25 marca 2020

Od Tibbie do Iriego

Przeklinam się w duchu, kiedy moja noga trafia na bagnisty teren, w którym zaczynam się zapadać. Mokre kosmyki włosów natarczywie przyklejają się do mojej twarzy, porwana peleryna nie spełnia już swojej roli tak dobrze, jak wcześniej, a rozcięcie na policzku piecze, gdy brud dostaje się do wnętrza rany. O ile życie na wyspie do teraz nie wydawało się takie trudne, o tyle schody zaczęły się w momencie, w którym zwyczajnie moje zapasy pożywienia zaczęły zbliżać się do krytycznego braku wszelkiego jedzenia. Trochę wody w kradzionej manierce i jagody, co do których nie byłam pewna to nie był szczyt moich marzeń, a mimo wszystko wolałam jeszcze pożyć, a jak już - śmierć z zatrucia wydawała się gorsza, niż taka poprzez rozerwanie w walce. W przypadku tego drugiego przynajmniej niewiele bym czuła, a jak wszyscy wiemy, ból brzucha to najgorszy, jaki istnieje. 
Powrót do domu wydawał się kuszący, jednak trzeci dzień bez jedzenia i zawrócenie z pustymi rękami nie rokowało dobrze. Równie dobrze mogłabym kogoś zwyczajnie okraść, ale żeby to zrobić, najpierw musiał się ktoś napatoczyć, a chyba trafiłam najgorzej, jak tylko mogłam, bo jak na przekór, zupełnie nikt, a nikt nie stanął na mojej drodze już od dłuższego czasu, a szkoda. Właściwie każda konfrontacja z człowiekiem, ekhem, „człowiekiem”, wydaje mi się dobra, aby go obrabować. Odpowiadałaby mi nawet mała bójka, wtedy na pewno nie zauważyłby, że zniknęło mu coś z kieszeni. Niestety, jak widać na załączonym obrazku, nie mam szczęścia, a na pewno nie w tym momencie. Beznadzieja mojej sytuacji polega głównie na tym, że jeszcze trochę i zginę śmiercią naturalną albo i mniej naturalną, nieważne, liczy się sam fakt, że najpewniej zginę.
Widok moich ubłoconych butów przyprawia mnie o ból głowy, więc nawet na nie nie patrzę, kiedy stąpam po leśnej ściółce wyłożonej zgniłymi liśćmi. Zachowuję się głośno i nieostrożnie, pewnie każdy, kto w tym momencie by mnie zauważył, pokręciłby głową ze zrezygnowaniem, ale w obliczu mojej złości i frustracji nie wpadłabym na to, że trzeba być cichym i uważnym. A już na pewno nie w lesie pełnym dzikich, zmutowanych stworzeń. Absurd.
W pewnym momencie drzewa przerzedzają się, a wilgotny zapach stęchlizny ustępuje rześkiemu powiewowi wiatru. Jest ranek, mgła nadal unosi się kilka metrów nad ziemią, ptaki coraz przelatują nad moją głową jednocześnie śpiewając i mogę powiedzieć, że jest po prostu wiosennie i na tyle przyjemnie, na ile może tu być. Miło jest, kiedy nic nie próbuje cię zabić.
Kilkanaście metrów dalej moim oczom ukazuje się niewielki domek, lekko zaniedbany i rozwalony, ale chyba takie budynki są już tutaj codziennością. Nie potrafię jasno stwierdzić, czy do kogoś należy, chociaż jednocześnie zdaję sobie sprawę, że „przynależność” czegoś do czegoś na tej wyspie to prawie to samo, co kwestia moczu u psów. Mimo to, jako człowiek wyrozumiały, ludzki i prawy, nie jestem w stanie zagarnąć czyjegoś mieszkania dla siebie. Mimo to, przedzieram się przez bagno wokół domu, z nadzieją że trafię za chwilę na nieco lepszy grunt. Moje nogi zapadają się coraz bardziej, a dziwne sadzonki znikają pod podeszwami. Z początku dziwi mnie ich spora ilość i to, że wyglądają na zadbane, ale mimo to kroczę wzdłuż pola dziarskim krokiem, nie bacząc na rosnące na nim roślinki. Z moich ust coraz wyrywa się siarczyste przekleństwo, kiedy coraz bardziej zapadam się w dół, brudząc swoje ubranie, będące w już i tak opłakanym stanie. Dopiero po kilku metrach wzdycham głośno, prostując się, a wtedy moje, zdezorientowane spojrzenie krzyżuje się z ciemnymi tęczówkami rosłego mężczyzny. Wygląda na... delikatnie wyprowadzonego z równowagi, a jego postawa i postura sprawiają, że gdybym nie była obeznana w walce, oraz gdybym nie była pewna swoich umiejętności, już dawno by mnie tu nie było, bo spieprzałabym gdzie pieprz rośnie po bagnie, tonąc w nim po kolana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz