27 marca 2020

Od Venti do Derycka

Najtrudniejszy czas miałam za sobą, kiedy w zimę noce dłużyły się niemiłosiernie, a zmierzch zapadał wręcz błyskawicznie. Wyruszałam na poszukiwania pastwisk zwierzyny na kilka dni, niekiedy tygodni, tropiąc przeklęte stada roślinożerców niczym skrzydlaty, samotny wilk. Teraz do wszystkiego było mi bliżej, a mój czas polowań definitywnie się skrócił. Wracałam do wioski z licznymi łupami, a nie jednym, dosyć sporym anzaurem. Głupota wraz z lenistwem tego gatunku sprowadzała jego osobniki do naszych pól uprawnych, skąd mogłam łatwo je wystrzelać niczym kaczki. Problem pojawił się wtedy, gdy Samotnicy przegnali je na swoją stronę, a ja nie miałam wyjścia i musiałam zacząć zapuszczać się coraz dalej, aby unikać niepotrzebnych spotkań z delikwentami różnych modyfikacji. Drugim dostępnym aktualnie roślinożercą był jelon z Opuszczonego Lasu. W osadzie gadali, że zgłupiałam, skoro chciałam na niego zapolować. Zostawiłam drugiego myśliwego bez wieści na temat tego, co zamierzałam, po czym wróciłam z jelonem ciągniętym po ziemi za liny przez mojego konia. Od tamtego czasu nawet Cedric czy obecni dyktatorzy nigdy więcej nie kwestionowali moich decyzji.


  Dzisiaj w południe będzie mogło być osiem stopni, tak przynajmniej sądziłam po szczątkowym zachmurzeniu. Największy skok na plus temperatury od dawna, choć jeszcze nie na tyle ciepło, aby porzucić cieńszą od tej zimowej, skórzaną kurtkę podbijaną futrem w połączeniu z ocieplanymi w ten sam sposób spodniami jeździeckimi oraz wysokimi kozakami na obcasach. Brakowało im wiele do tego, co ludzie mają w cywilizacji, ale nauczyłam się nie narzekać na to, co miałam... Codziennie spoglądając na mniej lub bardziej zabiedzonych osadników.

  Wstałam z drewnianego parapetu mojej chaty, skąd miałam widok na moje własne podwórko. Otrzymanie tego miejsca na tej wyspie zawdzięczałam swojej ciężkiej pracy, co nie odbyłoby się bez pomocy Idris. Spojrzałam kątem oka, jak klacz wytknęła swój łeb o kolorze piasku na plaży o świcie przez własne okno od stodoły. Pół godziny wcześniej obie skończyłyśmy jeść swoje śniadanie; ona owies zmieszany z warzywami, ja jajecznicę ze świeżym chlebem od znajomego piekarza. Zrobiło mi się zimno. Od okiennic tchnęło jeszcze porannym przymrozkiem. Odłożyłam spokojnie gliniany kubek z kakao na okrągły stół, aby narzucić na siebie wełnianą, białą narzutkę. Lubiłam wstawać wcześniej, żeby się dobudzać, przechadzać po całym swoim lokum, czytać książki. Czasami na złość wydłużałam ich wypożyczenie, niekiedy zapominałam całkowicie o tym, iż miałam je przeczytać w jakimś terminie. Starszy bibliotekarz puszczał mi to płazem po tym, jak przynosiłam mu dodatkowe zdobycze, skradzione od szamanów zioła, przyrządzałam herbatki albo jakimś cudem dzieliłam się słodyczami. Generalnie byliśmy całkiem dobrze zgrani, w końcu to tam najczęściej niosły mnie nogi podczas wolnego zaraz po tym, jak zawitałam do wszystkich możliwych sklepów… A wtedy kupiłam to, na co było mnie wówczas stać i czego potrzebowałam.

  Mój wzrok mimowolnie przeniósł się na wnętrze, aby móc bezwiednie błądzić po poznanych już meblach, dekoracjach oraz przedmiotach codziennego użytku. Większość była wykonana z drewna, a do tego mojej własnej roboty. W wiosce nie było drwali ani stolarzy, u których mogłabym zamówić wykonanie tego wszystkiego. Najwyżej zdobyłam topór w połączeniu ze skradzionymi lub pożyczonymi narzędziami, a cała reszta zależała od mojej cierpliwości podczas nauki metodą prób oraz błędów. Wszędzie były niedociągnięcia, które po dłuższej obserwacji rzucały się w oczy. Krzywo wbite gwoździe. Nierówna podłoga. Niedopasowane klamki, różne po dwóch stronach drzwi. Dywany z różnobarwnych wełn ze nie do końca spasowanymi wzorami. Drzwiczki szafek też były z różnych parafii, w zależności od tego, jakie gdzie udało mi się zdobyć. Na górze, idąc po skrzypiących schodach, przy łóżku stały małe skrzynki wyrzucone na brzeg w roli stolików nocnych. Tylko kominek, w pełni wykonany z jednego surowca, wydawał się w centrum domostwa jakiś taki normalny oraz stabilny. Dzięki temu skupiał często moją uwagę, a bijący żar w połączeniu z trzaskiem płomieni bardzo mnie uspokajał pośród tego chaosu. Dlatego postawiłam po obu jego stronach dwie etażerki, które po dziś dzień dźwigały dzielnie wszystkie moje tomiszcza. No, nie do końca moje. W każdym bądź razie bujany fotel, wyłożony poduszkami, a także z podnóżkiem, zawsze stał w tym samym miejscu; tuż obok etażerek oraz kominka.

  Żałowałam, że nie mogłam wskazać na monitorze laptopa mojemu mężowi nowych, doskonale wykonanych akcesoriów z Ikei. Nie dzwonił żaden telefon, który oderwałby mnie od ponurych przemyśleń. Najbardziej doskwierający był jednak brak bierzącej wody, a co za tym idzie - kanalizacji. Kąpiel musiałam przygotowywać sobie na raty, wlewając wrzątek ugotowany w kotle nad ogniem do bali znajdującej się w półokrągłej, kamiennej części mojej chaty. O całej reszcie potrzeb fizjologicznych nie lubiłam sobie przypominać ze względu na trudności życia w tych pseudo tropikalnych warunkach.
  Pokręciłam głową, wracając do teraźniejszości. Należało się przebrać, wypuścić Idris na pastwisko, a potem poćwiczyć. Dopiłam zatem kakao, aby w pełni wrócić do codziennej rutyny. Gdzieś z tyłu głowy zawsze wtedy kołatała mi się ta sama, natrętna myśl, o jakiej źle mi było nawet przed samą sobą się przyznawać. Mimo mojej nieugiętej siły woli, zawsze wracała. Dla ciebie nie ma już innego życia, Arteno. Teraz w zasadzie już tylko Venti.

  Gdy bułana klacz wierzgała wesoło po przestrzeni ograniczonej jedynie płotem, ja zdążyłam już się rozgrzać i przejść do codziennych ćwiczeń fizycznych nieopodal pastwiska. Zraniona dłoń pulsowała bólem przy nieostrożnych ruchach, więc nieco ją oszczędzałam, w zasadzie jednak nie pozwalając całej kończynie nigdy na pełną rekonwalescencję. Oznaczałoby to zmniejszenie mięśni w całej ręce, a na to nie było mnie aktualnie stać. Płaciłam za to łzami w oczach, skrzywieniem twarzy, a także stękaniem pod nosem. No i na co mi ta cholerna delikatność? Gdybym miała wskazać aspekty, jakie znienawidziłam we własnej mutacji, to na pierwszy rzut poszłaby właśnie ta delikatność. Była kompletnie bezużyteczna, a jakby tego było mało, to utrudniała mi życie na wielu poziomach egzystencji, wymagając kolejnych poświęceń. Ćwiczyłam tak więc godzinę, zaklinając w duszy dłoń, by tym razem nie krwawiła. Kolejną godzinę rozciągałam zmęczone wysiłkiem mięśnie na trawie. Sądząc po wysokości słońca na niebie, mogła powoli dochodzić dwunasta, kiedy cała spocona ściągałam Idris z pastwiska na lonżowanie po własnym treningu. Ten etap był odwiecznie pomijany przez jeźdźców na całym globie, ale ja miałam na jego temat inne zdanie. Według mnie był najważniejszy. Lonżowanie nie polegało bowiem tylko na bieganiu wierzchowca w kółko dookoła mnie na tej lince, ale pozwalało na symboliczne rozpoczęcie współpracy ze zwierzęciem. Podczas zmian chodów mogłam obserwować spokojnie każdy drgający mięsień pod resztkami zimowego, złocistego futra. Poznawałam stan fizyczny mojej przyjaciółki, a co za tym idzie - również psychiczny. Idris jasno sygnalizowała momenty, w których czegoś się obawiała, była z jakiegoś powodu nerwowa, albo całkiem zadowolona. Tego dnia na szczęście swobodnie zwieszała łeb, wyginając plecy w lekki łuk i pozwalając mi na swobodne manewrowanie jej ruchem. Dojście do tego poziomu zaufania zajęło mi z nią lata pracy, zwłaszcza, że przygarnęłam ją jako głupkowatego, osieroconego źrebaka. Nie umiałabym jej porzucić, prędzej zabrałabym ją ze sobą do Ameryki Północnej, gdybym miała taką możliwość.

  Przed siodłaniem, porządnie wyczyściłam każdy centymetr końskiego cielska, po czym dla pewności dwukrotnie sprawdziłam. W siodlarni trzymałam broń, którą załadowałam do odpowiednich toreb, a z chaty przyniosłam sobie jeszcze w plastikowych pudełkach prowiant i bukłaki z wodą. Zarzuciłam czarną pelerynę, a na nią porządny kołczan z dużą ilością strzał, z pełną świadomością, że dzisiaj raczej wybierałam się na przejażdżkę, niż faktycznie musiałam pracować. Oczywiście profilaktycznie zamierzałam sprawdzić wszystkie pułapki, ale nie powinnam niczym się przejmować. Idris, sądząc po jej zrelaksowaniu, znała już chyba mój cały grafik na tydzień - po niej również nie było widać specjalnego przejęcia z faktu, iż gdzieś ją zabierałam.
  Pułapki, w bardzo ogromnej liczebności oraz rozmaitej wielkości, były ustawione dookoła mojego domu niczym śpiąca armia, czekająca na odpowiedni moment. Najbliżej, czyli w odległości kilometra, zawiesiłam karmnik dla galorek na drzewie najbardziej wysuniętym ku mojemu własnemu traktowi, prowadzącemu we wszystkie strony ważniejszych lokalizacji na wyspie. Nikt więcej oprócz mnie po nim nie uczęszczał. Tylko ja posiadałam jego mapę, a Idris znała na pamięć. Gdy była młodsza, zostawiałam ją na różnych etapach i wołałam do siebie. Odległości zwiększałam z każdym dniem, aż pewnego zmierzchu zostawiłam na samym końcu. Czekałam na nią najbardziej nerwowy tydzień w całym moim pobycie na wyspie, ale Idris dzielnie wróciła do mnie.
Powiedz mi, co widziałeś - wysunęłam dłoń spod peleryny, aby przywódca stada galorek mógł na niej przysiąść.

  Oczywiście, zdawałam sobie sprawę z tego, że nigdy nie przemówiłby do mnie ludzkim głosem, jednak tak jak podczas lonżowania Idris językiem ciała wskazywała mi swoje samopoczucie, tak przywódca galorek, który właśnie wskoczył mi na dłoń - robił podobnie w innych okolicznościach. Musiałam wypowiedzieć jednak komendę, którą ich nauczyłam. Finnian, lider, rzucał na boki zaniepokojone spojrzenia, jakby próbował dostrzec w zaroślach osobniki swojej rodziny. Cały drżał do tego stopnia, że maleńkie piórka przypominające w dotyku puszek poruszały się szybciej od powiewów wiatru. Delikatnie przejechałam palcem wskazującym zdrowej dłoni po brzuszku stworzonka, co nieco go uspokoiło i przestał dygotać. Uniosłam go na ramię, gdzie posadziłam ostrożnie. Cichy dźwięk wbijanych pazurków zasygnalizował, że umościł się wygodnie. Do karmnika dosypałam więc ziarna, a także dorzuciłam niedojedzone przysmaki Idris, co zostało przyjęte przez galorki z entuzjazmem. Dzięki temu podczas ich posilania się, z liderem na prawym ramieniu, miałam dostęp do jajek w gniazdkach, do których sięgałam podczas stania w strzemionach. Po wielu wcześniejszych błędach pojęłam bowiem, że ojciec ich wszystkich musiał być obecny przy tym, aby nie zrywać się do ataku. Brałam je wtedy pod słońce, aby zobaczyć, czy zawierały pisklaka, czy też były puste. Raz spróbowałam go oszukać i wziąć tego z pisklakiem, za co oberwałam dziobnięciem w szyję. Finniana nie dało się oszukać - za karmienie oraz ochronę przed modliszeniami pozwalał mi na branie jedynie pustych na jajecznicę oraz cierpliwie wskazywał niebezpieczeństwa na trakcie. Zatem po wzięciu śniadania na następny poranek, wspólnie wyruszyliśmy w dalszą podróż.

- Wskaż - mruknęłam cichym, spokojnym szeptem.
  Galorka wydawała z siebie ciche popiskiwania, kiedy co kilka metrów mijaliśmy tropy drapieżników. Przypominało to narzekanie na to, że nie udało się, aby w coś wpadły, ale na szczęście linia niebezpieczeństw na nie czekających była zbyt wyraźna. Bestie nie mogły znaleźć niczego, żadnej dziury czy skrótu do przejścia. Zadowolona z własnego planu, który od dawna nie zawodził, zeskoczyłam w pewnym momencie z siodła. Musiałam przesunąć metalowe łapaki, żeby Idris w żadne z nich nie nastąpiła. Resztę drogi poruszałyśmy się w ten sposób, że klacz szła miarowym stępem za mną, lustrując wzrokiem moje poczynania oraz reagując na pojedyncze polecenia. W miarę odległości pułapki rosły w wielkość. Wolałam, żeby te większe diabelstwa nie łapały się zbyt blisko siedliska galorek, a przede wszystkim mojego domu. Jak na zawołanie, tuż przy ostatniej na młode jeleniedzia, Finnian cicho pisnął, tym razem ze śmiertelnym przerażeniem. Ledwo co powstrzymałam podskoczenie w miejscu. Praktycznie nigdy nic nie łapało się do tej skomplikowanej klatki, zamaskowanej w poszyciu leśnym i to jeszcze pomiędzy kamieniami.
Idris, zostań - zdjęłam z siebie łuk, by wkrótce naciągnąć zatrutą strzałę na cięciwę.
  Puściłam Finniana wolno, w tej chwili nie był już potrzebny, poza tym nie mogłam narazić wyszkolonego lidera stada galorek na uszkodzenie. Idris skuliła uszy, najwyraźniej wyczuwając odór jakiegoś monstrum szybciej ode mnie. Czułam się dziwnie z tym, że miałam bardziej przytępione zmysły od zwierząt, zwłaszcza, iż spędzałam z nimi statystycznie więcej czasu, niż z ludźmi. Sama też przestałam postrzegać się już jako człowieka, a coś bardziej zdziczałego oraz pierwotnego.

  Pomknęłam bezszelestnie przez pobliskie zarośla tak szybko, jakbym właściwie leciała. Moje stopy muskały odpowiednie występy leśne niczym wiatr, w zasadzie nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Byłam duchem, który nawiedzał wąskie ścieżki, prowadzące według nieobeznanych donikąd. Ludzie na mój widok określali mnie raczej żniwiarką, nikt nigdy nie wpadł do tej pory na to, że w zasadzie miałam zupełnie inną mutację, ale wolałam nie wyprowadzać ich z błędu. Stanęłam potem przy klatce w taki sposób, by wiatr wiał w moją stronę i przynosił mi zapach nieznanej istoty. Męski pot zmieszany z krwią jego własną oraz potencjalnych ofiar, jakie mógł złapać w nocy. Na nogach i rękach miał pyłki oraz resztki roślin, jakie rosły głównie w Opuszczonym Lesie. W nocy przywiodło go przez Spokojny Strumień, a poznałam to po przenikającym jego włosy charakterystycznym zapachu. Mógł się przewrócić podczas polowania i wylądować w płytkim potoku głową, co potwierdzały odpowiednio ułożone, broczące krwią szramy na lewym boku. Nie zdążył czegoś złapać w swojej innej formie, a to sprytniejsze stworzenie wykorzystało śliski, błotnisty brzeg. Ze skierowaną strzałą prosto w klatkę piersiową mężczyzny, spoglądałam bacznie na jego ciało. Był zmęczony, a jeszcze bardziej głodny, najwyraźniej albo złapał to coś, ale się nie najadł albo praktycznie nic nie upolował i teraz leżał tak, nadal w dużym stopniu zdezorientowany całą tą sytuacją. Wykorzystałam fakt przewagi tego, że spoglądał w inną stronę, aby wyjść mu na spotkanie w normalny, typowo ludzki sposób. Szeleściłam. Łamałam gałęzie. Tupałam obcasami. Głośno oddychałam. Nie mogłam zdradzić się ze zdolnościami, które posiadałam, bo wtedy definitywnie zacząłby zadawać za dużo pytań. Byłam jedyną wróżką na wyspie, o jakiej nic nie było wiadomo, poza tym mylono ją ze żniwiarką. Tak miało pozostać.
- Widzę, że masz za sobą ciężką noc, wędrowcze - mój spokojny głos nie wskazywał na kpinę, raczej były to same suche słowa.
- To w żadnym stopniu nie jest zabawne - poinformował mnie dogłębnie urażonym tonem po tym, jak odwrócił się w moją stronę. - Wypuść mnie. Natychmiast.

  Miał prawie dwa metry wzrostu, więc gdyby wstał, to jego głowa znajdowałaby się jedynie dziesięć centymetrów od sufitu prostokątnej klatki. Przez kraty spoglądały na mnie gniewne, blado niebieskie tęczówki. Teraz jego cera wydawała się jeszcze bledsza, stąd długie do ramion, czarne włosy w nieładzie stawały się znacznie ciemniejsze. Gdybyśmy się spotkali w normalnych okolicznościach, a on byłby wspaniale ubrany, to pewnie uznałabym go za całkiem przystojnego gdzieś tam na ulicach Nowego Jorku... Co nie było nam jednak dane.
Najpierw się przedstaw, a dopiero wtedy zacznij przekonywać mnie do tego, że wypuszczenie ciebie to dobry pomysł.

  Machnęłam głową, aby mój niedawno zapleciony warkocz opadł mi na plecy. Całe ciało miałam w pełnej gotowości do tego, aby wypuścić strzałę, choć wcale nie miałam takiego planu. Stanie w pozycji bojowej miało go jedynie sprawdzić. Zacznie się szamotać? Może okaże się nieustraszony, a wręcz zlekceważy bliskie spotkanie z ostro zakończonym, zatrutym grotem? Ludzie przyparci do ściany ukazywali swoje prawdziwe oblicze… A ja właśnie zamierzałam poznać jego.

Deryck? E n j o y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz