29 marca 2020

Od Bezimiennego CD Tibbie

Nie można było odmówić Bezimiennemu szczerości, którą na marginesie wysoko sobie cenił. Sam zawsze starał się mówić prawdę, szczerze tak jak widział i czuł. Nie inaczej było, podczas rozmowy z Tibbie. To nie fakt, jakoby jej wizerunek nie wzbudzał zaufania, pędziła mężczyznę, do odmowy pomocy, a właśnie duma. Z wyglądem kobiety w jego mniemaniu było wszystko w najlepszym porządku. Posunąłby się nawet do stwierdzenia, że było zgoła inaczej. Problemem mogło być jedynie jej usposobienie, jakkolwiek trafne w ich obecnej sytuacji. Naprawdę nie dziwiła go jej ostrożność, sam pomimo pozornej otwartości i chęci wsparcia, jeśli można było to tak nazwać, zachowywał ciągłą czujność. Kobieta nie wydawała się szczególnym zagrożeniem, przynajmniej z początku, bo oczywiście podczas walki z mchelnikami udowodniła mu, że potrafi walczyć. Miał jednak to zgubne dla wielu głupców poczucie, że nie byłaby w stanie zabić drugiej osoby z zimną krwią, czy raczej nie sprowokowana samoobroną. Jemu również nie garnęło się do morderstwa czy walki, zważywszy nas stan, w jakim się znajdował.

Przed dopuszczeniem nowej znajomej do rany, powstrzymywała go, a jakże, wdzięczność, która jego zdanie przekroczyła już dopuszczalny limit na wyspie. Ostatnią rzeczą w „raju”, jakiej pragnął to potężny dług. Nie wiadomo, jakby został on wykorzystany, w jaki sposób miałby go spłacić i czy w ogóle dałby radę to zrobić jeszcze w tym życiu. Kobieta już wystarczająco mu pomogła. Wszystko to miało zakończyć się na przeczekaniu nocy w jej chatce, po której miał zniknąć i już nigdy się z nią nie zobaczyć, przynajmniej nie celowo. Tymczasem ona nie dość, że zaoferowała odprowadzenie go do jego kryjówki, co za tym idzie oczywiście pomoc w jej odnalezieniu. Następnie wzajemne uratowanie sobie życia, zdecydowanie zbyt wiele jak na jeden dzień i w ogóle cały pobyt w tym miejscu. Nie mógł jednak odmówić jej racji, gdy jednym sprawnym stwierdzeniem, zmiażdżyła jego chęć podratowania swojego wizerunku silnego i niezależnego mężczyzny, jak i wszystkie niewypowiedziane jeszcze argumenty przeciwko. Nie czuł się z tym zbyt dobrze, ale kolejny raz musiał schować dumę do kieszeni i przyznać się sam przed sobą, że nie był wcale tak w mocy, jak mogłoby mu się wydawać.

Dłonie faktycznie nadal ciężko mu drgały na skutek ogromnej dawki adrenaliny i wysiłku. Zwłaszcza tego związanego z przesunięciem kamienia. Drżącym ręką na krok nie ustępowały nogi. Także one gubiły spokój. W pewnym momencie zastanawiał się nawet jakim cudem udało mu się w ogóle dojść do krzesła, uprzednio przechodząc do magazynku. Nawet z pomocą Tibbie wydawało się to wprost absurdalne.

Ubodła go własna myśl wyśmiewająca jego obecny stan i wygląd. Musiał stanowić dla brunetki żałosny obraz nędzy i rozpaczy. Zdawał sobie sprawę ze swoich licznych braków, jednak tak jak chyba każdy nie lubił wywlekać ich na światło dzienne. Zawsze milej było wiedzieć, że inni mają nas za silnych, wręcz niezniszczalny wzór. Siedząc wówczas na krześle, Renoir nie miał nawet co o tym marzyć. Zamiast tego więc wewnątrz siebie przeklinał tamtą przeklęte ustrojstwo, które rozcięło mu udo. Gdyby nie ten niefortunny wypadek do niczego takiego by nie doszło. Dałby sobie radę sam i sam nie narażał się na ryzyko tak niepochlebnej łatki, jaką osobiście już sobie przypiął.

Samo opatrywanie rany, jak można się było do myśleć, nie należało do najprzyjemniejszych. Środek odkażający piekł przeokropnie, a i samo przykładanie gaz i owijanie bandażem dodatkowo podrażniało skaleczenie. Tyle było w tym dobrego, że i on nieco mniej pewniej niż kobieta ocenił, że raczej nie trzeba będzie szyć. Nie posiadał się z radości, miał już dość bólów i cierpiętniczych pielgrzymek z poranioną nogą, musiał chwilę odpocząć. Sfatygowane udo i tak było już mocno zaczerwienione i opuchnięte, co mogło oznaczać tylko stan zapalny. Pozostawało się modlić, że nie było za późno zwlekać tyle czasu i nie wda się zakażenie. Wizja utraty nogi, która od samego nieszczęśliwego zdarzenia regularnie go nawiedzała, bardzo nie była mu na rękę. Odganiał ją na wszelkie sposoby, nie chcąc nawet przyjąć do wiadomości takiej ewentualności.

Późniejsza kolacja również minęła średnio sympatycznie. Niezręczna cisza wisząca w powietrzu zdawała się, przygniata mężczyznę. Jedynym co zakłócało tę przestrzenną pustkę, były dźwięki drewnianej zastawy i niewyobrażalne krzyki w głowie Colette’a. Całe szczęście, że słyszał je tylko on. Jak zwykle nieskładne przeplata jedną przed drugą, tworząc niezrozumiały bełkot. Sam nie był przekonany co do sensu tych głosów. Każda tonacja dotycząca czegoś innego. Najbardziej nieprzyjemny, naturalnie wyrzucał mu beznadziejną naturę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy w życiu z jego ust nie padł ani jeden dobry żart. Każdy palił, wypowiadał niejednoznacznym tonem, lub zwyczajnie wypluwał go z siebie w najmniej odpowiednim momencie. Tego dnia przeszedł samego siebie, tworząc to genialne scalenie wszystkich trzech niewypałów. Nie umiał, a jednak z jakiegoś powodu chciał zażartować. Nie dało się rozluźnić atmosfery pomiędzy dwójką obcy osób stojących na skrawku Wyspie Przeklętych, gdzieś pośrodku niczego, z DNA, do którego ktoś bezczelnie pchał łapy, a już na pewno nie w tak żałosny sposób, jak on próbował to zrobić.

Drugi głos był jakby łagodniejszy, nadal jednak pozostawiał po sobie przykry pogłos. W końcu zawsze uważał się za człowieka kompletnie pozbawionego nie tylko poczucia humoru, ale i potrzeby przebywania wśród ludzi. Kontakty z innymi zawsze były dla niego czymś drugorzędnym, wręcz zbędnym. Wtedy jednak nie chciał mieć z nim nic do czynienia, a i tak ciągle ich spotykał, choćby mijając na ulicy. Wszędzie pełno ludzi, których chcąc nie chcąc musiał znieść. Wszystko zmieniło się w momencie trafienia w to straszne miejsce. Nagle towarzystwo stało nie w pewnym sensie zakazane. Niby nic takiego, a jednak. Siedział z kompletnie obcą osobą, która na dodatek bardzo mu pomogła i cieszył się z tego, chociaż oboje nie mieli pojęcia co powiedzieć. O ironio choć męcząca, to wolał tę głuchą ciszę w prawdziwym towarzystwie przynajmniej przez chwilę, niż znów ciągłe zamieszkujących katakumby zjaw, będących równie głuche na jego słowa, co on ślepy na ich obecność.

Gdzie w tym wszystkim była logika? Cały czas psioczył pod nosem, chcąc świętego spokoju, by w końcu obcy przestali pojawiać się w jego kryjówce, a teraz sam zaprosił kogoś takiego na kolację, robiąc sobie samemu wymówkę. Troska o zdrowie i życie towarzyszki, by nie narażała się, wychodząc? Bzdura. Zwykła egoistyczna chęć odczucia czyjejś obecności, zamiany kilku słów. Żałosne. Był miękki, słaby, zasłużona łatka. Zaczynał poddawać się wpływowi wyspy. Powoli zaczynało mu odbijać. Wmawiał sobie tę siłę i stoicki spokój, kiedy naprawdę każdego dnia gdzieś w głębi duszy zaduszał kolejny kawałek siebie, trzęsący się ze strachu przed opuszczeniem bezpiecznego azylu; i mimo to nieustannie to robił.

Dopiero dźwięk walenia o kamienne wejście wyrwał go z ze szponów własnych myśli. Było to na tyle gwałtowne zdarzenie, że w pierwszym momencie w ogóle nie zrozumiał, dlaczego tak nagle jego ciało się napięło. Był całkowicie gotowy do walki i obrony, kolejny raz, chociaż już na tym etapie rana zapiekła go nie przyjemnie. Zrozumiał wszystko, dopiero gdy dostrzegł wzrok Tibbie, w którym malowało się tak zdziwienie, jak i proste pytanie „co to?”. Nie miał bladego pojęcia, ale chętnie by się tego dowiedział. Ostatecznie co innego, jeśli sam zapraszał ludzi do siebie, a co innego, jeśli ci sami się wpraszali.

Rzucił kobiecie równie zaskoczone spojrzenie. W ogóle nie spodziewał się kiedykolwiek usłyszeć dobijanie się do jego kryjówki. Do tej pory przecież każdego nowego znajomego poznawał już, gdy ten w najlepsze gościł się wewnątrz. Przewidywał, że ta niespodziewana odmiana nie miała należeć do tych z pokroju „przyjemnych”.

Podniósł się powoli, podpierając o krawędź stołu. Porwał jeden ze swoich sztyletów leżący na stole, nim rozbrzmiała trzecia salwa głuchego dobijania się. Ruszył w stronę korytarza, ruchem głowy i wymownym spojrzeniem, prosząc kobietę, by tym razem sobie odpuściła i poczekała, dając mu rozwiązać sytuację. Stając przed kamieniem, usłyszał jedynie groźnie brzmiący kobiecy mezzosopran:

— Hej, jest tam ktoś? — głos intruza na wskroś przeżerało zniecierpliwienie.

— Czego chcesz? — odparł po chwili, opierając się o ścianę, by odciążyć nogę.

Powoli zaczynał nabierać złych przeczuć. Nie miał nawet pomysłu, dlaczego ktoś mógłby chcieć zawitać w jego progi. Ostatnimi czasu nie miał styczności z wieloma osobami, zapewne tak jak większość; może wyłączając z tego grona osadników, ci przecież przebywali w swoim towarzystwie nieustannie. Pewny był natomiast, że żadnej z tych osób nie wyrządził żadnej krzywdy, można powiedzieć, że było wręcz odwrotnie…

— Jestem strażniczką z osady — zakomunikował głos, jedynie podniecając jego obawy i samą niepewność. — Przeszukuję okolicę — podjęła ponownie, nie doczekawszy się żadnej reakcji z jego strony. — Muszę się dowiedzieć, czy ostatnio w okolicy nie pojawiło się tu więcej jakiś niebezpiecznych stworów — wyjaśniła jakby od niechcenia.

Że co?! Bezimienny stał przez dłuższą chwilę, próbując ustalić, czy aby słuch go nie zwiódł. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy ona spacerowała sobie po wyspie, pukając po wszystkich kryjówkach, w jakich mogli mieszkać samotnicy, prowadząc wywiad środowiskowy? Nie może być, kompletny absurd. Nie dopuszczał do siebie innej możliwości jak tylko brak doświadczenia z jej strony, bezbrzeżny idiotyzm lub chęć zakończenia swojego żywota. Jednak każda z tych opcji, była według mężczyzny skrajną głupotą, wykraczającą nawet poza wytyczone przez niego granice.

— Hej… — rzuciła ponaglająco strażniczka zza kamienia.

Westchnął głucho, chowając ostrze w wysoką cholewę buta. Właśnie w tym samym momencie obok mężczyzny pojawiła się brunetka, w ciszy obserwującej nonsensowność całe zajście.

— Tu wszędzie zawsze jest jednako niebezpiecznie — stwierdził spokojnie. Lepiej było ją czym prędzej uświadomić, w jej poczynaniach i odesłać. — Nie wszyscy samotnicy są tak skorzy do rozmów, chyba nie pukasz tak w każdym miejscu? — mimowolnie jedna z brwi mężczyzny powędrowała wysoko do góry.

Była daleki od stwierdzenia, że pała sympatią do osadników. Choć większość z nich, była nastawiona raczej pokojowo, to z niewiadomych przyczyn, bardziej solidarny czuł się z innymi samotnymi wilkami, nawet jeśli ich drużyny z reguły były jednoosobowe nastawione każda przeciwko każdej.

— Nie — burknęła tamta. — Z kaprysu tylko do twoich — przyznała tonem, który Colette’owi kojarzył się jedynie z zimną obojętnością, lub skrajną nudą. — Więc jak?

Poczuł nieodpartą chęć w tym miejscu jeszcze podyskutować z osadniczką i upewnić ją w przekonaniu, że lepiej uważać na każdego samotnika, nawet rannego i tak niepozornie wyglądającego, jak on. Resztką pozostałym mu sił jednak powstrzymał się przed tym. Nie miał zamiaru prowadzić scenkowej dyskusji przed nową znajomą, to nie miałoby sensu, a jego ponownie przedstawiło w złym świetle czepialskiego. Nie życzył nikomu śmierci, ale nie mógł też przekonywać nikogo na siłę. Pozostawało jedynie machnąć ręką na to wszystko.

— Jeszcze kilka godzin temu kręcił się tu pumanietoperz — wyznał, niezmiennie spokojnym stonowanym głosem, a miał wrażenie, jakby stał z komisarzem oddzielony od grupy podejrzanych lustrem weneckim, odpowiadając na jedno z pytań dotyczącego morderstwa.

Nie minęło wiele czasu, gdy zamiast kolejnego pytania lub pożegnania, ciszę przeciął koci syk. W następnej sekundzie było to siarczyste przekleństwo wycedzone przez zęby i uderzenie o ziemię. Nie trzeba było widzieć, by domyślić się, co właśnie się stało. Kolejna inwektywa przeciwko złośliwości losu wyrwała się z gardła mężczyzny, ponownie dobywającego sztylet. Ponownie zaparł się o ścianę, odsłaniając wejście do krypty.

Strażniczka leżała rozciągnięta na glebie pod szarpiącym łbem pumanietoperzem. Trzymając kciuki zaczepione w najgłębszym punkcie warg pyska hybrydy, starała się utrzymać ostre kły z dala od swojej wykrzywionej złością twarzy.

Miał już przecisnąć się przez szparę, by pomóc osadniczce, gdy poczuła na swoich plecach pchającą go dłoń brunetki. Stanąwszy na zewnątrz, odwrócił głowę w jej stronę, mówiąc stanowcze:

— Czekaj — jednocześnie wyciągając otwartą dłoń.

Mina kobiety nie pozostawiała wiele domysłom. Znajdowali się na terenie jego kryjówki, czuł się więc zobowiązany do samodzielnego udzielenia pomocy nieznajomej strażniczce. W ogóle nie wyobrażał sobie, wyręczania się innymi. Tibbie w tamtej chwili, pełniła funkcję jego gościa, nie chciał dopuścić do sytuacji, by to ona, zamiast niego miała ratować białowłosą.

Nie zważając na ból znów odzywający się w nodze, podbiegł do bestii, stając nad nią okrakiem. Zajęty swoją ofiarą pumanieoperz nawet go nie spostrzegł, gdy ten owinął się ramieniem wokół jego szyi, zadzierając do góry. Zmieniając chwyt na sztylecie, poderżnął drapieżnikowi gardło. Latający kot zawył boleśnie, rzucany spazmom. Krew trysnęła z podciętych tętnic wprost na strażniczkę. Renoir westchnął ciężko, ściągając z niej zwłoki.

— Mówiłem — rzucił miękko, wyciągając dłoń w stronę ciężko oddychającej osadniczki.

— Dzięki — odparła po chwili orientowania się w sytuacji.

Nieznajoma zamrugała kilkukrotnie, ostatecznie uścisnęła jego dłoń. Brunet pomógł jej się podnieść z delikatnym uśmiechem. Musiał przyznać, że choć niższa, białowłosa wyglądała groźnie. Tym bardziej ze śladami krwi na twarzy.

Kobieta wyprostowała się, rzucając krótkie spojrzenie Tibbie, jakby nie spodziewając się zobaczyć więcej niż jednej osoby. Po chwili jednak wbiła wzrok w truchło pumanietoperze.

— No to już nie ma — mruknęła, spluwając na ziemię.

Nie czekając na nic, odwróciła się na pięcie, odchodząc butnym krokiem.

Tym razem to Colette odwrócił się w stronę brunetki, rzucając jej pytające spojrzenie, na które ona jedynie wzruszyła delikatnie ramionami. Nie miał pojęcia, jak w ogóle miał rozumieć całą tę sytuację. Zachowanie osadniczki było jego zdaniem całkiem nielogiczne, pozbawione sensu. Kim ona w ogóle była i jaki sens miało to, co robi?

— Chyba jednak nie będzie trzeba uzupełniać tych zapasów — stwierdził w końcu, przenosząc wzrok na ciało pumanietoperza.

— Zjesz go? Szanujmy się! — wyrzuciła ręce w powietrze, z rozbawionym uśmiechem na twarzy.

Nie podejrzewał ją o taki nagły wybuch emocji. Taka egzaltacja kompletnie mu do niej nie pasowała. Faktem było, że jej nie znał i początkowo mogła sprawiać tylko takie wrażenie, ale zapytany, z całą mocą wykreśliłby takie zachowanie z listy przypisywanych jej cech. Nie mniej była to miła odmiana. Jednak dało się nieco rozluźnić tę atmosferę. W jednej chwili Bezimiennemu wydała się jakaś milsza.

— A dlaczego nie? Myślisz, że co przed chwilą jadłaś? — podchwycił, odwzajemniając rozbawiony uśmiech.

Tibbie otworzyła usta w wielkim „O”, jakby niedowierzając temu, co właśnie ej powiedział.

Zaśmiał się lekko.

— Mierny ze mnie kucharz, ale chyba nie było takie złe, co? — spytał, kucając obok zwłok.

— Skoro jeszcze nie wymiotuję, to chyba nie.

Colette przygryzł na chwilę dolną wargę, jakby spodziewając się nieco pozytywniejszego stwierdzenia.

— Jeśli chcesz, mogę go dla ciebie oskórować — zaproponował po chwili.

— To brzmi, jakbyś mi się oświadczał.

Znów spojrzał na Tibbie z uniesionym wysoko kącikiem ust.

— Głodnemu chleb na myśli — rzucił rozbawiony.

— Nie no, najadłam się.

— To jak, chcesz tę skórę? — spytał po chwili, głaszcząc łeb pumanietoperza. — Tak w ramach podziękowania.

— Chyba nie — popatrzyła.

— Więc zostajemy przy dachu? Może chcesz do tego część tej paskudy?



Tibbie?
+3PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz