28 marca 2020

Od Renarda CD Lynn

     Czując na sobie spojrzenie dziewczyny za plecami nieco się spiąłem. Była niestety lub stety chyba jedyną osobą, do której nie dotarły plotki na temat Lucia, Galii i ich tragicznej historii. Z jednej strony nie było to wcale takie istotne dla innych mieszkańców wyspy. Najmocniej odbiło się to jedynie na mnie i tylko mnie powinna obchodzić ta sprawa. Mimo wiadomych sprzeciwów ze strony mojego rozsądku, postanowiłem udzielić odpowiedz, jednak nikt nie powiedział, że musiała ona mieć w sobie wiele prawdy.
- Osada i jej mieszkańcy chyba za mną nie przepadają - wzruszyłem lekko ramionami - Poza tym mieszkam daleko... z ojcem - te słowa z trudem przeszły mi przez gardło, wstydziłem się go.
- Masz tutaj ojca? - słychać było zdziwienie w jej głosie.
- Tak, tak wyszło - kiwnąłem szybko głową marszcząc przy tym nos i zacząłem bawić się grzywą konia z bezradności - Bo widzisz, mnie nikt nie przysłał na tą wyspę i wcale nie jestem na niej uwięziony jak inni - dodałem, co było zupełnie niepotrzebne i zrozumiałem to, gdy było już po fakcie.
    Brawo Renard, a więc to jest twój plan na utrzymywanie swoich tajemnic tylko dla siebie? Cóż, nie wyszło.

 - Możesz się z niej wydostać? - uniosła brwi.
- Nie widzę takiej potrzeby. Chodziło mi bardziej, że urodziłem się tutaj i to jest mój dom - parsknąłem cicho pod nosem - Nie wiem jak wygląda ten wasz świat poza wyspą i raczej nie ma tam dla mnie miejsca.
No właśnie, jak wygląda ten świat, z którego wszyscy tutaj przybyli? Większość pewnie nie pamięta, ale ci, których pamięć jest niezawodna może mogliby opowiedzieć co nie co o tamtej wyspie? Ta, jakbym już wcześniej nie próbował. Za każdym razem, gdy starałem się kogoś o coś zapytać kończyło się to z ich strony płaczem, krzykiem albo w ogóle podniesioną na mnie ręką.
- Nie wygląda przyjemniej - wymamrotała pod nosem po chwili.
To akurat była zupełnie nowa odpowiedź. Jeżeli już ktoś decydował się mówić o ich świecie to przeważnie wyjaśniał jak bardzo tęskni. Lynn za to nie zdawała się być tak bardzo zakochana w poprzednim życiu ani nie wykazywała chęci, żeby do niego wrócić. Chociaż kto wie, co dzieje się w jej głowie i co tak naprawdę miała przez to na myśli. Po jej słowach nastała cisza, ale nie stanowiło to chyba nikomu problemu. W całkiem krótkim czasie dojechaliśmy z powrotem do Melody. Ponownie pomogłem blondynce zsiąść z konia, co tym razem poszło jej o wiele sprawniej. Skinęła lekko głową jakby w podziękowaniach za wszelką pomoc, ale nie nawiązała kontaktu wzrokowego, którego starałem się doszukać. Zamiast tego poklepała konia po boku i weszła do środka z zakupionym worem pierza. Niedługo później i ja znalazłem się w środku, gdzie Lynn przesypywała już puch do kosza. Poklepałem się po udach i rozejrzałem dookoła szukając dla siebie jeszcze jakiegoś zajęcia. Wydawało mi się, że moja robota była skończona, a poza tym ojciec mógł wrócić do domu lada moment. Wolałbym nie mierzyć się znowu z jego potwornymi humorkami i wrócić tutaj jutro z limem pod okiem. Jak tylko Melody weszła do głównego pomieszczenia, złapałem ją lekko za ramię żeby zwrócić jej uwagę. Kobieta spojrzała na mnie z uśmiechem chociaż trzymana przez nią masa materiałów zdawała się ją nieźle obciążać.
- Muszę już iść. Lucio niedługo wraca - powiedziałem ciszej po chwili puszczając jej rękę.
- Nie martw się Renek, poradzimy sobie. Wpadaj kiedy chcesz - zdołała jedynie ucałować mój policzek i poszła odłożyć materiały.
Pokiwałem lekko głową i wycofałem się do drzwi. Zanim jednak wyszedłem szybko odnalazłem wzrokiem Lynn stojącą już za biurkiem i machnąłem do niej ręką.
- Do zobaczenia, Lynn - wymusiłem uśmiech chociaż wiedziałem, że dziewczyna go nie odwzajemni.
Nie czekając na odpowiedź po prostu zamknąłem za sobą drzwi i wróciłem do konia. Dosiadłem go bez problemu i pod presją czasu udałem się do domu.

***kilka miesięcy później***

    Szczerze powiedziawszy życie bez ojca kiedyś było wprost moim marzeniem. Teraz bolała mnie myśl, że straciłem ostatnią bliską mi osobę i nie mam tutaj już nikogo. Może jednak wyspa była moim więzieniem? Może faktycznie byłem tutaj uwięziony, a każdy dzień zamiast przynosić coś dobrego, zawsze coś mi odbierał. Tak jak kiedyś widziałem przygodę w nowym dniu, tak teraz nie chce mi się już nawet czekać na przebudzenie co rano. Jest to dla mnie już raczej kara niż nadzieja na lepsze jutro. Ten cały dom, wszystkie ściany, meble i okna wciąż przypominały mi o ojcu. Nie traktował mnie dobrze i każdy kto miał jakikolwiek wgląd na naszą sytuację mógł to potwierdzić, ale starał się. Nie był on człowiekiem stworzonym do ojcostwa jak to bardzo dokładnie opisał w swych listach pożegnalnych. Właśnie, te listy. Wciąż leżały one przy moim łóżku. Niektóre były pogniecione, niektóre leżały na podłodze w kawałkach, ale pozostały też kartki takie nienaruszone. O największym znaczeniu. Przez to wszystko od kilku tygodniu nie wychodziłem z domu, ale już parę miesięcy nie było mnie w wiosce. Nie chcę tam wracać, chociaż wiem, że Melody została mi jako jedyna. Ciekawie, czy wiedziała już o moim ojcu. Nie, nie będę się tam udawał nie mając żadnego logicznego powodu. Póki co najlepiej będzie zwlec się z łóżka. Zlazłem z niego bardzo niechętnie i poczłapałem do kuchni. Nalałem sobie zimnej herbaty z dzbanka i wypiłem ją bardzo powoli gdy oparłem się o blat. Moje myśli odleciały gdzieś bardzo daleko i długo nie chciały wracać. Do świata rzeczywistego przywrócił mnie głośny ryk mojego konia. Odstawiłem kubek i wybiegłem na zewnątrz uważając przy okazji, żeby nie spaść nie schodów. Wychyliłem się zza balustrady żeby dojrzeć Dastona, który właśnie atakowany był przez jakieś zwierzę. Szybko przeskoczyłem nad poręczą i złapałem w dłoń miotłę, która leżała przy sianie. Uderzając nią o kolano odłamałem część z włosiem i ostrym końcem kija wymierzyłem w paskudnego Cerberaka. Dwugłowy pies od razu zwrócił na mnie uwagę i zeskoczył z końskiego grzbietu, żeby zacząć człapać w moją stronę. Zaatakował prawie od razu, ale odparłem jego pierwszy atak zadając mu tym samym niewielkie obrażenia. Kolejnych parę ciosów też wydawało się iść mi na rękę. Kundel jednak szybko się podniósł i znów na mnie naskoczył tym razem skupiając się na nodze, w której zatopił swoje kły. Blizna po dawnej walce prawdopodobnie została ponownie otwarta, ale nie miałem czasu się tym przejmować. Wbiłem kij w bok Cerberaka, a ten zawył głośno. Ukucnąłem żeby wcisnąć kołek głębiej, a wtem jedna z głów zaczepiła zębiska o moją pelerynę rozrywając ją przy tym prawie zupełnie.
- Znowu kurwa? - warknąłem kopiąc łeb żeby odczepił się od mojego nakrycia i przekręciłem kij, który dokończył za mnie całą robotę.
Odepchnąłem śmierdzące zgnilizną cielsko na bok i spojrzałem na Dastona, który miał głęboką ranę w na plecach. Zmarszczyłem nos i poszedłem szybko do domu, żeby zaraz wrócić z ala zestawem do szycia i butelką wódki. Z bólem serca wylałem jej część na ranę zwierzęcia przez co prawie nie oberwałem z kopyta. Następnie umiejętnie zszyłem otwartą ranę mając nadzieję, że nić wytrzyma i poklepałem konia po zadzie. Przeżył on zdecydowanie więcej niż ja, był wytrzymały zupełnie jak jego wcześniejsza właścicielka. Kochana Farrah.
    Po skończonym łataniu ogiera zabrałem zdechlaka i przerzuciłem go przez płot, gdzie sturlał się z górki i wpadł do brudnych wód bagna. Wtedy dopiero odezwała się moja rana. Jak to się dzieje, że noga i peleryna psują się w tym samym momencie? Sam tego przecież nie ogarnę bo właśnie ostatnie nici zużyłem na konia. Wychodzi na to, że będę musiał w końcu odwiedzić pseudo cioteczkę. Zakląłem w myślach i wróciłem do domu po swój miecz i plecak, a przed wyjściem zawiązałem na nodze kawałek materiału żeby się przypadkiem nie wykrwawić i udałem się w długą podróż na piechotę.
    Po pół godzinie w końcu dotarłem do osady, gdzie wylegitymowałem się co nie obeszło się bez podejrzliwych spojrzeń posłanych mojej osobie, ale nie miałem nawet czasu się teraz kłócić. Chciałem to załatwić i wracać do domu. Do łóżka, do dresów i jakiegoś dobrego alkoholu zostawionego po ojczulku w spadku. Bez problemu trafiłem do Melody, zawsze łatwo tam trafiałem. W końcu niegdyś spędzałem tutaj całe dnie. Walnąłem w drzwi dwa razy, ale nawet nie czekałem na odpowiedź. Wszedłem do środka od razu napotykając zdziwione spojrzenia dwóch kobiet. Wytarłem spocone od utraty krwi czoło i rozsiadłem się na wolnym fotelu wywalając przy tym buty na pusty stół.
- Znowu przyda mi się zasrane łatanie - zaśmiałem się sam do siebie nie mogąc już znieść jak głupia była to sytuacja i jak żałośnie musiało to wyglądać, a jedyną moją wymówką były braki w moim zestawie do szycia.

Lynn? Kope lat bez kitu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz