31 marca 2020

Od Derycka CD Venti

Następnego dnia, gdy tylko słońce zaczęło delikatnie przebijać się przez zniszczone deski nad moją głową, wstałem z nową energią oraz nadzieją. O dziwo czułem się wypoczęty, wyspany oraz czułem jakiś podejrzany i dziwny napływ motywacji. Sam nie wiedziałem czym, to jest spowodowane. Bardzo możliwe, że mocno się do tego przyczyniła moja wczorajsza nowa znajoma, z którą dość dobrze się dogadywałem.



Od razu wstałem na nogi, rozejrzałem się i zamyśliłem. Stwierdziłem, że to może być dobry dzień na wykorzystanie swoich sił na drewnianych robótkach oraz drobnych naprawach rudery. Miałem co prawda mały zapas desek oraz gwoździ, jednakże uznałem, że zetnę jeszcze ze dwa drzewa, które przerobię na deski. Nieco większy problem aktualnie stanowiło pożywienie, gdyż moje zapasy były marne, przez nieudane polowanie. Postanowiłem jednak zjeść, to co zostało, a wieczorem ponownie wybrać się i spróbować szczęścia na polowaniu.
Otworzyłem szafkę i dokładnie przejrzałem to, co w niej zostało. Nie było tego dużo. Ćwiartka pieczonego chlebka, jedno jajko, kawałek mięsa. Mruknąłem cicho w zamyśleniu, jakby próbując połączyć wątki. Myślałem nad tym trio, aby stworzyć dobre i smaczne śniadanie. Co by w tej sytuacji zrobił słynny Ramsay? Albo ten Amaro... Zresztą walić ich! Na tej wyspie pewnie by nawet pół dnia nie przeżyli!
Wziąłem wszystkie trzy "składniki" i ruszyłem na zewnątrz. Szybko rozpaliłem małe ognisko w palenisku i do garnka wrzuciłem pokrojone mięsko. Gdy się zaczęło podsmażać na oleju w pustym garnku, wbiłem tam jajko, a następnie wrzuciłem tam podarty na kawałki pieczony chlebek. Po zaledwie kilku minutach miałem gotowe śniadanie. Może nie wyglądało najsmaczniej, ale smakowało wręcz bosko. I tyle wystarczało do dobrego rozpoczęcia dnia.

Po sytym śniadaniu usiadłem na chwilę, aby to wszystko się dobrze ułożyło na żołądku. Nie mogłem od razu iść pracować fizycznie, będąc pełnym. Jednocześnie miałem czas, aby wszystko sobie dobrze przemyśleć i rozplanować. Rozejrzałem się jeszcze raz po stajni, metr po metrze rozbierając ją wzrokiem. Fundamenty wyglądały jeszcze dość solidnie, więc uznałem, że to byłby dopiero element ostateczny. Idąc wyżej były ściany. Co prawda było w nich kilka dziur, jednakże nie przeszkadzały mi one aż w tak dużym stopniu, szczególnie po zrobieniu ścian tymczasowych. Idąc znowu wyżej, pojawiał się strop. Tutaj był nieco większy problem, gdyż było kilka połamanych belek oraz desek. Większe uszkodzenia mogły prowadzić do zawalenia się dachu prosto na mnie. Nieciekawa raczej perspektywa, więc uznałem, że zajmę się tym chociażby dziś. O ile zdążę. Spojrzałem w końcu całkiem w górę na dach. Był dziurawy niczym durszlak i to jeszcze zniszczony. No ale jednak nie do końca.
W miejscu, w którym ja sobie urzędowałem, był on dość ładnie połatany i zadbany. Nawet jeśli padało, padało w miejscach, w których ja nie spałem, czy też nie robiłem żadnych ważnych czynności. Mocno w tym pomogły też stare plandeki, które poniekąd działały jak rynny. Gdy tylko mocniej padało, podstawiałem wiaderko i mogłem się cieszyć zapasem wody. Uznałem jednak, że dach pójdzie na drugi ogień.

Po piętnastu minutach wstałem z krzesła i ruszyłem do wiadra, aby umyć garnek, talerz i sztućce. Na całe szczęście resztki jeszcze nie zdążyły się przykleić do garnka. Mycie poszło więc gładko i sprawnie, przez co mogłem pójść oddać się swojemu dzisiejszemu planowi.
Wyszedłem ponownie na zewnątrz i rozejrzałem się. Mruknąłem cicho sam do siebie, gdy zobaczyłem nadchodzące ciemne chmury. Od razu moje brwi, jak i mina się skrzywiły, a usta lekko wydęły. Pojawiło się lekkie rozgoryczenie i chęć mordowania. Oczywiście mrówek w mrowisku.
Bezczelna burza, która właśnie nadchodziła, zamierzała zepsuć moje piękne plany i marzenia na nadchodzące najbliższe godziny. Nie podobał mi się ten fakt, szczególnie że następnego dnia miałem kolejne plany. Niby czasu miałem sporo na wyspie, ale nie po to sobie wszystko planowałem. Stwierdziłem jednak, że żadna burza mi niestraszna i chociaż zetnę dwa drzewa, osłonie je przed deszczem i udam się szybciej na polowanie. Deszcze nie przeszkadzał mojej wrogiej naturze Wendigo w polowaniu, a nawet czasem pomagał, gdyż skrywał zapach odoru. Przynajmniej czasami. W sumie... Rzadko. Z każdą chwilą czułem się, w co raz to większej rozsypce. Pochwyciłem jednak kliny, linę oraz siekierę i ruszyłem do najbliższego mnie lasu. Musiałem wybrać dwa dorodne, szerokie i dojrzałe drzewa, ściąć je i jakoś zataszczyć pod stodołę. Zadanie może i nie łatwe, ale do wykonania.
Dobre piętnaście minut szukałem odpowiedniego drzewa, aby je ściąć. Długo nie mogłem się zdecydować nad tym jedynym. To nadgryzione, to chore, tamto ma zniszczoną korę, a jeszcze inne było zamieszkałe przez wiewiórki. W końcu jednak trafiłem na odpowiednie. Wysokie, zdrowe, nie zamieszkałe, szerokie w obwodzie oraz zero śladu naruszenia. Od razu postanowiłem się zabrać za ścinkę drzewa.
Początkowo nie chciało ulec mojemu narzędziu pracy, jednakże trochę techniki i nawet olbrzym by poległ. Po dobrych dwudziestu minutach miałem wycięte odpowiedni kawałek, aby nadać kierunek spadającemu drzewu. Oczywiście dla swojego ułatwienia, wybrałem kierunek mojej stajni.

Czas uciekał jak przez palce, robiło się coraz ciemniej i zbierał się silniejszy wiatr. Drzewo w końcu uległo i padło na ziemię z hukiem, a ja sam zmęczony zacząłem się zastanawiać jak je zaciągnąć do swojego miejsca zamieszkania. Na cięcie go na kawałki już nie było czasu, a próba targania go po ziemi, miała tyle sensu co wierzenie, że kaktus wyrośnie w mojej doniczce. Spojrzałem na powalone drzewo jeszcze raz i zamyśliłem się. Mruknąłem cicho w zamyśleniu, po czym stwierdziłem, że i tak go nikt stąd nagle nie wyniesie. Nie zniknie też, ani też się nie roztopi pod wpływem deszczu. Uznałem, że wrócę tutaj po prostu, na następny dzień, jak będzie ładna pogoda i po prostu wtedy je potne na mniejsze części i przetransportuje do siebie.
Szybko zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem w stronę rudery. Nie zbierało się jeszcze na deszcz, ale było już ciemno i zimno. Zapowiadało się naprawdę ciekawą i długą burzę, która trochę zamierzała narządzić szkód. Wiedziałem, że wszelkie zwierzęta, przynajmniej te mniej drapieżne, pochowały się spłoszone burzą, a ja nie miałem nic na obiad, kolacje, a co dopiero na następny dzień. Ruszyłem więc truchtem w stronę swojej kryjówki, jak i następnie na polowanie.

Długi czas kręciłem się po lesie, próbując wychwycić jakiekolwiek zwierzę. Nie było tutaj jednak żywej duszy, a co dopiero małego zwierzątka. Po kolejnych kilku minutach zastanawiałem się, czy nie złowić nawet owadów i zrobić z nich potrawkę. Postanowiłem jednak być człowiekiem z jakąś resztą szacunku do siebie samego. Sam nie wiem jak, czemu i po co, zawędrowałem w stronę plaży i morza. Słysząc, jak fale rozbijają się o plaże, domyśliłem się, że z połowów też raczej będą nici. Jakimś cudem jednakże usłyszałem rżenie konia, jakby próbował zrobić coś, ponad swoje możliwości. W sumie koninę też mogłem zjeść. Podobno niektórzy sobie chwalą.
Po zaledwie kilku sekundach wyskoczyłem z krzaków, prosto w stronę wyjącego żałośnie konia i nagle niespodzianka. Moim oczom ukazała się dobrze znana już pani pomocna dłoń, wraz ze swoją ekipą. Uśmiechnąłem się i przywitałem z dziewczyną.

- Miło cię ponownie ujrzeć, lady Venti. – Rzekłem wraz z uśmiechem na twarzy.
- Wystarczy Venti. Damą nie jestem, tylko prostą łowczynią. Nie stać mnie na biżuterię ani te wielobarwne szaty żon radnych.
- Co się stało? - Zapytałem nieco zdziwiony i powoli podszedłem do wozu z jego lewej strony. - Ty pchaj z prawej, ja będę z lewej. Po chwili wóz nieco ciężko, ale jednak ruszył na twardą drogę.
- Dziękuję. - Wydusiła z siebie, wycierając czoło.
- Mogę cię odprowadzić do samego końca. Niedługo zacznie lać jak z cebra, więc będziesz mogła potrzebować pomocy. Widać, że wieziesz jakieś ciężkie… Co to jest, jeśli można wiedzieć?
- Jedzenie. Leki. Nie miałam już miejsca na… Inne rzeczy. Ubrania sobie zszyję, teraz mam do tego nici oraz igły.
- Poznałam wczoraj naszego nowego, młodego medyka, a mój skromny zapas ostatnio się mocno skurczył. Spokojnie, teraz go uzupełnię. Byłoby gorzej, gdybym nie miała jak.
- Dużo zarabiasz jako łowczyni? - Zapytałem ciekawy.
- Niewiele. Tyle, żeby przeżyć miesiąc. Większość schodzi na podatki od zwierząt, domu, a cała resztka to jedzenie. Bywa tak, że udaje mi się odłożyć nieco, ale wiesz, tutaj nie mam do spłacenia kredytu na kilkaset tysięcy dolarów. Ostatnie lata dopiero dorastałam, nikt mnie nie pilnował, więc żyłam rozrzutnie. Tu alkohol, tam słodycze. Kilka razy musiałam zapłacić mandat…
- Za szybko jechałaś konno, czy co? - Spojrzałem zdezorientowany na kobietę. Wyglądała raczej na opanowaną, cichą i spokojną dziewczynę.
- A, za to raz musiałam zapłacić, bo stratowałam… Stragan. A mandaty były za… Wchodziłam tam, gdzie nie powinnam. Budynek rady nie służy za spacerniak.

Zacząłem się cicho śmiać, nie mogąc się nadziwić, jaka jednak ta dziewczyna jest szalona. Uśmiechnąłem się w duszy, wiedząc, że nie jest nudziarą i zamyśliłem się. Po drodze jeszcze kilka razy musieliśmy ratować wóz z opresji, jednak za każdym razem szło nam to sprawnie i bezproblemowo. Po kilkunastu minutach już byliśmy pod jej domem. Od razu zabrałem się za noszenie skrzyń z wozu, aż pod same drzwi na ganku.

- Całkiem nieźle się urządziłaś... - Mruknąłem pod nosem, patrząc na dom.
- Mi samej czasami ciężko uwierzyć, że to mój dom. - Odpowiedziała, idąc do stajni i zamykając ją.
- Pamiętasz, jak zapytałaś mnie, dlaczego wybrałem bycie Samotnikiem? – Zapytałem, siedząc na schodkach od ganku.
- Pamiętam.
- Myślałem nad tym ostatnio. – Zacząłem ostrożnie.
- Chodź, opowiesz mi wszystko przy kakao, a skrzynie zniesiemy do piwnicy. Poza tym musisz się wysuszyć, bo inaczej zachorujesz.

Przytaknąłem jedynie głową i pomogłem dziewczynie znieść skrzynie do piwnicy. Ile dałem radę, to niemal jej wyrwałem, aby sama nie dźwigała. Niby nie były ciężkie, ale w końcu była kobietą. Po kilku minutach sprawy potoczyły się jeszcze lepiej, niż mogło mi się to wydawać. Zdziwiłem się, że aż tak miło mnie potraktowała w swoim domu.
Venti pozwoliła mi zostać na obiad, zrobiła mi gorące kakao, a nawet wziąć kąpiel. Nie ukrywam, że miło mnie zaskoczyła tym faktem. Rzadko można było spotkać tutaj osobę, która nie dość, że pomogła niemal bezinteresownie, to jeszcze wpuściła do siebie bez obaw. Chociaż może miała obawy, lecz sprytnie je w sobie skrywała. Tak czy inaczej, od samego początku nie zamierzałem jej skrzywdzić. Była bardzo miłą, sympatyczną i inteligentną kobietą. Momentami zastanawiałem się, co ona tutaj właściwie robiła.
Czas mijał w bardzo miłej i żartobliwej atmosferze. Zjedliśmy pyszną potrawkę, pożartowaliśmy i porozmawialiśmy na różne tematy. Odważyłem się nawet na skromny komplement na temat jej zdolności kulinarnych. Wiedziałem jednak, że czeka mnie jeszcze jeden, dość trudny temat do przedyskutowania. Trudny dla mnie samego.

- Możesz mi teraz opowiedzieć, co chciałeś wcześniej. – Wróciła do swojego krzesła na szczycie stołu ze swoim glinianym kubkiem parującego kakao.
- Zgoda, a ty mi potem opowiesz co nieco o sobie. – Wskazałem w dziewczynę złowrogo faworkiem, jakbym zamiast niego trzymał nóż – Bo inaczej zjem to wszystko. - Powiedziałem, śmiejąc się.
Dziewczyna również się zaśmiała, po czym przytaknęła, jakby zgadzając się na mój układ. Widząc to, oparłem się jakoś wygodnie, delikatnie się zamyśliłem, zastanawiając się od czego zacząć. Siorbnąłem jeszcze raz swoje gorące kakao i mruknąłem cicho.
- Cóż... To się zaczęło już jakiś dłuższy czas temu. Poznałem pewną osadniczkę, której potem zacząłem pomagać w domu. Musiałem tam coś pomóc naprawić, ulepszyć, podreperować, wymienić. Z początku nie szło mi to najlepiej. Żeby być w tym jednak lepszy, zapożyczyłem sobie kilka książek z biblioteki o drwalach, poradnikach odnośnie drewna, jakieś tam inne rzeczy. No, mniejsza... Z czasem zacząłem się tym interesować co raz to bardziej, a praca sprawiała mi coraz więcej frajdy. Poczułem, że lubię to tak naprawdę. Lubię ścinać drzewa, czuć zapach obrabianego drewna, rzeźbić w nim oraz coś z niego konstruować. Myślałem... - Zawahałem się na chwilę. Ugryzłem się lekko w język, po czym dokończyłem. - Myślałem też nad tym, czy nie zostać osadnikiem... - Spojrzałem na dziewczynę jakby z jakąś nadzieją na podpowiedź.
Zastanowiła się nieco, zanim coś powiedziała, więc stworzyła przy tym aurę rosnącego napięcia.
- Widzisz, to jest całkiem logiczne i w pełni uzasadnione. Problem tkwi w tym, że jeśli byłeś notowany za jakieś przestępstwa lub jakikolwiek strażnik cię widział, a to wyjdzie szybko na jaw, to za nic cię nie wpiszą do listy mieszkańców. - Postukała przy tym w blat stołu palcem, jakby próbowała sobie przypomnieć jakąś melodię.
- Ale jest sposób, żeby to obejść - stwierdziła po chwili. - Musiałabym podrobić twoje akta, wpisać twoje dane do księgi, a także wydać ci kamień profesji.

Wstała, aby podejść do wieszaka, na którym wisiała jej czarna peleryna. Suszyła się bezpośrednio przy kominku. Odpowiednio przełożyła kaptur do tyłu, aby pokazać na przypinkę, jaka zazwyczaj była na jej szyi. Rubin. Nieoszlifowany kamień błysnął w świetle błyskawic. Obserwowałem ją uważnie, jakby patrząc na jakiegoś proroka, który miałby mieć dla mnie jakąś przepowiednię.
- Twoim alibi byłoby to, że mój były chłopak z Osady zagroził ci, że jeśli wrócisz po tym twoim pierwszym dniu, to cię zabije. To pasowałoby do Zane'a, zwłaszcza, jak dodam, iż mieliście ze sobą od początku na pieńku. Wymyślę jakąś historyjkę. Teraz wróciłeś po jakimś czasie, bo doszły cię słuchy, że coś go wykończyło. Pytanie brzmi, czy chcesz zaryzykować, czy nie? Ja jestem w stanie tego dokonać nawet jutro.
Byłem oszołomiony przemową dziewczyny. Zdecydowanie nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy, ani nawet tego, że mogłaby mi pomóc w taki sposób. Od razu wstałem, patrząc na nią i przytakując.
- Jeśli jest taka możliwość, to chcę. Chciałbym spróbować życia pomiędzy osadnikami i przydać się na coś... - Powiedziałem spokojnie, ale i stanowczo. - Myślisz, że to wypali?
- Jeśli nie spróbujemy, to się, o czym nie przekonamy. Prawda? - Uśmiechnęła się do mnie.

Przytaknąłem i po chwili znów usiedliśmy nad swoimi kubkami z kakao. Zaczęliśmy ponownie rozmawiać na temat, który trzeba było teraz dobrze i sprytnie przemyśleć. W końcu była szansa na "normalne" życie na tej cholernej wyspie. Mimo iż byłem tu trochę znany, mogłem troszkę wyzerować swoje konto i zacząć naprawiać swoje skutki złych decyzji. W końcu jakby też tak pomyśleć nie było ich wcale aż tak wiele. Jedyne co teraz mogło narobić mi problemu, była ta cholerna kradzież u zielarki. Jakby nie ten przeklęty strażnik, który trafił mnie prosto w łydkę, może uniknąłbym niemiłych konsekwencji. Uznałem jednak, że nie ma co się zamartwiać na zapas. Wszystko miało się okazać jednak następnego dnia, czyli jutro. Dzień, w którym Venti miała nieco namieszać w papierach i wcisnąć bajeczkę, aby mi pomóc. Zacząłem się jednocześnie zastanawiać, jaki ma w tym cel i co chce przez to osiągnąć. Aż tak lubi pomagać ludziom? I to bezinteresownie? A może kryje się za tym coś więcej niż tylko pomoc. Może jednak oczekiwała czegoś w zamian. Czegoś, czego nie mogłem jeszcze wiedzieć. Pech w tym, że w takich sytuacjach zaczynałem się zastanawiać nad wieloma rzeczami i aspektami. Zastanawiałem się nad tym, co mógłbym dla niej zrobić, lub co ona by ode mnie potrzebowała.
Rozmowa trwała w najlepsze, dogadywaliśmy się dobrze, a tematy się nie urywały. Robiło się jednak z każdą chwilą coraz później i jednocześnie ciemniej, głównie przez szalejącą na zewnątrz burzę z deszczem. Postanowiłem, że nie mogę tak długo siedzieć u Venti, szczególnie z tego powodu, że nasza relacja dalej była dosyć świeża i nowa. W pewnym momencie po prostu wstałem, co nieco zdezorientowało dziewczynę.
- Pójdę już... Robi się późno... Nie chcę się narzucać...

Venti? + 3PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz