25 marca 2020

Od Aven CD Bezimiennego

– Dogadajmy się, mogę ci pomóc z łucznictwem, trochę się na tym znam, a tym w zamian mogłabyś pomóc mi nieco waszymi wioskowymi zasobami. Co ty na to?

Na te słowa lekko się zmieszałam. Z jednej strony mężczyzna proponował uczciwą wymianę – za lekcje łucznictwa byłam już gotowa zapłacić, gdyby nie fakt, że kilku strażników którzy byli w tym biegli byli zbyt zajęci aby mi pomóc. Z drugiej natomiast nie mogłam być pewna intencji samotnika. Może nie należał do szajki bandytów, jak zdołałam się przekonać, ale samotnik to samotnik. Trudno jest zaufać ludziom z grupy o tak złej reputacji, chociaż on przynajmniej nie chciał w ten sposób kraść. Odwróciłam głowę w kierunku mojego rozleniwionego futrzaka, jakby chociaż miał mi odpowiedzieć czy warto zaufać temu obcemu. Niski, gardłowy miauk uznałam za wystarczające potwierdzenie.

– Dobrze, umowa stoi. Ale nie spodziewaj się zamków na lodzie – powiedziałam nieco zbyt sucho. Wiedziałam że mężczyzna się mnie nie boi, a może i nieco lekceważy.

Odwiązałam samotnika od drzewa i pomogłam mu wstać i zejść na ziemię. Kiedy stanął na płaskim gruncie pierwsze co podpierając boki rozprostował się, jednak tylko na tyle, na ile pozwalała mu rana. Westchnęłam lekko, ciesząc się że jego pierwszym przedsięwzięciem nie było rzucenie się mi do gardła.

– A tak właściwie, to jak się nazywasz? – zapytałam.

– Czy teraz masz zamiar zacząć przesłuchanie? – z miejsca odparł nieznajomy, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.

– Nie, tylko chciałam po prostu zapoznać się jakoś po ludzku. Jestem Aven, wioskowa myśliwa.

– A ja jestem samotnym włóczęgą… nie posiadam imienia. Nazywaj mnie jak chcesz.

Zdziwiło mnie zarówno znaczenie jego słów, jak i sposób w jaki je wypowiedział. Mogłam być prawie pewna, że uznał mnie za równie dobrego myśliwego, jak i mordercę i teraz sobie ze mnie żartował.

Mężczyzna bez imienia potrzebował odpoczynku i czasu na regenerację, jak również niezbędnych zasobów. Przeszliśmy nieco drogi razem, omawiając szczegóły naszej luźno pisanej „umowy”. Konkretny człowiek, wiedział czego mu potrzeba z wioski i chyba tylko wizja kradzieży, lub prędzej złapania powstrzymywała go przed uzyskaniem obiektów jego pożądania.

Nie chciał, żebym odprowadziła go w bezpieczne miejsce lub do domu, jeśli taki posiadał. Ostatnią dziwną rzeczą, jaką usłyszałam tego dnia była jego odpowiedź na pytanie gdzie mam się z nim spotkać:

– Spokojnie, jakoś cię znajdę.

Teraz już mogłam wrócić do sprawdzania i poprawiania pułapek. Samotnik dawno zdążył już zniknąć pomiędzy drzewami i choć rana w boku pewnie będzie mu dawać w kość jeszcze przez jakiś czas, to wyglądał na takiego co zna się na rzeczy i wie jakie ma możliwości. Ta myśl zmywała nieco ze mnie poczucie odpowiedzialności za wyrządzoną mu krzywdę. Mniejsza o niego, miałam jeszcze nieco roboty, a nie miałam w zwyczaju wracać do wioski z pustymi rękami.

~~~


Następnego dnia, z samego rana wybyłam z wioski ze znacznie bardziej obciążonym, a wskutek tego marudnym kociskiem, lżejszą sakiewką i sercem pełnym nadziei. Nie byłoby łatwo znaleźć wszystko w jeden dzień, ale koneksje pomagają. A w wiosce jest bardzo dużo mutantów ceniących sobie świeże mięsko, najlepiej prosto od myśliwego. Strażnicy przy wyjściu również nie robią mi nigdy wielkich problemów. Szanuję bardzo ich pracę, zaangażowanie i chęć utrzymania tego wszystkiego w ładzie i składzie. Liczę jedynie na odrobinę wzajemności.

Opuściwszy wioskę udałam się najpierw na zwyczajny obchód, zabijając nieco czasu. W teorii nie miałam tego dnia nic do pracy, wszystko co mogłam przynieść z lasu mogłam uznać za dodatek i premię. Mój kotowaty stwór jakby dobrze o tym wiedział i połasił się na wyjedzenie kilku gryzoni, zanim zdążyłam dość do sidełek. Po zdjęciu uprzęży w ramach chwili odpoczynku, jak gdyby był to mały kotek, rozrzucający upolowane wróble po domu stanęłam naprzeciw niego i ze splecionymi na piersi rękami zaczęłam prawić mu kazanie.

Coś zaczęło być ewidentnie nie tak, gdy tygran podniósł górną wargę, odsłaniając rząd błyszczących i ostrych jak brzytwa zębów w moim kierunku. Bestia mierzyła więcej w kłębie, niż ja w kapeluszu, ale to nie jej się bałam. Bo nie próbował wystraszyć mnie, tylko…

Pumatoperze! Ten warkot mogłam rozpoznać wszędzie. Chyba tylko dzięki nimfiej zwinności byłam w stanie rzucić się do przodu na tyle szybko, by uniknąć drapieżnika, który właśnie zlatywał na moje plecy i zarazem wielkiej góry mięśni, zębów i pazurów wykonującej właśnie sus przed moimi oczami. Dobyłam noża w chwili, gdy pierwszy latający szkodnik runął na ziemię. Z tymi wielkimi kotami nie było żartów, z więcej niż jednym na raz nie miałam żadnych szans, bez względu na to, jak szybka byłam. A one rzadko pojawiają się samotnie.

Jak na złość drugi kot spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Powalił mnie na ziemię, ale cięcie w skrzydło dało mi moment na odturlanie się. Serce biło mi jak szalone, praktycznie mogłam usłyszeć płynącą z prędkością rwącego potoku krew. Poza rannym przeciwnikiem, największym z gromady były jeszcze znacznie mniejsze dwa młodsze osobniki. Nie będąc skora do walki wręcz z bestiami salwowałam się ucieczką. Wiedziałam do czego dążę, w szaleńczym, choć cichym biegu po runie leśnym. Jeszcze tylko dziesięć metrów… Osiem… Dalej dalej, nogi nie poddawajcie się…

Ostatni, sprężysty skok i wciągnięcie się na niską gałąź drzewa, akrobatyczne i przypominające cyrkową sztuczkę. Zastawiona i ukryta pod mchem pułapka zadziałała w ostatnim momencie, z siłą spadającego konaru uderzyła w pościg. Patrząc na monstra leżące pode mną i próbując uspokoić oddech poczułam wielką dumę. Może nie byłam najsilniejsza, strzelać z łuku niespecjalnie dobrze potrafiłam, ale moje konstrukcje działały bezbłędnie, nierzadko ratując życie.

Mój zwierzęcy towarzysz z pyskiem umazanym w świeżej krwi potruchtał w moim kierunku, wypłaszając najmniejszego, zdezorientowanego pumatoperza-niedobitka. Kociak uciekł, a ja zobaczyłam coś ciekawego w kierunku w którym pobiegł. Zanim zabiorę się za truchła, chciałam zobaczyć co to takiego. Kawałek materiału. Męskie ubranie, cuchnące starym potem. Jakiś nieszczęśnik miał okazję spotkać te hybrydy przede mną. Poszłam wydeptanym szlakiem, stąpając ostrożnie. Nie musiałam się zbytnio oddalać, z odległości dojrzałam co leży na niewielkiej polanie.

Trup. Mężczyzna o ciemnej karnacji leżał rozciągnięty jak porzucona przez znudzone dziecko lalka, z poszarzałą skórą, pokrytą częściowo zastygłą krwią i brudem, oraz resztkami flaków poniewierających się gdzieniegdzie po okolicy. Po bliższych oględzinach zrozumiałam kim był i jak miłym zbiegiem okoliczności było znalezienie go tutaj. Brakowało mu prawej ręki od łokcia, trzech palców lewej dłoni i większości organów, w tym wątroby i serca. Nie wykazywał żadnych znaczących oznak mutacji, co było dziwne zważając na to, jak długo bawił na wyspie i dręczył jej mieszkańców.

Nawet żarłoczny Menda po podejściu bliżej nie skusił się na choćby powąchanie zwłok, a nie raz zżerał gorsze rzeczy. Parszywiec nie zasługiwałby na pogrzeb, ale tak leżąc mógłby zachęcać większe drapieżniki do żywienia się „ludzkim” mięsem i podchodzenia coraz bliżej wioski. Po chwili zawahania uklękłam przy trupie.

Na twarzy było widać stare, brzydkie blizny i nową szramę, znaczącą policzek aż do ust, zastygłych w przerażeniu. Dostał dokładnie na to, na co zasłużył. Dla tak przegniłych złem do szpiku kości ludzi nie mam szacunku, nawet dla martwego ciała. Wyciągnęłam nóż, starając się nie obszarpać zbytnio trofeum, za które czekało na mnie coś ekstra poza tym, co widniało na liście gończym, nie licząc uśmiechu niejednego wartownika. Chociaż nie mogłam mieć pewności czy reszta bandy tego zwyrodnialca została przez stwory wybita do nogi, zrobiło mi się lżej na sercu.

Kończąc dzieło wytarłam w resztkę koszuli zmarłego nóż, schowałam go i położyłam delikatnie dłoń na tym, co niedawno jeszcze było ramieniem przywódcy zbirów. Chwila skupienia i mutacja zaczęła robić swoje. Miękki mech z mojego przedramienia i runa leśnego wokół niego wypuszczał chwytaki w zastraszającym tempie, powoli skradając się po zwłokach i namnażając się. Drobne korzonki i pojawiające się grzybowe łebki powodowały szybki rozkład, obracając ciało w proch. Destruenci po wykonaniu zadania zwinęli nieco kapelusze, ustępując odrobinę miejsca innym roślinom.

Obserwowałam ze spokojem proces, aż do momentu jego zakończenia, gdy w miejscu gdzie jeszcze moment temu była obszarpana tchawica, wyrósł mały, żółty kwiatek.

– Być albo nie być– zaczęłam, podnosząc się na równe nogi i trzymając obietnicę mojej przyszłej nagrody w ręku.

– Oto jest pytanie – odpowiedział mi spokojny i wypracowany głos człowieka, który który nie posiadał imienia.


Bezimienny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz