26 marca 2020

Od Bezimiennego CD Tibbie

W tamtym momencie nie było czasu na myślenie, które najwyraźniej w pewnym momencie pochłonęły dziewczynę. Sam odczuwał żal i złość na samego siebie, że dał się im ponieść. Podczas drogi w ogóle nie dostrzegł jak skrajnie nieostrożni byli. Nic dziwnego, że znaleźli się w takiej, a nie innej sytuacji. Bawił już trochę na wyspie, jak mógł nie zauważyć, że zbliżają się do skupiska? Sam nie wiedział jakim sposobem się na to zdobył, w ostatnim momencie rzucając się przed siebie, obalając brunetkę na ziemię. Ostre bak brzytwy kamienne szpony przecięły z głośnym świstem powietrze nad ich głowami. Dokładnie w tej samej chwili Colette poczuł nagły zastrzyk adrenaliny, rozsadzający mu żyły. Był gotów stanąć do walki lub uciekać. Analizując jednak na szybko wszystkie okoliczności, najlogiczniejszą okazywała się ta druga opcja.

— Biegnij! — krzyknął, pomagając podnieść się kobiecie, niemal popychając ją do ucieczki.

Sam z ledwością uchronił się przed ciosem. Przemieniając się w zmorę, szybko przelał się pomiędzy pazurami, z powodu bólu odmieniając się kawałek dalej. Z przerażeniem spoglądając na trzy, zatrważająco głębokie ślady w ziemi. Oczami wyobraźni zobaczył obraz swojej niechybnej śmierci. Nie chcąc urzeczywistniać tej wizji, czym prędzej przetoczył się na czworaka, chcąc zerwać się na równe nogi. Pomimo adrenaliny nadal pompowanego w jego krew, nagły kłujący wręcz ból, okazał się silniejszy. Dopiero wtedy dostrzegł brunetkę, wcale nie uciekła tak, jak jej kazał. Niemal z lubością na twarzy zamachnęła się, kopiąc łapę mchelnika, zamachujące się na Bezimiennego. Sam cios okazał się jednak zbyt słaby, by skutecznie odbić atak. Wielkie pazury wbiły się milimetr obok poranionej już nogi mężczyzny, tym samym niemal przyprawiając go o zawał serca. Niemal czuł ogrom bólu, jaki sprawiłyby mu te szpony, zatapiając się w jego udzie.

Zerwał się na równe nogi, w zasadzie na jedną, nie mogąc uwierzyć w to, co widział. Nieznajoma przystąpiła do ataku, zgrabnie lawirując dookoła zwierza. Wyglądała zupełnie, jakby starała się wybadać jego sposób walki i znaleźć w nim słaby punkt. Poczuł falę negatywnych uczuć. Na wyspie panowała jedna jedyna zasada: przeżyć, co jednoznacznie wiązało się z unikaniem niepotrzebnej walki. Wiedział, że mchelnika nie goniły swoich ofiar, były na to zbyt powolne i opieszałe. Przypominały raczej kamienną krzyżówkę pancernika z leniwcem. Od momentu trafienia do „raju” zdołał już pozbyć się syndromu Bambiego. Udało mu się wpoić ostrożność wobec pozornie nieszkodliwych stworzeń, jakimi mogły też wydawać się te, z którymi akurat mieli do czynienia. Były realnym zagrożeniem, jak już zdążyli się przekonać. Jego głównym słabym punktem była łatwa ucieczka, a ona, zamiast posłuchać, zaczęła atakować. Ciężko przebić się przez pancerz nie mając odpowiedniej broni.

Co gorsza, nawet odpuszczając sobie ucieczkę, czuł się w obowiązku pomóc w obezwładnieniu kamiennego stwora, ale zwyczajnie nie był w stanie. Potwornie dokuczała mu ta świadomość. Noga jednak zaczynała boleć coraz bardziej, na dodatek rana otworzyła się i zaczęła sączyć się krew. To była bardzo zła wróżba. Zapach posoki…

— Powiedziałem, że masz uciekać, zaraz może tu przywiać coś znacznie gorszego! — zawołał, niejako próbując wymusić odwrót.

— Co się tak pieklisz, przecież sobie poradzę — odparła, całkowicie ignorując powagę słów bruneta, nie przestając unikać kolejnych ciosów mchelnika.

Nawet niebyły w stanie słowem opisać jak okropnie był na siebie wściekły za nie zabranie z sobą żadnej broni. Gdyby zabrał choć rapiera, może nie pomógłby szczególnie w walce z pokrytym mchem stworzeniem, ale przynajmniej byłby spokojniejszy o te przeklęte latające koty. Musiał ją jakoś przekonać, a nie chciał zostawiać samej na pewną śmierć.

— Posłuchaj, noga mi krwawi, jeśli ściągnie tu stado pumatoperzy, może już nie być tak łatwo — tym razem nacisk w jego głosie stał się znacznie wyraźniejszy, wręcz nieznoszący sprzeciwu. — Uciekajmy.

— Chcesz uciekać w takim stanie? — spytała, rzucając mu skwapliwe spojrzenie.

— Dam radę, nie będzie nas gonił, chodź — wyjaśnił znacznie łagodniejszym tonem, ostatnie słowo wypowiadając wręcz błagalnie.

W końcu się udało, odpowiedziała suchym skinieniem głowy. Ostatni raz odparła kamienną łapę, zgrabnie odskakując od przeciwnika. W tamtym momencie przypominała Zmorze kotkę, niejako nabierając podejrzeć co do jej mutacji. Nie wykluczał jednak możliwości, że tak sprawna była jeszcze przed wysłaniem na wyspę. W trzech susach przesadziła dzielącą ich odległość. Mężczyzna natychmiast zaczął kuśtykać w głąb lasu, oglądając się za siebie. Całe szczęście, mchelnik odpuścił sobie pościg po zaledwie kilku krokach.

— Pomóc ci? — pyta po chwili, spoglądając na rannego nieco skrzywiona, który bez trudu wyczytał z jej słów aż nadto wyczuwalny sceptycyzm, zupełnie jakby była pewna, że sam daleko nie zajdzie.

I niestety miała rację. Już wcześniejsze wspinaczki po pagórkach mocno go męczyły. Nie wspominając już o ulatniającej się z ciała adrenalinie, która w tak mało subtelny sposób obnażała ciągle narastający ból. Jako mężczyzna czuł się w smutnym obowiązku nieustannego udowadniania swojej siły i samowystarczalności. Był jednak świadom, że prędzej czy później będzie musiał poprosić o pomoc. W dodatku zaczynał mieć naprawdę złe przeczucia.

Nie zwalniając kroku, czy raczej powłóczenia nogą, w cierpiętniczym dla jego dumy milczeniu wyciągnął w końcu rękę w jej stronę. Kobieta w jednakiej ciszy zbliżyła się do niego, łapiąc nadgarstek błękitnookiego i zarzucając sobie jego rękę przez ramiona. Czym prędzej ruszyli przed siebie.

Słońce przeszło już zenit, wydawać by się mogło, że to względnie bezpieczna pora na wyspie. Statystycznie też mniej prawdopodobne było, że zostaną zaatakowani po raz drugi tego samego dnia. Z jakiegoś powodu obawy Colette’a tylko się nasilały, a dla bezpieczeństwa ich obojga, zdecydował się nie bagatelizować tego. Ku ogólnemu niezadowoleniu, jego towarzyszka zdawała się znacznie bardziej beztroska. Chociaż pewnie było to spowodowane, faktem, że w przeciwieństwie do niego, ona była w pełni sprawna. Z całych się starał się nie opóźniać, przeciwnie, próbował nawet zwiększyć tempo, mając nadzieję jak najszybciej znaleźć się w swojej kryjówce.

Po kilku dłużących się minutach kobieta nagle przystanęła, nasłuchując uważnie. Początkowo zdziwiony jej zachowaniem Bezimienny chciał ponaglić brunetkę. Jednak w lot zorientował się, co się dzieje.

— Coś się zbliża — oznajmiła, wznawiając krok.

Mężczyzna opatrznie uniósł oczy ku niebu. Widząc, na czystym błękicie czarną kropkę poczuł, jak serce mu szybciej zabiło. Punkt rósł z każdą chwilą. Przetoczywszy wzrokiem po ścianie drzew, dostrzegł na lewo wybawienie.

— Jest! — zawołał, wskazując wolną ręką w tamtym kierunku. — Szybko.

Boleśnie odczuł zwiększone tępo i nagłą zmianę kierunku. Co chwila odwracał się, z przerażeniem obserwując, jak niewyraźna dotąd plamka zaczynała rosnąć jeszcze bardziej, nabierać ostrości i kształtu pumatoperza.

Szybciej, szybciej — powtarzał sobie w duchu, obserwując identyczne zjawisko z wejściem do krypty. Dopadli je, gdy w oddali słychać już było przeraźliwy koci ryk. Doszczętnie przeszywający ciało i ducha. Colette wsunął dłonie w niewielką szparę w wejściu. Naprężając się ze wszystkich sił, odsunął torujący je kamień. Oboje wpadli do środka. Mężczyzna, czując już na sobie oddech mutanta, raz jeszcze dopadł okrągły głaz. Słyszał już wyraźnie skrzydła. Cholera! Zaparł się poranioną, acz nadal silniejszą nogą o ścianę i krzycząc z bólu, przepchnął kamień na drzwi. W ostatnim momencie. Słyszeć się dało jedynie stłumione uderzenie, wściekły syk i przeciągły jęk bruneta osuwającego się na ziemię. Zaciskał dłonie na dygocącej wysiłkiem i bólem nodze.

Przymykając oczy, odchylił ciężką głowę, opierając ją o zimny kamień. Wziął parę wdechów, próbując opanować tortury, jakie zadawała mu rana na nodze. W pławieniu się lekko stęchłym powietrzem, unoszącym się w katakumbach, przerwała mu kobieta.

— Pomóc ci? — spytała tonem, który chyba już do końca życia, będzie mu się kojarzył tylko z nią.

Otworzył niechętnie powieki, spoglądając na nią. Biorąc zdecydowanie głębszy wdech, przytaknął tylko, próbując się podnieść. Nowa znajoma pomogła mu zebrać odpowiednie rzeczy z magazynku i po chwili oboje siedzieli w głównym pomieszczeniu jego kryjówki.

— Dziękuję — skłonił grzecznie głowę, gotów do przystąpienia, do opatrzenia paskudnej już rany.

Miał nadzieję, że nie wda się zakażenie i nie będzie już kuleć do końca swojego marnego żywota, na skutek poszarpanych mięśni.



Tibbie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz