29 marca 2020

Od Lynn CD Renarda

     Nie rozumiałam dlaczego Renard urwał wszelki kontakt z ludźmi. Słuch po nim zaginął i nawet, jeśli to nie była moja sprawa, byłam zwyczajnie ciekawa co u niego i co takiego się stało, że postanowił się odizolować od ludzi. Nie wiedziałam gdzie mieszkał, jaki był, nie wiedziałam o nim kompletnie nic, ale to nie znaczyło, że miałabym nagle zapomnieć kim jest. Nikt nic nie wiedział, plotki w wiosce nagle ucichły i nawet sama Melody urywała temat, kiedy tylko go zaczynałam. Z tego też powodu nie drążyłam dalej, choć moja ciekawość nie osłabła nawet na chwilę, a można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie - z czasem, z każdym mijającym, długim miesiącem moja wrodzona ciekawość zwiększała się dwukrotnie. Przez myśl przemknęła mi nawet teoria, że zmarł, a wioska nie zgodziła się na jego pochowanie. Można było się tego po nich spodziewać, tak myślę, ale przez te kilka miesięcy zdążyłam dowiedzieć się, że miał z osadą pewne powiązania, a osadnicy i tak dalej za nim nie przepadali - chociaż to już były jego słowa, a nie te zasłyszane od plotkar na targu. Nie chciałam słuchać nieprawdziwych spekulacji i historii na jego temat, bo wiedziałam, że w większości z nich niewiele jest prawdy. To nie była wina ludzi, bo taka już była ich natura, ale ja nie miałam ochoty brać udział w dalszym rozpowiadaniu opowieści coraz to bardziej wzbogaconych o kolejne mijające się z prawdą fakty. Tak przynajmniej było jakiś czas temu, swoją drogą, długi czas temu. Teraz, niespodziewanie, wszystko zupełnie ucichło. Dlatego też dopuściłam do siebie wiadomość o jego śmierci, choć było to z mojej strony najzwyczajniej głupie, w końcu nie miałam na to żadnych dowodów. Mimo to, podświadomie wystarczał mi sam fakt, że jesteśmy na wyspie i tutaj o śmierć nie jest trudno.

     Życie uciekało mi między palcami, dzień po dniu było to samo i nie przeszkadzałoby mi to, gdybym nie zanikała coraz bardziej z mijającym czasem. Wykonywałam swoją pracę, czasami siedząc u Melody po kilkanaście godzin, ale w wiosce także nadeszły ciężkie czasy. Ubrań brakowało, mieszkańcy skarżyli się na pogodę i na nas, nie mieli w czym chodzić, a ich odzież regularnie ulegała wszelkim zepsuciom, pewnie dlatego, że część z nich pracowała na roli, czy przy zwierzętach. Przymrozki nadal występowały, szczególnie nocami, a ogrzewania jak nie wymyślono, tak nie wymyślono, ale to były odległe marzenia, a nie nasze wymagania. Każdy zdawał sobie sprawę z tego, że było ciężko. Mój plan dnia był niezmienny od kilku miesięcy, chociaż ostatnimi czasy do moich obowiązków doszło także pomaganie przy koniach w miejscowej stadninie, w szklarniach, czy nawet na targu. Brakowało ludzi dosłownie wszędzie i każdy robił co było w jego mocy, aby wszystko działało niezmiennie dobrze i ze sobą współgrało. Czasem było to zwyczajnie niemożliwe, ale na dłuższą metę wioska jeszcze jakoś ciągnęła. Przerzedzona straż i zmniejszona częstotliwość patroli doprowadziła do tego, że samotnicy bez konsekwencji wchodzili do wioski i panoszyli się po niej jak jeszcze nigdy wcześniej, nierzadko napadając na osadników albo ich domy. Było tutaj coraz mniej bezpiecznie, a napięta atmosfera widoczna była niemalże wszędzie.

     Ten dzień nie był niczym ciekawym. Wstałam o czwartej, kiedy na zewnątrz słońce nawet jeszcze nie wchodziło i zapuchniętymi oczami ubrałam się w pierwsze lepsze ubrania, narzucając na siebie futro. Plusem mojej roboty było to, że sama zapewniałam sobie odzież, nie chodziłam w byle czym i przynajmniej było mi ciepło, bo chyba mi też coś się należało, czyż nie tak? Było po piątej, kiedy poszłam do niewielkiej stajni obok domu. Nawet Ariel, mój koń, nie był w najlepszej kondycji, choć miałam nadzieję, że już niedługo się to zmieni, w końcu nadeszła wiosna, plony miały być większe. Miało być po prostu dobrze.

     Wskoczyłam na koński grzbiet, uprzednio nawet nie zakładając siodła. Jedyny sprzęt, jaki założyłam na konia, to ogłowie. Mieszkaliśmy dosyć daleko od wioski i dodatkowo najczęściej musieliśmy przedzierać się przez bagno, zalane łąki, które ostatnimi czasy stały się siedliskiem mchelników i wilcierni, a byłam pewna, że takiego spotkania oboje byśmy nie przeżyli. Z tego też powodu najczęściej wybierałam trochę dłuższą, ale bezpieczniejszą drogę, w którym jedynym realnym zagrożeniem (oprócz potencjalnych wrogo nastawionych samotników) były strome zbocza, po których końskie kopyta niemożliwie się ślizgały. Z tego powodu też potrzebowałam conajmniej godziny na bezpieczne dotarcie do wioski, a przynajmniej do domu Melody, będącego jednocześnie naszą pracownią. Ariel szedł spokojnym stępem przez większość drogi, aby później przejść do powolnego kłusa i na całe szczęście, do celu dotarliśmy w jednym kawałku. Wstawiłam go do zamkniętej wiaty, gdzie wiatr nie zawiewał już tak mocno oraz gdzie miał dostęp do nieograniczonej ilości siana i wody, czyli czegoś, czego brakowało mu u mnie.

     – Hej – przywitałam się cicho, wchodząc do środka. Wszystko było przerażająco takie same: ja, rozbierająca się z odzieży wierzchniej; ten sam dywan, po którym codziennie chodziłam; materiały, które codziennie uzupełniałam, zabierając je z zapasów na strychu; Melody, która zawsze siedziała przy stole i kreśliła coś na kartce, kiwając głową na powitanie, a jednocześnie nawet jej nie podnosząc. Nawet oświetlenie było takie same, pokój spowity w półmroku i rześkie powietrze dostające się do wnętrza domu przez uchylone okno. I wtedy doszło do mnie, że życie na wyspie już tak po prostu wygląda. Rutyna była przybijająca, ale w pewien sposób zapewniała nam poczucie stabilności.

     Tego dnia, ostatnim, czego się można było spodziewać, był Renard, który przeszedł beztrosko przez próg domu Melody, kiedy akurat pracowałyśmy nad dwoma, wiosennymi kurtkami. Obie byłyśmy tak samo bardzo zszokowane, najwyraźniej ona sama także nie bardzo wiedziała, co się z nim działo przez ostatnie kilka miesięcy. I może dochodziły do niej strzępki jakichś informacji, ale jej szok i zadowolenie wypisane na twarzy mówiły jasno, że niczego nigdy nie była pewna. Stał tam, gołym okiem widziałam jego zmęczenie w oczach i zmarnowaną postawę, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że faktycznie coś musiało się stać i było to kluczowe dla jego zachowania, bo w innym przypadku, niewiele by się zmieniło w jego zachowaniu. Nie był już tą samą osobą i mogłam to śmiało stwierdzić nawet mimo tego, iż nie znałam go praktycznie wcale. Wystarczał mi fakt, że w niczym nie przypominał już starego siebie.

     – Znowu przyda mi się zasrane łatanie – usłyszałyśmy jego śmiech, który jednak w żadnym wypadku nie był rozbawiony. Mogłam nawet rzec, że był przepełniony żalem, goryczą i świadomością beznadziei tej sytuacji. Melody wyglądała, jakby miała ochotę go przytulić i rozszarpać jednocześnie, jednak najpierw wybrała to pierwsze, podchodząc do niego i przygarniając do siebie ramionami. Musiał się nachylić, aby jakkolwiek ją objąć, chociaż zrobił to niebywale lekko.
     – Lynn, opatrzysz go? Ja zrobię herbatę – otworzyłam szeroko oczy, słysząc prośbę kobiety, chociaż zaraz przypomniałam sobie, że nie mam powodu, dla którego mogłabym odmówić, więc automatycznie skinęłam głową, swoje kroki zwracając ku łazience. Chwilę później usłyszałam za sobą odgłos ciężkich, stawianych przez chłopaka kroków, świadczących o tym, że podążał za mną.

     – Usiądź tu – odchrząknęłam, wskazując na prowizoryczny, łazienkowy blat. – Albo się oprzyj – dodałam jednak, widząc jego niestabilne wykonanie. W między czasie chwyciłam za wszystkie potrzebne przyrządy i apteczkę, tak samo prowizoryczną, bo tych ludzkich apteczek z prawdziwego zdarzenia tutaj, na wyspie nie było.

     Zaczęłam przemywać wszystkie jego rany, które tylko widziałam, a było ich bardzo dużo. Były różne, głębsze i płytsze, ale chyba żadna nie wymagała szycia. To dobrze, bo normalnie nie potrafiłabym zrobić tego w takich warunkach, w jakich byliśmy, ani dysponując takimi rzeczami, jakie tutaj mieliśmy.

     – Gdzie ty byłeś? – w pewnym momencie westchnęłam ciężko, wyrzucając do kosza kolejny, zakrwawiony wacik.

Renard? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz