29 marca 2020

Od Lily do Bezimiennego

Dzień nie należał do jednych z tych kolorowych, jakie chciała przeżywać kolejnego to dnia po wstaniu z łóżka. Po prostu los sprawował na jej drodze niespodzianki, jakie każdy człowiek w jej życiu chciał sprawować. Pomimo, iż miała tylko dziesięć lat, stawiała sobie już coraz to większe ambicje, cele. Chciała poznawać świat coraz z to bardziej różnych perspektyw, przez co obrywali boleśnie za to jej rodzice. Jej ojciec obrywał pogróżki słowne od rady i innych mieszkańców osady, zaś wampirzyca dostawała po twarzy przez samotników. Prawdziwa sielanka rodzinna, czego chcieć więcej, prawda?
Dziewczyna siedząc w swojej samotni po usłyszeniu solidnego manta zawsze się zastanawiała, dlaczego jest tak, a nie inaczej? Przecież nie robiła szkód w domu, czy pośród hodowlanego królestwa swojego futrzastego krewnego. Dawno już wyrzuciła z głowy motto “ nie kochają mnie”, nic nie było jej winą. Odziedziczyła to najtrwalej odbite cechy z zachowań rodziców, które dały zaczątek charakterku ich córeczki. Wiedzieli o tym doskonale od pierwszych dni jej życia, a zapowiadało się coraz to bardziej śmielej i ciekawiej z biegiem lat.
Wiosenny początek tygodnia nie przyniósł szczęśliwego początku, od samego rana panowała zawierucha. Kruczowłosa kobieta przybyła rano do przybytku partnera w dość złym stanie fizycznym i agresją do świata, za co nieźle oberwał wilkołak. Kłótnie od rana odbiły się źle na wszystkich, nawet tygran skrył się jak najdalej od właścicielki. Gdy w ruch miały pójść kolejne to wymyślne przekleństwa i materialne rzeczy w powietrze, do domu wróciła kochana dwunastolatka. Wazon w ręce pijawki zatrzymał się w miejscu, zaś Stanisław uderzył się tylko otwartą dłonią w swoją twarz. Cholera. Zły czas i miejsce na powrót, pomyślała Lily, przegryzając niewinnie swoją wargę i bawiąc się w najlepsze materiałem porwanej kamizelki trzymanej w dłoni. Ktoś wspominał, że była całkiem nowa? Cóż, czas przeszły. 

- Zbyt szybko pochwaliłem dzień, gdy słońce zaczęło wschodzić. - ciszę zakończyło ciche westchnięcie mężczyzny tu jedynego, który powoli odebrał wazon z bladej dłoni. - Standardowe pytanie adekwatne do sytuacji, co tym razem? 
- Padliniarz, banda zagubionych samotników, czy ciekawa roślinka pokazała pazurki?!
- Raven przynajmniej dla własnego dziecka okaż skruchę! - upomniał partnerkę gospodarz rolny, jednak dało to początek tylko dalszemu konfliktowi. 
- Moje dziecko?! Tylko z wyglądu jest podobne do mnie, a rozpuszczone przez głupiego ojca przez połowę życia! Mówiłam nad jej kołyską, nie chwal! 

Całym miejscu przepełnionym chaosem stała dwunastolatka, przyglądająca się dwójce dorosłych. Nie ruszyło ją nic, będąc całkowicie przyzwyczajoną do zbiegu okoliczności. Zdołała tylko wytrzepać trochę wody z długich włosów, zaś materiał zniszczonej kamizelki i łuk rzucić na ziemię obok własnych stóp. Czego oczekiwała, współczucia? Przeprosin, buziaka i rozumienia? Nie, tylko nareszcie solidnej normy psychicznej w tym domu. Oparła się wygodnie barkiem o futrynę drzwi, wycierając z twarzy warstwę błota. 
Miała łącznie trzy próby dojścia do głosu, jednak zbytnio nic nie dało zamierzonego efektu. Ona sama zaczynała tracić cierpliwość, zaś charakterystyczna czerwień oczu ukazała się na jej twarzy na dobre. Czas powiedzieć dość.

- Możecie… Możecie mnie nareszcie wysłuchać?! - krzyk przebił się przez kłótnie, zaś dwie pary oczu przebijamy jej duszę. Dziewczynka jednak nie miała chęci, aby z nimi rozmawiać. Sięgnęła po wiszącą koszulę na wieszaku, tym samym zarzuciła ponownie kołczan i łuk na plecy. - Jesteście obrzydliwi! Ciągle kłócicie się, krzyczycie! Mam was dość…
- Lily…
- Teraz macie córkę, huh? Nie chcę was znać… - szepnęła przez łzy, oka mgnieniu znikając z rodzinnego. Miała gdzieś, czy będzie poszukiwana przez nich. Czy nie, chciała samotności. 

~ * ~

Zmutowane na różne sposoby ptaki latały po drzewach, wesoło śpiewając. Chodź było ciepło, zaś bezchmurne niebo zapraszało do pracy na zewnątrz, wiatr smagał mieszkańców wioski. Powodował swoiste dreszcze i rozwiewał włosy, utrudniając w malutki sposób życie. Lily dzięki swoim mieszanym genom mutacji, nie musiała martwić się o możliwe przeziębienia, bądź osłabienia organizmu. Nad jednym ze strumieni zmyła błoto z tułowia i twarzy, zaś piasek porządnie wytrzepując z włosów. Nie mogła jednak przebrać brudnych spodni, czy mokrych trzewików. Mogła zmienić tylko koszulę i zarzucić opończę zabraną z stodoły ojca. Oto tym sposobem zamierzała spędzić dzień na łonie natury, starając się pozbyć dziwnych myśli o tym wszystkim. Jednak z pewną obawą patrzała na dwa czerwone punkty po ugryzieniu, gdy musiała uciekać przed zgrają wściekłych Modliszeni. Słyszała niegdyś od ojca o tych stworzeniach, jednak nie pamiętała, co powodowały użądlenia tych mutantów. Miała jednak nadzieję, że nic złego się nie stanie. 
Tym sposobem błąkała się po lesie, chcąc znaleźć swoje miejsce i spędzanie czasu na długi czas. Wiedziała doskonale, iż rodzice zaczęli jej szukać niemal od razu. Postanowiła jednak zacierać swoje ślady, używając swojej nadmiernej szybkości. Po dwóch godzinach chodzenia po znanych jej terenach, postanowiła zatrzymać się przy wielkich głazach. Zaś z drugiej strony osłaniały ją krzewy i drzewa, nie można lepiej wyobrazić sobie potencjalnej kryjówki. 
Nagle coś świsnęło w powietrzu, aby pomknąć prosto w stronę niczemu winnego drzewa. Głośne westchnięcie irytacji i kolejne machnięcie dłoni do tyłu, aby chwilę potem sięgnąć po strzałę do kołczanu. Z tuzina została kolejna, gdyż reszta pobratyńców ostatniej strzały leżała ślamazarnie wbita w tarczę, bądź zaryła w ziemię. Cholera. Frustracja była zbyt wielka, przetarła pokryte potem czoło. Czuła się dziwnie, głowa pulsowała bólem, zaś skronie były ciepłe. 

-  Nigdy nie doścignę mojej matki.. Zawsze będę nieudacznikiem w jej oczach, cholera… - szepnęła bezsilnie, wpatrując się w ziemię. Pomimo ciągłej determinacji, nigdy nie prześcignie kobiety o czerwonych oczach i ciągłym uśmiechu pełnego drwiny. Momentalnie przeszedł ją dreszcz, gdy usłyszała krzyki idące echem po pobliskim terenie. Szybko przeniosła się w pobliże krzaków, jak uspokoić bicie serca? Przytknęła dłoń do swoich ust, aby wymusić opanować szybkie łapanie oddechu i utrzymać nerwy na wodzy. 

Jednak jak to ona, nie mogła się powstrzymać przed obejrzeniem spektaklu. Bitwa jakiś zwierząt, czy może polowanie? Raczej krzyk brzmiał po prostu jak katowanie biednego człowieka, ciekawe kto był drapieżnikiem? Liczyła na zjawiskową mutację genetyczną, ah ta dzika fascynacja. Jej oczy rozszerzyły się, gdy zauważyła rękę wystającą z mrocznej materii. Zniknęła równie szybko, zaś na pozór czarna mgła zaczęła się dziwnie poruszać, przypominając złudnie postać człowieka. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na miejscu niespotykanego zjawiska pojawiła się postać odwrócona do niej plecami. Czarny płaszcz delikatnie falował pod wpływem wiatru, zaś jego właściciel rozciągał swoje ręce. Lily podparł głowę na swojej dłoni, przyglądając się temu zjawisku i nieznanej osobie. Przede wszystkim musiała uważać, aby nie zdradzić swojej pozycji. Nie wiedziała z kim tak naprawde miała do czynienia. Nie wyglądał jednak zbytnio na osobnika, tak by kojarzyła go w jakiś bardziej lub mniej konwencjonalny sposób. 

-  Czego naukowcy jeszcze nie wymyślą? Przecież to na pewno należy do nadnaturalnego rodzaju mutantów… Jak mamy rasa! - mówiła sama do siebie, odkładając łuk i strzałę na bok. W jednym momencie wyciągnęła z kołczanu mały notatnik i ołówek. Skrupulatnie szkicowała kontury widzianej postaci, co wychodziło jej coraz lepiej. Jeden dryg artystyczny odziedziczony po matce był dobry, to każdy mógł przyznać. - Ciekawe, czy przemiana boli w mgłę? 
-  Ehem…
- Ręka szła bardziej tak? - przygryzła wargę w zastanowieniu, czy dobrze prowadziła kreskę. - Czy może nie ma rąk pod tamtym czymś? 
- Przepraszam, czy zgubiłaś się, czy może nie masz lepszych rzeczy do roboty? - podniesiony ton głosu, męski i głęboki. Nie brzmiał jak głos znajomego jej futrzaka, który był nazywany przez nią ojcem. Przełknęła ślinę, spoglądając powoli do góry. Prosto w jej ciemne oczy wpatrywały się w poważnym wyrazie błękitne jak niebo tęczówki, zaś mimika twarzy nie zdradzała zbyt wiele. Cholera. Zareagowała dość przewidywalnie, szybko odwróciła się na plecy, nogą zahaczając o łuk.Tym samym wpadł w jej dłonie, zaraz napinaną strzałą na cięciwe. 
- Rodzice nie nauczyli Pana odpowiedniego zachowania, huh? 

Bezimienny?
+2PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz