teraz zapragnęła zaspokoić. Sytuacja na pierwszy rzut oka wydawała się komiczna, kiedy kobieta dotarła na miejsce. Zszokowany mulat stojący na przeciwko strażniczki rodem z osady. Czy sytuacja mogła być śmieszniejsza?

     –  Tu wszędzie zawsze jest jednako niebezpiecznie –usłyszała słowa wypowiadane przez mężczyznę. Właściwie to miał rację. – Nie wszyscy samotnicy są tak skorzy do rozmów, chyba nie pukasz tak w każdym miejscu? – Tibbie miała ochotę się roześmiać, jednak na całe szczęście skończyło się tylko na chęciach. Nie chciałaby poznać reakcji kobiety wyglądającej na dość zaprawioną w walce.

***

     – Więc zostajemy przy dachu? Może chcesz do tego część tej paskudy? – spytał, na co pokręciła głową ze zrezygnowaniem, wciąż przetwarzając sytuację sprzed chwili. Nie bardzo zdążyła połączyć wątki na tyle, aby cokolwiek z niej zrozumieć, ponadto wszystko działo się bardzo szybko. Stała tutaj, patrząc się na ogromne, martwe cielsko zmutowanego zwierzęcia, w towarzystwie... faceta, którego imienia nawet nie znała, a dodatkowo także był zmutowany. I ona też. Starała się pomijać fakt swojego dziwnego samopoczucia i nie zwracać na to uwagi, ale wraz z czasem wszystko to niespodziewanie zaczęło się nasilać. Jej paznokcie stały się dwukrotnie dłuższe i twardsze, zaokrąglając się lekko, ale starała się to zignorować.

     – Trochę mogę wziąć – marszczy nos, spoglądając na mężczyznę. Wyraźny, metaliczny zapach krwi uchodzącej z wielkiego cielska stał się nieprzyjemny, dlatego też postanowiła odejść kilka kroków do tyłu, przeklinając swój wyostrzony zmysł węchu. Zawsze był dosyć przydatny, ale teraz, na sam zapach mokrej sierści zwierzęcia i jego krwi, robiło jej się niedobrze, a nieprzyjemny zapach kręcił ją w nosie. – Ale zostańmy przy dachu – powiedziała z odległości, kiedy mulat klękał przy zwierzęciu.

     Nie zamierzała patrzeć, jak ten oskórowuje to... coś. I nie, nie wynikało to z jej czysto etycznych i moralnych zapędów, to była jedynie kwestia obrzydliwego zapachu i widoku, od którego chciało jej się wymiotować. Mężczyzna wyglądał, jakby był zaprawiony w tym, co robi, a Tibbie ostatnimi czasy żywiła się rybami, niedużym ptactwem i jagodami znalezionymi w lesie.

     – Świetnie – stwierdził, obracając pumanietopenia na grzmiet. – Zrobisz z niego lepszy użytek – stwierdził miękkim tonem.

     Objęła się rękoma, czując na swojej skórze chłodny powiew wiatru. Słońce zaczęło zachodzić, a Tibbie w tym samym czasie zaczęła się zastanawiać jakim sposobem ma wrócić do domu, unikając rozerwania przez wygłodniałe potwory.

     – Robi się trochę późno – przygryzła wargę, chwilę później czując metaliczny posmak krwi. Zdziwiona, dotknęła swoich zębów, które wydłużyły się lekko i znacząco wyostrzyły. Przetarła usta wierzchem dłoni, wycierając strużkę krwi, kiedy mężczyzna chwycił za nóż i zaczął rozcinać zwierzaka.

     – Skoro nie ma już pumanietoperza, to możesz spokojnie wracać, ale możesz też zostać, nie wygonię cię – stwierdził, jak rzeczy zwyczajną, nie odrywając wzroku od kociego cielska.

     – W porządku – odchrząknęła. – W takim razie będę już szła.

     – Nawet jutro będziesz mogła przyjść po mięso, bo i tak nie mam nic innego do roboty – oznajmił, tym razem już spoglądając na kobietę. – Ale to już jak uważasz, ja ci go nie zjem.

     Kiwnęła głową, rzucając krótkie pożegnanie i ruszyła w drogę powrotną. Najadła się, miała zdecydowanie więcej siły i liczyła, że chociaż dzisiaj się wyśpi. Było to dosyć trudne, patrząc na to, że znajdowała się na wyspie i nie była osadniczką. Zamartwianie się o każdą noc i następny dzień weszło już w jej nawyk, nawet jeśli nigdy nie była szczególnie bojaźliwa. Sytuacje zmieniają ludzi.

     Ścieżka, wzdłuż której sunęła, była dość grząska, szczególnie w takową porę roku, która właśnie gościła na wyspie. Tibbie niezbyt lubiła wiosnę, głównie przez ciągłe opady deszczu i istny potop w dosłownie każdym miejscu na wyspie. Miała szczęście, że jeszcze się nie rozpadało, i że słońce do końca nie zaszło. W innym przypadku powrót do domu mógłby być dwukrotnie utrudniony, a sam fakt, iż nie do końca znała drogę, spokojnie jej wystarczał. Jej nogi zapadały się po kostki w leśnej ściółce i czasem, gdy natrafiała stopą na coś znacznie twardszego, niż kora drzewa, przymykała oczy i udawała, że to wcale nie muszą być czyjeś zwłoki. W rzeczywistości, lasy były nimi usłane i to właśnie najbardziej odpychało kobietę. Całkiem dobrym pomysłem było znalezienie sobie konia, czy najzwyczajniej jego kradzież, jednak wiedziała, że tego nie zrobi póki nie będzie miała dla niego warunków. W końcu taki roślinożerny koń z instynktem podpowiadającym mu ucieczkę w przypadku jakiegokolwiek szelestu nie był najlepszym wyborem do ryzykownego i mało bezpiecznego życia pośród niczego. Nie trwało to długo, aby na zewnątrz zapanował półmrok. Było szaro, a co za tym szło, mało bezpiecznie, tym bardziej w niekorzystnym stanie, w jakim była Tibby. Wyostrzające się zęby, nadwrażliwy węch i słuch, to wszystko sprawiało, że kobieta nie mogła się na niczym skupić.

     W końcu dotarła do domu, po godzinie drogi w wilgotnej mgle i wszechobecnym wszędzie błocie. Przez pierwsze chwile, podczas których zbliżała się do chatki, myślała że coś jej się przywidziało, że pomyliła domy. Z każdym krokiem krew w jej żyłach tężała, a rumieńce, które powstały wcześniej przez wysiłek, bladły z każdą minutą, z którą zbliżała się do swojego lokum. Nie wierzyła własnym oczom i temu, co widzi, w końcu nie było jej niespełna jeden dzień. Jeszcze tej nocy tu spała, więc co mogło pójść źle? Dach, który jeszcze kilka godzin temu miał się przyzwoicie dobrze, teraz leżał na ziemi, cały rozwalony. Pojedyncze dachówki walały się po okolicy, a jej prywatne rzeczy, których na marginesie nie było dużo, ale były, wywleczone zostały poza chatę. Z gulą w gardle przeszła przez drewniane, uszkodzone drzwi, przyglądając się wszystkim szkodom, jakie prawdopodobnie wyrządził silnie wiejący tego dnia wiatr. Z żalem zbierała z ziemi jedne ze swoich ważniejszych rzeczy, które się uratowały albo przynajmniej nie były w stanie... sypkim.
     Przełykając wszelką gorycz, wzięła wszystkie zachowane rzeczy i zawróciła w drogę powrotną. Zupełnie nie miała gdzie się udać i wiedziała, że znalezienie kolejnego, jakiegokolwiek mieszkania graniczy z cudem oraz, że jest skazana na tułaczkę przez pierwsze kolejne dni. Nie wiedziała w którym momencie zdecydowała się na obranie drogi powrotnej do domu niedawno poznanego mężczyzny, ale była pewna, że jest to jej jedyny ratunek w takiej sytuacji, w jakiej się znalazła. Zdawała sobie sprawę, że możliwość, iż ten ją do siebie przyjmie jest niewielka, minimalna, ale wolała tym razem schować dumę wraz z honorem do kieszeni i poprosić o pomoc wtedy, kiedy naprawdę jej zaczęła potrzebować. Była tak zamyślona przez całą drogę, że nawet nie spostrzegła, w jakim tempie dotarła pod leśne mieszkanie swojego... znajomego. Chociaż dalej nie wiedziała jak ma na imię, uniosła rękę zwiniętą w pięść i mimo niechęci, zapukała. Raz, a konkretnie, a mężczyzna pojawił się w drzwiach kilka sekund później. Spodziewała się, że powie coś w stylu „mięso jeszcze nie jest gotowe”, więc nie dała mu dojść do słowa, wtrącając szybko swoje trzy słowa.
     – Hej – odchrząknęła. – Dach w moim domu się zawalił. Co robisz?

Bezimienny? +2PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz