29 marca 2020

Od Venti CD Newta

  Powrót do wioski spędziłam na cwale przez pola. Isztar, mój gryfeniks, wzbił się z lądu w powietrze, więc jego cień wkrótce doszczętnie zasłonił mnie i Idris na samym dole. Ścigaliśmy się, jakby nie było nic lepszego do roboty prócz zabawy. Mijaliśmy przy tym drzewa oraz zarośla z zawrotną prędkością. Świat rozmazywał mi się przed oczami, a ja zamiast odczuwać lęk, czułam jedynie przypływ szalonej radości oraz adrenaliny. Tętent kopyt, szum ognistych skrzydeł, bicie mojego serca i melodyjny wrzask, który wydobył się z mojej klatki piersiowej, poderwał do lotu schowane w drzewach ptactwo. Tylko tyle się liczyło po przygodzie związanej z egzekucją smoczyradła, którą wykonał Isztar, broniąc mnie oraz Derycka przed niechybną śmiercią w paszczy tamtego monstrum. Cieszyłam się, że mój ogromny towarzysz do mnie wrócił na dobre po zniknięciu na kilka miesięcy.

  Dwa kilometry przed główną bramą wjazdową, strażnicy na murach musieli już mnie rozpoznać, bo zrzucili dla mnie most zwodzony, a na słupach zaczęły łopotać czerwone chorągwie – symbol myśliwych. Tego samego koloru miałam przypinkę na mojej czarnej pelerynie, która de facto była sama w sobie nieociosanym rubinem. Dostałam ją pierwszego dnia od Cedricka w jego własnej siedzibie, gdy po raz pierwszy podpisywałam swój kontrakt. „Od dziś po swój kres twoim zadaniem jest łowić zwierzynę oraz lojalnie bronić Osady.” – tak brzmiały uroczyste słowa w moją stronę. Teraz po raz niezliczony któryś, pokonywałam ze sporym rozpędzeniem drewnianą kładkę, wbiegając konno do miasteczka niczym błyskawica. Isztar wykonał kilka obrotów na niebie, a potem wylądował na dachu kościoła, skąd miał doskonały widok na wszystkie zabudowania, w tym najbardziej na rynek. Ludzie na jego widok podnosili głowy, co poniektórzy lękliwie, ci starsi natomiast z radością. Znali go. Zazwyczaj po jego ujrzeniu, wzrok tubylców natychmiast kierował się w moją stronę z pełnym spektrum podziwu. Nie miałam szansy jednak wszystkim poprzyglądać się, bowiem zwolniłam jedynie z cwału do galopu, nadal nie mając zamiaru się zatrzymać. Towarzyszył mi wówczas huk oklasków, wiwaty. Moje miano było na ustach każdego, kogo mijałam na brukowanej uliczce, jakbym stanowiła miejscową bohaterkę najważniejszych wydarzeń. Nie powstrzymał mnie nawet zatrzymany na środku brukowanej drogi wóz ze stertą siana – Idris z łatwością przeskoczyła ponad nim, jakby był zwykłą kłodą. Dopiero na samym rozległym placu musiałam zwolnić z uwagi na tłumy, jakie się tam znajdowały, a nie chciałam przecież nikogo stratować… Byłoby to co najmniej nie na miejscu.
- Venti! Venti! Venti! – usłyszałam dziecięcy chór po mojej prawej, gdzie skierowałam swój wzrok.
Andre, czarnoskóra kobieta górująca nad swoją grupką przybłęd, sierot, a także własnych, adoptowanych dzieci, właśnie szła w moją stronę z szerokim uśmiechem. Jak zawsze była ubrana w zwiewne, ciągnące się do ziemi białe szaty, a jej postawa była godna arystokratki. Przyłapywałam się często na tym, że w podobny sposób próbowałam się prezentować mimiką oraz gestami przed mężczyznami, którzy mi się podobali albo kiedy chciałam mieć sytuację pod kontrolą. Moja najlepsza przyjaciółka promieniała tego dnia, oznaczało to więc, że będziemy miały wiele wspólnych tematów do obgadania, a także, co było całkiem pewne – zamierzała czymś mnie zaskoczyć.
- Witajcie – powiedziałam całkiem przyjaźnie, siląc się, aby mój zwyczajnie brzmiący, dość zobojętniały ton nie wydawał się tak lodowaty oraz suchy. Efekt końcowy był czymś marnym, ale na szczęście stanowiło to raczej temat do żartów. Dzieciaki próbowały potem naśladować mój głos na scenie podczas zajęć teatralnych, śmiejąc się przy tym, a także opowiadając sobie nawzajem, że w przyszłości same będą myśliwymi tak jak ja. – Trochę minęło od naszego ostatniego spotkania.
- Właśnie – Andre rzuciła mi spojrzenie spode łba. – Rozpoczęła się wiosna już jakiś tydzień temu. Od jutra zacznie się gotowanie, sprzątanie, a także dekorowanie całej osady na festiwal. Gdzieś ty się do czortów wszystkich podziewała, leeuwyfie?
W języku afrikaanas, leeuwyfie oznaczało: „lwica”. Tak Andre nazywała mnie od pierwszego momentu, w którym tylko mnie zobaczyła – ranną, zmarzniętą, przerażoną. Od tamtej pory wyjaśniła mi tylko tyle, że nazywa mnie w ten sposób, ponieważ: „…kiedy rzuciłaś się w obronie jednego z moich dzieci, to obezwładniłaś tamtego mężczyznę, a potem zaczęłaś go dusić. Nie chciałaś go puścić, strażnicy musieli was rozdzielać. Następnego dnia widziałam go z powrotem przy pracy. Ten kowal miał odciski twoich paznokci na podobieństwo kłów. Tak zabijają lwice – używając szczęk do przegryzienia na wylot tchawicy zwierzyny. W obronie potomstwa również. Jesteś jedną z nich.”
- Robiłam to samo, co zwykle – puściłam wodze, wzruszając lekko ramionami ku chichotom podopiecznych Andre. – Nie mam niczego na sumieniu, przyrzekam.
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą, ale polubownie doszłyśmy do tego, że przecież jest jeszcze jutro, a ja mam wolne, więc z przyjemnością wypełnię swoją obietnicę i przyjdę im pomóc.
- Musimy porozmawiać na tematy dorosłych – Andre uniosła obie dłonie, aby skupić na sobie uwagę dobrej już dwudziestki dzieciaków. – Dlatego ja i Venti stawiamy wam ciasteczka sezonowe od babci Teenie!
Ledwo powstrzymałam się od przekręcenia oczami, a także ciężkiego westchnięcia, ale z serdecznym wyszczerzem podałam jej swoją połowę koron, jakie należało przeznaczyć na ten wypad. Dzieciarnia w przeciągu minuty opanowała wnętrze maleńkiej cukierenki na rogu uliczki, która potem otwierała się na ogromny targ. Zeskoczyłam po tym z mojej klaczy, brzęcząc wyjętą sakiewką. Poluźniłam popręg, a także pozwoliłam Idris stać swobodnie przy ganku domku Teenie – nigdy nie przywiązywałam swojego wierzchowca. Na sam koniec oparłam się niedbale o werandę i skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej. Brakowało mi jedynie kowbojskiego kapelusza i trawy wystającej z ust albo cygaro. Andre spiorunowała mnie wzrokiem, ale nic nie powiedziała, bo już dobrze mnie znała… Przynajmniej przez pierwsze kilka sekund.
- W ten sposób tylko ich od siebie odpędzasz – warknęła, tupiąc przy tym nerwowo stopą, na której miała złocisty sandał. – A potem będziesz wisieć nad butelkami cydru albo wina, narzekając mi na to, że nadal jesteś starą panną.
- Nie przeszkadza mi to – odpowiedziałam jej nieco buńczucznie, a ta z kolei sfrustrowanym gestem przejechała dłonią po twarzy, próbując ukryć przed gawiedzią rosnącą frustrację.
- Znalazłaś już sobie kogoś? – to było pierwsze pytanie, na które, jeśli nie odpowiedziałam – to kończyło ono naszą rozmowę.
- Nie – to była najprostsza forma na wyjście z tej sytuacji. Gdybym powiedziała cokolwiek innego lub mimowolnie się zawahała, dostałabym lamenty, porady, a na koniec musiałabym udzielić wywiadu na żywo na temat tego, jaki on był z wyglądu, jak się zachowywał i czy był płodny.
Bo ta ostatnia rzecz powinna wychodzić na pierwszych randkach, przynajmniej w mniemaniu Andre. Poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że oberwę od niej po łbie potem, gdy niespodziewanie wyjdzie moja znajomość z Deryckiem, ale na chwilę obecną nie zapowiadało się… Na zupełnie nic. Pomogłam mu. On odszedł, bo jest Samotnikiem. Koniec bez happy endu, białych gołębic, marszu weselnego granego na organach i afrykańskich bębnach.
- To co konkretnie mnie ominęło? – zapytałam, zaczynając rozmowę, by zapędzić ją na inne tory.
Moja przyjaciółka odpowiedziała mi niekończącym się monologiem na temat dzieci, a także tego, co ostatnio z nimi robiła. Przy okazji dowiedziałam się sporo na temat innych mieszkańców. Przetasowały się pary pod koniec zimy, co poniektórzy zmienili partnerów na tych, którzy się bardziej „opłacali”. Oznaczało to, że posiadali więcej zapasów, jakie na sam koniec gwałtownie wyparowywały za sprawą Samotników lub dzikich zwierząt. Finlay znowu podobno kogoś zabił albo zgarnął nieświadomą dziewicę. Założono już ranking, a także zaczęto w barze robić zakłady, czy Daniel wyprzedzi go w ilości poderwanych dziewczyn/potencjalnych ofiar. Meredith dla odmiany tym razem doprowadziła do płaczu Lanę, tym samym wymuszając na niej po raz pierwszy od dawna jakąś reakcję, która była czymś innym, niż leżeniem lub tępym gapieniem się w przestrzeń. Renard, syn Lucia i Galii, zniknął bez śladu na kilka miesięcy, nadal nie wrócił. Gadali, że zmarł, a jego ojciec po prostu sprzątnął sprawę pod dywan, żeby wszyscy się zamknęli. Nic z tych rzeczy, bo i tak gadali. O mnie było to samo, co zawsze, więc na to machnęła dłonią.
- Ale teraz znowu będziesz Obrończynią Osady, bo masz Isztara – zakończyła z zadowoleniem, próbując uzyskać ode mnie jakiś rodzaj reakcji.
Jedynie pokiwałam głową.
- Jutro o której mam być? – to sformułowanie było zazwyczaj (zawsze) formą pożegnalną.
- Dlaczego nigdy nie otrzymuje od ciebie relacji zwrotnej, co? – burknęła, nie mogąc uwierzyć, że po pięciu latach życia na wyspie praktycznie w ogóle się nie zmieniłam. – O dziesiątej. Rano.
Skinęłam jej głową, wkładając nogę w strzemię, a potem podciągając się do góry.
- Znasz mnie – stwierdziłam, kiedy mój warkocz lądował mi na plecach.
Zanim jednak zdążyłam odjechać w blasku zachodzącego słońca, młody, blondwłosy chłopak prawie wlazł na drogowskaz po drugiej stronie uliczki. Przyznać musiałam, że kompletnie zbiło mnie to z tropu i sama zamarłam na kilka sekund. Tego po tamtym dniu kompletnie się bowiem nie spodziewałam. Andre, zacierając wręcz dłonie, oparła się o moją część werandy, obserwując z fascynacją nowo powstałą scenę.
- Hej, młody – rzuciłam podjeżdżając do niego konno, co jeszcze bardziej go zmroziło. – Chyba nie boisz się roślinożerców, skoro przeżyłeś na wyspie pełnej potworów?
Na widok pobladłej miny uzyskałam odpowiedź. Zeskoczyłam z Idris i zbliżyłam się do nieznajomego. Wyciągnęłam w jego stronę dłoń.
- Nie musisz się mnie i Idris bać. Zwłaszcza Idris. Sama ją szkoliłam na konia westernowego oraz myśliwego. Jest mądrzejsza od przeciętnych kopytnych, a nawet umie sztuczki. Zobacz: Idris, ukłoń się!
Bułana klacz o różowo białych chrapach wykonała moje polecenie, zginając przednią nogę, a drugą wyciągając przed siebie. Dzieciaki wyszły z cukierni, aby móc to zobaczyć, a dorośli zatrzymywali się w formie okręgu dookoła nas. Tymczasem blondyn niepewnie chwycił moją dłoń i pozwolił się podprowadzić bliżej mojego konia. Gdy Idris wstawała, drgnął niespokojnie, ale stał dzielnie w miejscu.
- Zaufasz mi, że nic się nie stanie? – zapytałam możliwie najprzyjaźniej, jak potrafiłam.
Skinął mi głową, próbując nieśmiało unikać mojego spojrzenia. Pociągnęłam go więc za sobą, aż ten zamknął oczy, a kiedy je otworzył – jego ręka spoczywała na aksamitnych chrapach klaczy, której czuł oddech. Ze szczerym zaskoczeniem obserwował, jak Idris nie napinała żadnych mięśni, po prostu przed nim spokojnie stojąc. Ten spokój właśnie wpłynął na jaźń młodzieńca i po kilku chwilach mimowolnie pogładził te jakże miękkie chrapy już obiema dłońmi.
- Strach nie jest powodem do wstydu, młody. Jest czymś, co pozwala nam przetrwać nawet w najgorszych warunkach. Choć wydaje się to trudne, naszym głównym zadaniem jest jednak go opanować, a również wykorzystywać. Nie zapominaj, że to również energia, a ją można odpowiednio przekształcić w siłę, odwagę, a także wytrzymałość. Powinieneś rozumieć, co wyzwala w tobie strach, aby go opanować. Zrozumienie jest kluczem w tej kwestii. Następną rzeczą jest wytłumaczenie sobie, że to źródło istniało w przeszłości, a zostało w naszej głowie, bo nie potrafiliśmy sobie wcześniej z nim poradzić. Nic nie znika w przyrodzie, a jakby tego było mało, to ma tendencje do powracania. Nie uciekniesz przed tym, jak powiesz sobie, że to już nie ma znaczenia. Zawsze ma. Skoro konie są dla ciebie, powiedzmy, trucizną, to konie również będą lekarstwem. Powinieneś nauczyć się jeździć konno. Wtedy i tylko wtedy pokonasz to, co tkwi głęboko w tobie raz na zawsze. Takie jest moje zdanie.
Zakończyłam swój wywód skinięciem głowy, a potem odwróciłam się bez słowa, aby po raz drugi wspiąć się po strzemieniu na Idris. Gdy usiadłam już wygodnie w siodle, tłum rozstąpił się, czyniąc tym samym dla mnie drogę wyjazdu. Ruszyłam wtedy powolnym kłusem w stronę bramy, jak gdyby nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. Tego dnia jednak po raz drugi również zostałam zaskoczona – ten chłopak pomknął za mną biegiem, gdy już miałam przekraczać fosę.
- Zaczekaj! – zdyszany głos, po odwróceniu się w jego stronę jak się okazało, należał do spotkanego wcześniej młodzika. – Nie przedstawiłem ci się! Nazywam się Newt! Chyba mie…
Uśmiechnęłam się pod nosem, zatrzymując klacz.
- …szkamy po tej samej stronie. Niedaleko w tamtą stronę, poza murami, znajduje się mój dom! – stanął i zgiął się w pół.
- Miło mi, ja jestem Venti. Dłoń już sobie podaliśmy…
- Tak, ale nie w tym rzecz – zakasłał i wytarł usta rękawem wolnej dłoni, w której nie ściskał zrulowanej mapy. – Potrzebuję… Jestem tutaj kompletnie nowy. Nie znam tak naprawdę nikogo. Dopiero dostałem przydział medyka, ale na jakiś kamień muszę jeszcze zaczekać. Zasłużyć, czy coś takiego. Czy… Chciałabyś może mi pomóc? Proszę! Chciałbym też nauczyć się jeździć konno, bo masz rację…
Po raz drugi wyciągnęłam dłoń w jego stronę, a przy tym wyjęłam ku szoku Newta nogę ze strzemienia. Chwycił moją rękę, głośno przełykając ślinę, a wtedy posłusznie wspiął się po strzemieniu na Idris. Dosyć niezdarnie, ale w końcu wylądował na siodle przede mną. Był nieco wyższy, więc uzgodniliśmy, żeby się nieco przekrzywił i dał mi widoczność znad własnego ramienia na mijaną okolicę. Po przekroczeniu fosy nad nami rozległ się szum skrzydeł.
- To tylko Isztar – poinformowałam chłopaka, któremu dałam do dłoni wodze Idris i poinstruowałam, w jaki sposób powinien je trzymać w dłoniach: - Trzymaj obie dłonie na tej samej wysokości. Cały czas. Wodza ma ci przechodzić pomiędzy palcami wskazującymi oraz środkowymi.
Po przejściu przez murowaną, rozbudowaną bramę, Newt podniósł wzrok na nieboskłon, gdzie dostrzegł gryfeniksa i zaniemówił.
- To jest twój towarzysz, tak? – zaśmiał się nerwowo, nie wierząc, że nadal żył, a ten jakże potężny, ognisty potwór się na nas nie rzucił.
- Tak, jest częścią rodziny i masz go zaakceptować – poleciłam spokojnym tonem.
- Jak się skręca koniem? – brzmiało jego następne pytanie, gdy pojął, iż nieco zboczyliśmy z kursu, bo się zagapił.
- Dociśnij lewą łydkę, gdy chcesz skręcić w lewo. Przytrzymaj prawą wodzę przy szyi konia stabilnie, lekko odciągając od drugiej strony lewą rękę, jakbyś jej chciał wskazać, dokąd ma iść. Właśnie tak. Szybko się uczysz.
Razem dojechaliśmy do jego domostwa, ponieważ uparł się, że je koniecznie chce mi pokazać jako pierwsze. Ujrzałam wtedy ukryty pośród lasu maleńki, biały domek rodem z obrazów albo uroczych pocztówek kanadyjskich. W ciszy pozazdrościłam mu tego maleńkiego przybytku, a najbardziej jego urokliwości. Przed budyneczkiem była mała przybudówka, która musiała być przeznaczona na opał w zimę. Od drugiej strony w przybudówce był stolik, na jakim stał metalowy czajnik, a na spadzistym dachu opierała się drabina.
- A ty, gdzie mieszkasz? – zapytał z dziecięcą wprost ciekawością.
- Zaraz zobaczysz. Tylko narysuj sobie ścieżkę, żebyś nie zapomniał, jak już będziemy u mnie. Codziennie będziesz mnie odwiedzał na lekcję, więc głupio by było, żebyś się zgubił po drodze, nie sądzisz?
Ruszyliśmy więc w głąb puszczy, gdzie nie daleko znajdował się mój trakt. Idris, rozpoznając wkrótce okolicę, zaczęła iść żwawiej. Zbliżała się pora obiadokolacji.
- Masz tam u siebie coś do jedzenia? – zapytałam, gdy stanęliśmy przed moim domostwem ze stodołą.
- Jeszcze nie miałem pierwszej wypłaty… - wyznał nieco zawstydzony, zapewne ciesząc się, że siedział w tamtym momencie przede mną. -… ale w przyszłości zwrócę wszystkie koszty. Za lekcje też!
- Newt, nie musisz mi płacić za nic. Nie jestem dusigroszem – odparłam mu stanowczo tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Zsiadaj.
Zszedł równie nieporadnie, co wszedł wcześniej na grzbiet Idris, więc zdałam sobie sprawę, że było jeszcze wiele przed nami do nauki. Zaczekał na mnie, a gdy staliśmy oboje na stałym gruncie, poprowadziłam klacz do stodoły.
- Teraz pokażę ci całą uprząż i jak się ją ściąga – poinformowałam go, kiedy stanęliśmy już we wnętrzu budynku pełnego słomy na drewnianej podłodze.
Wspólnie ze mną ściągał poszczególne części uprzęży, dopytując się o każdą część, z czego była dokładnie wykonana i jak się nazywała. Podobnie było z akcesoriami do czyszczenia. Co prawda nie przekonałam go do wyczyszczenia kopyt, bo to go wręcz przerażało, ale postanowiłam dać mu jeszcze nieco czasu. W ramach pokuty wysłałam go po worki, które przytachał i w odpowiednich ilościach, wsypał ich zawartość do czegoś takiego, jak żłób, przytwierdzonego ściśle do ściany. Po tym wlał przygotowaną już wodę z wiadra, którą osobiście przywlókł znad Spokojnego Strumienia.
- Zawsze pierwsze co robisz po powrocie, to zajmujesz się koniem. Możesz kuleć, nie mieć sprawnej ręki, ale koń sam o siebie nie zadba. Jesteś odpowiedzialny za każde stworzenie pod swoim dachem bez względu na rasę, wygląd czy tam wiek – miałam nadzieję, że był tego świadomy, ale nie wiedziałam, ile młody pamiętał ze swojego poprzedniego życia i czy miał w nim jakiekolwiek zwierzęta.
Mój uczeń okazał się na tyle dorosły, że przyjął te informacje do świadomości w powadze. To dobrze dla niego rokowało na przyszłość – będą z niego jeszcze ludzie. Należało tylko odpowiednio go przygotować.
- Teraz pójdziemy do domu, żeby się ogrzać i zjeść obiadokolację. Dam ci też część tego, co dzisiaj znalazłam na jutrzejsze śniadanie.
Blondyn pokręcił głową z niedowierzaniem na moje słowa w podobny sposób, co Andre i Deryck. Wszyscy ostatnio nie chcieli wierzyć w moją bezinteresowną pomoc, ale czy ja mogłam coś na to poradzić? Taki już miałam charakter oraz filozofię życia.
We wnętrzu, które skrupulatnie poddał oględzinom, poruszał się niepewnie, jakby obawiał się, że w każdej chwili mogłabym go stamtąd wygonić. Z fascynacją oglądał etażerki zapchane książkami, palenisko w kominku, aneks kuchenny połączony z jadalnią, a w dalszej części salonem, tylko że bez telewizora. Wszystko to, wydawałoby się, dosłownie chłonął, jakby nie rozróżniając, czy śnił czy był na jawie.
- Możesz sobie coś poczytać. Odgrzewanie zupy zajmie z pół godziny, a ja muszę jeszcze od zera przygotować danie główne i deser.
Pokiwał grzecznie głową, biorąc po drodze sobie książkę i usadawiając się na podłużnej rogówce – kanapie pełnej różnobarwnych poduszek, koców, a przed którą stał podłużny, ciemny stolik na kawę. Na obu ścianach zawiesiłam tam obrazy własnego autorstwa, malowane z nielicznych barwników naturalnych oraz pędzlami, którymi udało mi się samodzielnie wykonać. Jeden z nich przedstawiał wybrzeże oraz fale oceanu naszej przeklętej wyspy, a drugi Nowy Jork; widok z okna, który najlepiej zapamiętałam.
- Dużo osób tutaj mieszka? – zapytał, rozglądając się.
- Nie, jestem sama. Lubię mieć swobodę oraz dużo miejsca. Poza tym mam sporo znajomych z wioski, niektórzy co jakiś czas mnie odwiedzają – wyjaśniłam, zabierając się do pracy w kuchni.
Następne pół godziny Newt czytał „Harmonię Jeźdźca i konia” autorstwa Sally Swift. Nie miałam pojęcia jak naukowcy wpadli, aby nam to wyrzucić w skrzyniach na brzeg, ale okazało się całkiem trafne. Andre usłyszała kiedyś plotkę, że na wyspie roi się od kamer oraz mikrofonów, co ja zbyłam tym, że pewnie po pięciu latach nie zostało z nich pewnie nawet kabli. Prawda była taka, iż byliśmy zdani na siebie i tyle. Nawet, jeśli obserwowali nasze życie dzięki latającym dronom, to i tak w niewielkim stopniu w nie ingerowali. Ten idylliczny spokój przerwało miarowe pukanie do moich drzwi. Na początku myślałam, że to Newt wystukuje sobie melodię stopami, ale pukanie się powtórzyło. Rozbawiony tym obrotem spraw młodzieniec spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Już idę! – krzyknęłam do sprawcy zamieszania.
Okazała się nim Teenie we własnej osobie. Staruszka jedną ręką trzymała swojego osiołka ciągnącego wózek, a drugą wilka za obrożę, jakiego jej przyprowadziłam do obrony cukierni. Ten drugi machał wesoło ogonem na mój widok i skomlał radośnie.
- Nie weszłaś do cukierni się przywitać, więc sama do ciebie przyszłam… Łobuziaro! – pogroziła mi palcem, jak to miała w zwyczaju i wpuściła Rexa do wnętrza mojego domu.
Chłopak natychmiast odłożył książkę, by pogłaskać z radością pupila.
- Teenie, mówiłam ci, żebyś nie chodziła sama drogą bez straży! – żachnęłam się, nadal siląc się na łagodny ton.
- Nie była sama! – Andre wkrótce do niej dołączyła, wchodząc za Rexem do mojego domu, jak do własnego.
- Newt, przepraszam, ale zdążyłam cię już uprzedzić, że miewam gości! – krzyknęłam do chłopaka podczas witania się ze osadniczkami.
- Nic nie szkodzi! – odpowiedział, nadal głaszcząc szaro białe bydle wielkości źrebaka.
Zawsze mi się wydawało, że wilki były nieco mniejsze…
- Przywiozłam ciasta i ciasteczka, bo widziałam, jak chłopak za tobą biegł, a ostatni raz, kiedy robiłaś u mnie zakupy… To był bodajże miesiąc temu? – Teenie wyjaśniła swoje przybycie, ale ja doskonale wiedziałam, że główną pomysłodawczynią była Andre.
- To było na moje urodziny – wyjaśniła z wyrzutem do mnie przyjaciółka.
W połączeniu sił moich oraz pozostałych dwóch kobiet, rozładowałyśmy towar, jaki pozostał Teenie z kilku ostatnich dni. Następnie osioł został zaprowadzony do towarzystwa dla Idris. Postanowiłyśmy dać im jeszcze przed snem czas na spacer po pastwisku, więc otworzyłam na oścież drzwi stodoły prowadzące na wybieg dla obojga zwierząt, z czego natychmiast skorzystały.
Po powrocie zastałam obie kobiety podczas nakładania jedzenia do nakrytego obrusem stołu, a Newt siedział już na jednym z krzeseł.
- Kuchnia Venti, to kuchnia w większości pozbawiona przypraw, więc dokupiłam nieco, żeby wam nie zepsuć wieczoru – Andre wspaniałomyślnie postawiła na środku sól i pieprz w miseczkach, co było ogromną rzadkością na wyspie. W dodatku niezmiernie drogą.
Czarnoskóra kobieta dostała kuksańca w bok za swoją bezczelność, a dodatkowo obiecałam jej, że następnym razem przesolę specjalnie dla niej zupę. Tak oto czworo z nas zajęło się jedzeniem, rozmawianiem, mlaskaniem ze smakiem grzybowej. Następna do konsumpcji była potrawka z królika, która szczególnie przypadła do gustu Teenie, więc przyrzekłam nazajutrz przywieźć jej swój własny przepis. Staruszka w swojej szczodrości przeszła samą siebie, ofiarowując trójce takich jak my swój najlepszy sernik (i to bez rodzynek!), jabłecznik z migdałami, kruche ciastka (jeszcze bez nadzienia, bo nie było sezonu letniego na odpowiednie owoce), a także faworki w cukrze pudrze. Andre wyjęła z mojego składziku na tyłach domu wino i nalała wszystkim do szklanych kielichów, na które zbierałam wypłatę przez łącznie dwa lata. Ceny za szkło były na wyspie kosmiczne.
- Moment, nie wiemy, czy Newt może spożywać alkohol! – zatrzymałam ją, zanim nalała porcję dla mojego ucznia.
- Newt, słońce, ile ty masz lat? – zagruchała mu zbyt słodko, tylko po to, żeby spróbować wytrącić mnie z równowagi.
- Osiemnaście!
- Na wyspie dorasta się szybciej, moje drogie – dodała od siebie Teenie.
W ten sposób byłam współwinna za rozpijanie nieletniego, jeśli Newt skłamał, ale nie widać było po nim, aby miał mniej. Tak sobie przynajmniej to wmawiałam, aby się uspokoić.
Resztę wieczoru spędziliśmy wesoło, żartując głównie z ostatnich wydarzeń. Kobiety opuściły nas dość późno, a ja nie miałam serca kazać pijanemu chłopakowi słaniającemu się na nogach, aby wracał do swojego domu. Dlatego po tym, jak udało mi się go przenieść na kanapę, przykryłam go kocem i podstawiłam pod głowę nieco poduszek dla wygody. Sama zajęłam się sprzątaniem, aby następnego dnia móc szybciej oraz bezproblemowo rozpocząć dzień. Po zakończeniu tego wszystkiego, udałam się na górę, idąc po schodach uważnie, aby nie obudzić śpiącego ich skrzypieniem.



Newt?
+4PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz