31 marca 2020

Od Venti CD Derycka

   Stałam na szczycie latarni przypominając z oddali dla tych skurwieli jakiś piorunochron. Jeżeli mnie zauważyli, to zastanawiali się pewnie po jaką cholerę osadnicy zakładali coś takiego raz w tygodniu na sam szczyt wieży, a dodatkowo: jak do diabła na nią wchodzili? Zawsze w ten sam dzień i o zbliżonej porze miałam zwyczaj spotykać się na wspólne oględziny z pewnym tankowcem. Oddalony o setki mil morskich, podłużny okręt stał sobie spokojnie nieopodal pola siłowego. Nie spieszyło im się, ale mi też nie. Miałam mnóstwo czasu, zwłaszcza, jeśli chodziło o nich. Na ich niekorzyść był fakt, iż nie mieli jak się dowiedzieć, że miałam lunetę. Stworzenie soczewek zajęło mi całe pięć lat, zgodnie ze własnymi domysłami i po przeczytaniu kilkuset razy rozdziałów dotyczących optyki. Spodziewali się po humanistach, a także wykolejeńcach społecznych tłumoków – dlatego bez żadnego przejęcia się niczym podsyłali nam w drewnianych skrzyniach podręczniki nauk ścisłych. W mojej wyobraźni śmiali się z nas i z tego, że samodzielnie według nich nigdy nie bylibyśmy w stanie posiąść tej wiedzy.
  Ale ja potrafiłam.


  Jakieś trzy minuty później w oddali zaczęły kołysać się na falach skrzynie. Trzy. Pięć. Dziesięć. Ściągnęłam brwi w lekkiej konsternacji. Od biedy dawali dwie, czasem przy dobrych wiatrach cztery maksymalnie. Nawet, kiedy pojawił się ktoś nowy, jak Newt. O innych nie wiedziałam, mogliby to być najprawdopodobniej Samotnicy, którzy przez większą część mojego pobytu na wyspie mnie nie obchodzili. Nie przeszkadzali mi, więc ja nie przeszkadzałam im. Deryckowi pomogłam, bo wszedł mi na drogę i mógłby rozwalić pułapkę. Koniec pieśni. Ludzie i tak od setek lat nie wierzyli w altruizm, więc po co miałabym się im z tego tłumaczyć?
  Gdy zeskoczyłam dość zwinnie na piasek na plaży, skrzynie były już w połowie drogi na ląd. Nadciągał leniwie sztorm, więc fale wypychały je przy konkretnej prędkości. Plułam sobie w brodę, że nadal nie umiałam obliczać, kiedy dokładnie mogłyby zostać wyniesione na brzeg. Krążyłam wzdłuż plaży niecierpliwie. Spóźniłam się już dawno temu na pomoc do festiwalu, co do tego nie miałam wątpliwości. Andre będzie potem wściekła… Ale jaka to zabawa pomagać przy czymś, w czym nie będzie się brało udziału? Dlatego właśnie w żadnym wypadku nie czułam się winna podczas entuzjastycznego otwierania pierwszej skrzyni i aż się uśmiechnęłam. Zapas jedzenia w puszkach, jakieś konserwy i wszystko, co przeżyłoby do bardzo odległej daty. Z wysiłkiem wsadziłam całą ją na wózek, do którego przypięta była Idris. Był bardzo drobny, zdołałabym zmieścić na nim jedynie jeszcze jedną skrzynię, więc następna będzie musiała zawierać równie potrzebne rzeczy, co jedzenie. Z tego powodu nie byłam specjalnie zdziwiona sama sobą, gdy za jedzeniem upchnęłam skrzynię na leki, opatrunki oraz całą rzeszę przyrządów medycznych. Starczyłoby i dla mnie i dla Newta, więc chłopak na pewno się ucieszy na ten widok. W innych znalazłam przede wszystkim mnóstwo książek poukładanych w sterty, ale je postanowiłam zostawić dla strażników oraz samego bibliotekarza. W następnym podarunku od naukowców były ku mojemu wielkiemu szokowi przyrządy artystyczne oraz zestaw dla krawcowej w plastikowej skrzyneczce. Zdjęłam plecak, aby położyć go na ziemię, a do niego zacząć upychać farby, pędzle, ołówki, szkicowniki, kredki i ów zestaw. Nawet kilka większych płócien postawiłam przypartych do pierwszej skrzyni. Zapowiadało się na to, że będę mogła dorobić tej wiosny i na letnie uroczystości po raz pierwszy będę mieć sukienkę, jeśli sprzedam moje przyszłe dzieła, a także zacznę pracować w weekendy.
  Ruszyłam w drogę powrotną bez pośpiechu, a Idris człapała dzielnie za mną. Błagałam w duszy wszystko, co odpowiada na tej wyspie za pogodę, aby nie spadł deszcz. Oznaczałoby to niechybne ślizganie się w błocie, albo co gorsza – wózek utknąłby gdzieś lub stracił koło. Nie było mnie stać na jego naprawę nie tylko ze względu na ilość koron, ale nie umiałabym też samodzielnie sobie poradzić z takim zadaniem. Tym bardziej, że pojeździk należał do Teenie. Miałabym przez pół roku wyrzuty sumienia, że odebrałam tej staruszce jedyny sensowny środek transportu jej towarów. Isztar tymczasem kołował nad nami, rozciągając się podczas lotu, jakby kompletnie nic sobie nie robiąc ze stalowo szarych chmur pokrywających nieboskłon. Nie lubiłam burz, a już tym bardziej piorunów, gdy nigdzie dookoła nie było nie będących mną na szczycie latarni piorunochronów i groziło pożarem…
- Och! – wyrwało mi się, gdy się potknęłam, ale utrzymałam równowagę.
  To nie było jednak najgorsze. Wykrakałam. Powozik wpadł do dziury, a Idris żałośnie zarżała, wołając mnie na pomoc.
- Już, cii, spokojnie – pogłaskałam ją po pysku, a odległe grzmoty rozbrzmiały złowieszczo. – Przepraszam, że cię dzisiaj do tego zmusiłam, ale nie miałam wyboru.
  Te zapasy mogły okazać się kluczowe na następne miesiące lub nawet lata. Nie było więcej szwów w wiosce, moje ostatnie zapasy zużyłam na Derycka. Jeżeli teraz ja, Idris albo Isztar się zranimy, to nie miałabym bez tej skrzyni jak im pomóc. Podobnie byłoby z kimkolwiek innym, kogo Newt miałby ratować jako pierwszy medyk w osadzie od lat. Musiałam mu pomóc, nauczyć go wszystkiego i nie pozwolić mu zginąć. Było to gwarancją na przeżycie nie tylko jego, ale również mnie. Bestie z dnia na dzień rosły w siłę, a moja praca polegała na tym, by łowić ich zwierzynę. Byłabym nieskończenie głupia, gdybym nie uwzględniła tego, że coś mogłoby mi się stać w każdym momencie, choćby miał to być spacer do stodoły mojej klaczy.
- Ciągnij – mruknęłam, pchając bezskutecznie wózek od tyłu. Koło kręciło się jak na złość w miejscu.
  Gdzieś w oddali błysnęło, a Idris zatańczyła w miejscu.
- Spokój! Idris, ciągnij na litość boską! – poddałam się emocjom, korzystając z tego, iż byłam sama.
  Co było tak naprawdę głupie, bo to nie była wina mojego konia, że się płoszył. To był mój kretyński wymysł, żeby ją wyciągnąć z bezpiecznego, ciepłego domu prosto na środek wydeptanego traktu… Nawet jeśli pchały mną pobudki dotyczące późniejszego bezpieczeństwa mnie, moich zwierzęcych towarzyszy oraz zaznajomionego medyka. A w efekcie dzięki temu całej Osady.
- Niech to wszystko szlak jasny trafi – klęłam pod nosem, zaciskając dłonie na tyle pojazdu.
 
Pierwsze krople spadły mi na głowę, doprowadzając mnie do szału. Wtedy, jakby nie do końca rozumiejąc, co się działo, z zarośli przed Idris coś musiało się wyłonić, bo zarżała z przerażeniem, a Isztar zaczął pikować w dół z zawrotną prędkością. Gryfeniks zatrzymał się w połowie lądowania, jakby dopiero kogoś rozpoznał. Odeszłam od wózka, aby obrzucić spojrzeniem poznanego wcześniej wendigo. Mężczyzna, nieco zagubiony, popatrzył na mnie w równym oniemieniu.
- Miło cię ponownie ujrzeć, lady Venti – rzekł w moją stronę z lekkim, pewnym siebie uśmiechem.
- Wystarczy Venti. Damą nie jestem, tylko prostą łowczynią. Nie stać mnie na biżuterię ani te wielobarwne szaty żon radnych – odpowiedziałam mu obojętnie, chowając gdzieś w głąb siebie możliwą złość, zazdrość oraz frustracje.
- Co się stało? – czarnowłosy podszedł do mnie, aby ujrzeć na własne oczy, jeszcze zanim zdążyłam mu cokolwiek odpowiedzieć. – Ty pchaj z prawej, ja będę z lewej.
  Nie musiałam kompletnie wydusić z siebie dźwięku, a Deryck pomógł mi wypchnąć wózek na ubitą ścieżkę kawałek dalej.
- Dziękuję – zmachana, spocona i w dość dużym stopniu zestresowana, wytarłam pot z czoła, mówiąc to, będąc w zasadzie zwróconą na trakt przede mną.
- Mogę cię odprowadzić do samego końca. Niedługo zacznie lać jak z cebra, więc będziesz mogła potrzebować pomocy. Widać, że wieziesz jakieś ciężkie… Co to jest, jeśli można wiedzieć?
  W ten sposób Samotnik zaproponował mi spłacenie swojego długu, który u mnie zaciągnął ostatnim razem.
- Jedzenie. Leki. Nie miałam już miejsca na… Inne rzeczy. Ubrania sobie zszyję, teraz mam do tego nici oraz igły.
  Szliśmy tym razem ramię w ramię. Kompletnie nam nie przeszkadzało, że w teorii byliśmy po dwóch różnych stronach barykady. Tak jak wcześniej Deryck nieco się jeszcze wahał, tak teraz nie był już tak samo spięty w mojej obecności. Nawiązała się między nami cienka nić porozumienia, jaką łatwo byłoby zrujnować.
- Poznałam wczoraj naszego nowego, młodego medyka, a mój skromny zapas ostatnio się mocno skurczył – postanowiłam nieco wyjaśnić, a on spojrzał na mnie przepraszająco. – Spokojnie, teraz go uzupełnię. Byłoby gorzej, gdybym nie miała jak.
  Pokiwał w zrozumieniu, wyraźnie nieco się nad tym zamartwiając.
- Dużo zarabiasz jako łowczyni?
- Niewiele. Tyle, żeby przeżyć miesiąc. Większość schodzi na podatki od zwierząt, domu, a cała resztka to jedzenie. Bywa tak, że udaje mi się odłożyć nieco, ale wiesz, tutaj nie mam do spłacenia kredytu na kilkaset tysięcy dolarów. Ostatnie lata dopiero dorastałam, nikt mnie nie pilnował, więc żyłam rozrzutnie. Tu alkohol, tam słodycze. Kilka razy musiałam zapłacić mandat…
  Deryck wyszczerzył się i nie umiał powstrzymać krótkiego napadu śmiechu.
- Za szybko jechałaś konno, czy co?
- A, za to raz musiałam zapłacić, bo stratowałam… Stragan. A mandaty były za… Wchodziłam tam, gdzie nie powinnam. Budynek rady nie służy za spacerniak.

 Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć, że dotąd tak rozsądna osoba w jego mniemaniu mogła przez ostatnie lata wpadać na tak głupie pomysły. Ale tak, dokładnie to byłam cała ja. Potem kilka razy musiał mi jeszcze pomóc, bo przez deszcz zaczęło się robić sporo kałuż, w których grzęzły koła. Prawda była taka, że nie dałabym bez niego rady z tym dojechać do domu. Postanowiłam, że zamiast iść głównym traktem do wioski, po prostu skręcę z nim na moją własną ścieżkę. Pościągałam przed Idris pułapki, a Deryck od tyłu powozu pomagał pchnąć wózek aż pod mój dom. Tłumaczyłam mu, że nie musiał, ale on wiedział swoje, tak więc postawił mnie przed faktem dokonanym.
- Całkiem nieźle się urządziłaś – kiedy to powiedział, Isztar wleciał z zadowoleniem na strych stodoły, gdzie mógł w spokoju się wysuszyć.
- Mi samej czasami ciężko uwierzyć, że to mój dom – przyznałam na głos dosyć cicho.
  Przemoczeni do suchej nitki, przenieśliśmy skrzynie na ganek, gdzie Deryck pod daszkiem zaczekał, aż zajęłam się Idris i wprowadziłam ją do jej części stodoły, czyli na parterze wysłanym słomą. Podałam jej obiad oraz nalałam ciepłej wody, po czym zarzuciłam na nią derkę. Miałam cichą nadzieję, że biedaczka z tego wszystkiego mi nie zachoruje, bo to oznaczałoby znaczne opóźnienia w moich łowach. Popatrzyłam na nią, wykończoną i jeszcze raz przeprosiłam, głaszcząc ją po szyi. Wyczyściłam jej troskliwie kopyta, żeby nie miała z nimi problemów następnego dnia, a dopiero po tym wróciłam do mężczyzny pod moimi drzwiami. Myślałam, że już dawno zdążył odejść w siną dal, ale widocznie coś go jeszcze tu przy mnie trzymało.
- Pamiętasz, jak zapytałaś mnie, dlaczego wybrałem bycie Samotnikiem? – siedział tak, sam, smutny oraz ze zwieszoną w dół głową.
  Przeszłam obok niego, niby obojętnie, aby otworzyć drzwi od domu.
- Pamiętam.
- Myślałem nad tym ostatnio – widać było po nim, że zaczęcie tego tematu było dla niego z jakiś powodów trudne.
  Nadal w jakimś stopniu się wahał, czy mógł mi ufać.
- Chodź, opowiesz mi wszystko przy kakao, a skrzynie zniesiemy do piwnicy. Poza tym musisz się wysuszyć, bo inaczej zachorujesz.

 Po wejściu do domu pierwszym, co zrobiłam, było rozpalenie w ognisku oraz wstawienie kociołka wody. Znajomy uśmiech zagościł na twarzy Derycka, kiedy pomagał mi znosić skrzynie po kamiennych schodach na dół. Gdybyśmy byli teraz w Nowym Jorku, to ta scena przypominałaby wprowadzanie się do nowego domostwa przez młodą parę. Gdy skończyliśmy, wysłałam go do łazienki, gdzie zostawiłam go ze wcześniej nagrzaną wodą, nowymi ubraniami oraz olejkami naturalnymi, jakich używałam do kąpieli.
- Miewasz jakiś gości, że masz takie ciuchy?! – ciekawskie pytanie padło przed drzwi, gdy wyciskałam przez okno swoją czarną pelerynę.
  Spadały z niej kaskady wody na ziemię. Przewróciłam oczami, ciesząc się, że złośliwiec nie mógł tego zobaczyć.
- A co, zazdrosny jesteś?! – odwarknęłam na poły żartobliwie, na poły poważnie.
- Tak?!

 Drżenia klatki piersiowej od śmiechu nie mogłam powstrzymać. Był to normalny proces, którego nie czułam w swoim ciele od dawna. Na szczęście przeklęty mężczyzna zajął się doprowadzeniem siebie do porządku po trudnej, błotnistej przygodzie. Następna w kolejności byłam ja i cieszyłam się, że nie próbował niczego głupiego po tym, jak już się rozebrałam w łazience. Musiałam przyznać, iż od dawna nie było w tym miejscu żadnej osoby płci przeciwnej, którą mogłabym nazwać… Pokręciłam głową. Skupiłam się na tym, żeby ściągnąć z siebie błoto, zwłaszcza te zaschnięte na włosach. Po wyjściu z drewnianej bali, pachnąca, czysta, a przede wszystkim zrelaksowana, chciałam zabrać się za odgrzewanie obiadu… Ale Deryck mnie już wyprzedził, stojąc w aneksie kuchennym, jakby znał to miejsce lepiej ode mnie.
- Przepraszam, chciałem, żeby było szybko gotowe jak już wyjdziesz… - podrapał się po głowie od tyłu, jakby próbując zakamuflować rosnące skrępowanie.
  Uśmiechnęłam się do niego, stając ze skrzyżowanymi rękoma na klatce piersiowej. Miałam na sobie długą, białą szatę, jaką kiedyś pożyczyłam od Andre, a na to narzucony wełniany, szary koc. Włosy po raz pierwszy przy nim miałam całkowicie rozpuszczone na całą ich długość, więc wilgotne fale opadały mi aż do linii moich bioder.
- Nic nie szkodzi. Zaraz wyciągnę obrus, talerze oraz sztućce. Dokończ już.
  Zasiedliśmy wspólnie do stołu przy parującym mięsie potrawki z królika, a także misą zupy grzybowej, jakie zostały mi po wczorajszej uczcie. Miałam wówczas okazję zaobserwować po raz pierwszy, iż w zależności od wieku, mężczyźni stopniowo pochłaniali coraz więcej jedzenia. Andre widocznie nie bez powodu żartowała, że w domu małżeńskim jedzenie znika za czworo, choć pierwsze dziecko jeszcze jest w drodze. Jedliśmy w przyjemnym milczeniu, które Deryck na moment przerwał, aby sprawić mi komplement co do mojej kuchni, a ja wyznałam mu wówczas, że nie cierpiałam gotować.
- To bez znaczenia, skoro całkiem dobrze ci idzie, a mi smakuje – stwierdził, przekrzywiając przy tym głowę.
  W końcu najważniejsze, żeby facetowi przypadło do gustu, czyż nie? Rozbroił mnie tym tak dobrze, że zachichotałam. Po obiedzie podałam ku wybuchowi Deryckowej radości ciastka maślane, faworki, a także pół sernika. Jabłecznikiem nie zamierzałam się dzielić, bo był z migdałami. Jeszcze nie miałam styczności z tak rozradowanym Samotnikiem do tej pory. Siorbał swoje kakao z niewyobrażalnym wprost szczęściem.
- Możesz mi teraz opowiedzieć, co chciałeś wcześniej – wróciłam do swojego krzesła na szczycie stołu ze swoim glinianym kubkiem parującego kakao.
- Zgoda, a ty mi potem opowiesz co nieco o sobie – wskazał we mnie złowrogo faworkiem, jakby zamiast niego trzymał nóż – Bo inaczej zjem to wszystko.

Deryck?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz