28 marca 2020

Od Venti CD Derycka [powrót Isztara - gryfeniksa]

  Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, jakie pojawiało się, gdy jacyś ludzie przypinali mi łatkę ogólnikową. Nie lubiłam tego, ale koniec końców wszyscy niestety w jakimś stopniu byliśmy poddani pierwszej, w nikłym stopniu oddającej rzeczywistość ocenie.

- Nie jestem zabójczynią – odpowiedziałam mu stanowczym tonem, po raz pierwszy siląc się na coś więcej, niż tylko spokój zmieszany ze nieskończonym, cierpliwym opanowaniem.


  Chciałam, żeby wyrył to sobie w umyśle, zapisał na dnia duszy i akurat tej jednej rzeczy nigdy nie zapomniał. Gdy dalej pytająco unosił brew, nie miałam nic lepszego do zrobienia, jak tylko wydać z ust melodyjne gwizdnięcie. Idris rzuciła się prawdopodobnie z miejsca cwałem, bo pokonała zarośla w zastraszająco szybkim tempie, pojawiając się obok mnie po stratowaniu krzaków. Była cała w liściach oraz gałązkach, do czego przywykłam po wielu naszych wspólnych przejażdżkach. Nocny Wędrowiec, jak zwykłam go nazywać z braku wiedzy o jego imieniu, całkiem zdziwił się na widok bułanej klaczy o dumnie powiewającej, czarnej grzywie z białym pasemkiem gdzieś powyżej środka. Pogłaskałam mojego wierzchowca po biało różowych chrapach, po czym płynnym ruchem przejechałam dłonią wzdłuż szyi klaczy, aby poinformować ją, że będę zamierzała przejść dalej. Co prawda nie musiałam tego od dawna już przy niej robić, ale przyzwyczajenie zostało. Poluźniłam popręg, aby mogła swobodnie się schylać i się paść na łączce, na której właśnie się znajdowaliśmy, co też wkrótce uczyniła. Cóż, brudne wędzidło w jej pysku nie będzie moim największym zmartwieniem na potem, skoro i tak całość uprzęży będzie trzeba od nowa wyczyścić. Odpięłam torbę przy siodle na prawym boku klaczy, jaka służyła mi za apteczkę, a po tym od razu poszłam w stronę nadal osłupiałego wendigo. Tak zdawałam sobie w pełni sprawę z tego, z kim miałam obecnie do czynienia.

- Najlepiej będzie, jak ściągniesz koszulę oraz spodnie – rzuciłam w jego stronę w ramach wstępu do kolejnych, mało przyjemnych czynności zapoznawczych. – I położysz się na trawie.
  Przez kilka długich sekund gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami, ale kiedy uznałam, żeby odwrócić się do niego plecami, to usłyszałam posłuszne ściąganie ubrań. Rzucał je potem na stosik niedaleko siebie. Coś tam jeszcze pod nosem mamrotał z niedowierzaniem, ale zamilkł, gdy zaczęłam wyciągać z torby rozmaite przyrządy, a w tym skalpel czy strzykawkę. Położył się wysoce zaniepokojony na ziemi, a ja przystąpiłam do uważniejszych oględzin ran. Jedne po strzałach, drugie po ugryzieniach, trzecie jako szramy po upadku od kamieni, które zidentyfikowałam wcześniej… Naprawdę miał za sobą ciężki dzień.
- Jesteś medykiem w osadzie? – przerzucał nerwowo wzrok z przyrządów na moje dłonie, a dopiero na końcu zdobył się na to, żeby spojrzeć mi w oczy.
- Nie – odpowiedziałam lakonicznie, skupiając się na tym, aby odmierzyć odpowiednią ilość środka przeciwbólowego z buteleczki. – To będzie szybkie, obiecuję.
  Wstrząsnęłam strzykawką, a potem wbiłam igłę w znalezioną na przedramieniu mężczyzny żyłę. Napiął mięśnie, ale potem, zgodnie z zaleceniami – zaczął je rozluźniać, aby zmniejszyć swój dyskomfort. Po tym przyłożyłam do tej ranki watę, a także zakleiłam ją taśmą, by zatamować krwotok.
- Zacznie działać za kilka minut – dodałam po chwili, wyciągając igłę oraz odkładając cały przyrząd z powrotem do torby. – Teraz tylko odkażę wszystkie rany. Będziesz to czuł, ale z każdym kolejnym moim dotknięciem twój mózg przestanie to całkowicie rejestrować.
  Tak jak powiedziałam, tak też się wkrótce stało – choć sądząc po minie rannego, pewnie trwało to jego zdaniem wieczność. Cóż, lepsze to, niż gdybym pozwoliła mu umierać gdzieś tam na plaży, bo coś lub ktoś by go zaatakował. W ciszy zajmowałam się więc osobno wszystkim, co nań znalazłam, a było tego całkiem sporo. Gdybym tego nie zrobiła, byłam stu procentowo pewna, że za mniej niż jeden dzień miałby wszędzie zakażenie. Część przecięć tkanek musiałam zszyć, na co cudem, dosłownie za sprawą łuta szczęścia i na kredyt - mi się udało.
- Masz szczęście, że mam takie rzeczy oraz umiejętności – mruknęłam po wszystkim, ocierając pot z czoła.
  Wracanie pamięcią do odległych o lata praktyk w szpitalu było dla mnie wyjątkowo męczące. Czułam się, jakbym przebiegła logiczny maraton, a potem rozwiązała kilka łamigłówek, aż rozbolała mnie głowa.
- Dziękuję – wypowiedział to cicho, mając zamglone spojrzenie oraz nie do końca kontrolując wszystkie swoje ruchy.
  Lewy bok miał pokryty szwami, a na to nałożone bandaże, co znacznie utrudniało mu swobodę ruchu. Musiał się do niej przyzwyczaić i jakoś do wieczora wytrzymać aż do przemiany, która rozerwie te wiązania, a potem zabliźni całkowicie rany.
- Teraz się ubierz. Dam ci trochę odpocząć, zjesz coś normalnego, uzupełnisz płyny… - mówiąc to, chowałam do torby wszystko, co z niej powyciągałam.
  Wstałam. Podeszłam do żywej, bułanej kosiarki i przypięłam jej do siodła torbę, po czym z sąsiedniej wyjęłam obiad. Nocny Wędrowiec zdążył w tym czasie się już ubrać, a także usadowić pod drzewem, skąd patrzył na mnie nieustannie z nutą czegoś, co mogło być mieszanką podziwu, szacunku oraz głębokiej wdzięczności. Gdy z powrotem do niego podeszłam, podałam mu plastikowe pudełko oraz bukłak z wodą. Spodziewałam się tego, że będę i do tego musiała go przekonywać, ale w końcu jego głęboko zakorzeniony instynkt wygrał ze moralnym, ludzkim kręgosłupem moralnym. Zalała mnie fala spokoju, kiedy mogłam obserwować jak najzwyczajniej w świecie Samotnik pożera zachłannie mój posiłek.
- Moje miano to Venti. Wołają tak na mnie wszyscy w osadzie.
  Nocny Wędrowiec oblizał palce i wypił prawie na raz cały bukłak wody, a wtem uśmiechnął się do połowy. Było to nawet całkiem przyjazne.
- Deryck.
  Opatuliłam się peleryną, bo z braku możliwości poruszania się, zaczynałam znowu odczuwać dojmujący chłód. Ta przeklęta delikatność… Stłumiłam westchnięcie, opierając się o bok Idris, który częściowo działał niczym kaloryfer. Chyba nigdy nie będę potrafiła się z tym pogodzić.
- To kim właściwie jesteś dla osady, Venti?
- Łowczynią Nocnych Wędrowców. Sprowadzam przypadkowych mężczyzn jako ofiarę, a potem wspólnie wykonujemy taniec wokół największego ogniska na górze. Natomiast żeby dokończyć rytuał, musimy go wszyscy w nim ugotować w wielkim kotle, a potem pożreć.
  Po raz pierwszy udało mi się wywołać u wendigo parsknięcie śmiechem, choć w rzeczywistości nie musiałam się nawet starać.
- Podejrzewam, że nie czeka mnie świetlana przyszłość u twojego boku.
- Mogę się rozmyślić i zostawić sobie ciebie jako obiad. To też jest jakaś opcja – wzruszyłam niby niedbale ramionami, wywołując szerszy uśmiech u Derycka.

  Nasza rozmowa nie trwała długo, bo wkrótce potem zmusiłam go do przespania się. Nie miałam pojęcia, ile z tego czasu faktycznie spał, a ile tylko siedział z przymkniętymi oczami oraz nasłuchiwał tego, co robię, ale podczas marszu obok mojego konia nie zostawał w tyle. Oznaczało to, że jednak nieco odpoczął, więc nie miałam wyrzutów sumienia, że to ja jechałam na Idris, a on szedł na piechotę. Poza tym dzięki temu z daleka jego sylwetka była kompletnie niewidoczna dla strażników na murach albo tych, którzy mogli się wyłonić podczas drogi do Spokojnego Strumienia.
- Dlaczego wybrałeś bycie Samotnikiem na tym łez padole? – zapytałam nagle po dłuższej chwili ciszy.
  Zaczekałam trochę, zanim Deryck odpowiednio dobrał słowa:
- Sceptycznie podchodzę do większych społeczeństw, jak zdążyłaś już zauważyć. Uznaje większość ludzi za fałszywych – wyznał poważnym tonem, jakby tym samym sam sobie chciał coś podkreślić.
  Że nie wybrał wcale aż tak źle? A może tak naprawdę się pomylił, skoro potrzebował mojej pomocy? Wiele cieni przemykało po jasnej twarzy mężczyzny.
- A mnie za taką uznajesz? – kolejne pytanie nasunęło mi się mimo woli.
  Poza tym byłam naprawdę ciekawa, co by powiedział na mój temat.
- Pomogłaś mi, ale to jeszcze nie wskazuje na to, że… - ponownie zamilkł. - …nie znamy się, Venti.
  Zdawałam sobie z tego sprawę. Wiedziałam też, iż w innych okolicznościach, gdybyśmy musieli ze sobą walczyć, to prawdopodobnie żadne z nas by nie odpuściło. Nie wiedziałam, co Deryck miałby do stracenia, ale ja nie mogłam pozostawić osady, Idris oraz domu. Wszystkie te rzeczy w jakiś sposób mnie potrzebowały, a ja byłam od nich zależna. Pokiwałam zatem głową w lekkim zamyśleniu, puszczając dalej wodze swojej fantazji i wyobrażając sobie inne scenariusze. Las przemykał mi przed oczami kompletnie dla mnie niezauważany. Nie zwracałam uwagi na nic, co było na zewnątrz, wydobywając z mojego ja introwertyczną część swojego charakteru… Co obecnie było dla nas zgubne. Gdybym się nie rozkojarzyła, usłyszałabym łopot skrzydeł wysoko ponad nami. Na litość boską, szliśmy dalekimi łąkami od osady! Co ja sobie wyobrażałam, że kompletnie nic się nie wydarzy? Że skoro myślałam, to czasoprzestrzeń się dla mnie zatrzymała?!
  Smoczyradło pikowało na mnie i Idris z genialną prędkością. Głupim, mało przemyślanym ruchem wydobyłam miecz z pochwy zawieszonej przy siodle, aby wycelować nim w nadlatującą bestię. Z mojego gardła wydobył się piskliwy, łamiący się krzyk, a klinga wypadła mi z ręki szybciej, niż zdążyłam zauważyć własną krew. Deryck ledwo odskoczył na bok, a Idris wierzgnęła do tyłu, zatańczyła w miejscu, aby na sam koniec stanąć dęba przy akompaniamencie przerażonego rżenia. Ledwo utrzymałam się w siodle, wyobrażając sobie szpony smoczyradła zaciskające się na bokach mojej klaczy, a wkrótce unoszące nas obie wysoko w powietrze… Co się mimo wszystko nie stało. Orli skrzek wydobył się z zachodu. Znałam go. Obejrzałam się za siebie, aby ujrzeć, jak dwukrotnie większy od smoczyradła gryfeniks chwyta swoją najnowszą ofiarę, a potem machnięciem wielkich, ognistych skrzydeł, wzbija się razem z nim wyżej. Isztar zapłonął na całym ciele żywym ogniem, co wszędzie zraniło smoko-podobne potworzysko. Wielki dziób chwycił za szyję, zaciskając się na niej z niewyobrażalną siłą, po czym szarpnął wzbijając przy tym fontannę ciemnej krwi. Smoczyradło zakończyło żywot przy żałosnym, przepełnionym bólem skowycie, którego do tej pory nigdy nie słyszałam.
- Na wszystkich bogów, on wrócił… - jęknęłam, zsuwając się nieporadnie z grzbietu nadal przerażonej Idris po tym, jak stanęła już w miejscu.
  Zaczęłam mówić do niej bezsensownym słowotokiem, byle żeby mój łagodny głos zagłuszył rozrywanie mięśni smoczyradła czy też łamanie jego kości. Głaskałam ją po całym pysku, by nie traciła ze mną kontaktu oraz nie wpadała w szał. Wkrótce było po wszystkim – ze smoczyradła zostały zwęglone resztki wnętrzności, za którymi Isztar nie przepadał. Wątroba. Nerki. Jelita. Rozpływający się mózg…
  Musiałam ją jednak na chwilę zostawić.
- Zostań – mruknęłam do niej półgłosem. – Zostań…
  Odsunęłam się na próbę, a klacz postukała kopytem, ale na mój gniewny wzrok w ramach odpowiedzi przestała. Mogłam się odwrócić. Isztar potrząsnął wielkim łbem, aż posypały się niebezpiecznie żrące iskry. Miał złożone skrzydła, więc wydawał się po prostu wielkości największego konia pociągowego. Zdawałam sobie sprawę, że było to złudne – sześć metrów rozpiętości skrzydeł robiło swoje. To była prawdopodobnie najpotężniejsza istota zwierzęca na tym lądzie, co do tego nie miałam wątpliwości. Nie mogłam mu pokazać, że się go bałam i byłam na szczeblu hierarchii jego ofiar. Byłam ponad nim, skoro miał się mnie słuchać oraz bezwzględnie mi podlegać. Dlatego wyprostowałam się oraz uniosłam podbródek niczym królowa. Postarałam się, aby moje spojrzenie nie było wyzywające, ale nie dało się go unikać. Prześwietlałam to płomienne ciało, przenikałam je nim na wskroś oraz chwytałam za serce bijące pod piórami składającymi się z popiołów. Isztar był żywiołem. Nie mogłam o tym zapominać. Zadziałało – gryfeniks złapał ze mną kontakt wzrokowy, teraz skupił się na mnie. Zatrzymałam się. On także zastygł w miejscu, chowając swój żar w głąb siebie, aby mnie nim nie zranić, choć ciepło biło od niego w dalszym ciągu.
- Podejdź do mnie – wyciągnęłam zdrową, prawą dłoń w stronę istoty o bystrym spojrzeniu topazowych oczu, które zachodziły bielmem, gdy płonął. – Wróciłeś do domu. Do mnie. Ja jestem twoim domem, Isztar.
  Gryfeniks zaskrzeczał przeraźliwie głośno, potrząsając łbem i jednocześnie rozkładając do połowy skrzydła. Sprawdzał mnie. Uśmiechnęłam się półgębkiem, znając już jego gierki.
- Powiedziałam: podejdź do mnie – to zabrzmiało jak rozkaz, ale bez gniewu oraz władczości. Po prostu było stanowcze.
  Dopiero wtedy wszelkie płomienie zgasły, a Isztar podszedł, aby zbliżyć dziób do mojej ręki. W tych krótkich chwilach zbierałam się na odwagę, aby dotknąć szarych, gorących piór na jego głowie. Powoli. Delikatnie. Topazowe oczy nie spuszczały ze mnie wzroku.
- To jest Isztar, Derycku – zwróciłam się do jeszcze bardziej osłupiałego mężczyzny za mną. – Chodź tutaj.
- A skąd mam do diabła wiedzieć, czy to mnie nie zabije?! – ryknął, nie kontrolując już emocji.
  Isztar kompletnie to zignorował, skoro czuł ode mnie bijący nieprzerwanie spokój. Gdybym tylko drgnęła, prawdopodobnie Deryck zostałby przerwany na pół w mniej niż trzydzieści sekund, a jego zwęglone resztki zmieszałyby się z tymi należącymi do niegdyś smoczyradła.
- Bo jestem jego panią. Jeśli chcesz polować na moich ziemiach lub w ich okolicy, to musisz się mu pokazać… Inaczej pewnej nocy on zapoluje na ciebie. Zrobi to samo, gdy bez mojej zgody zbliżysz się do mojego domu. Nie mogłam u niego wyszkolić całkowitego posłuszeństwa w tej kwestii, ma bardzo silny instynkt opiekuńczy wobec swojego stada – wyjaśniłam tak, jakby to była całkiem normalna oraz oczywista rzecz.
  Deryck na trzęsących się nogach podszedł na tyle blisko, że czułam jego strach, a również oddech na karku. Isztar nawet na niego nie spojrzał, uważając za coś mało istotnego dla jego czcigodnej uwagi.
- Połóż rękę na moim ramieniu – na te słowa mężczyzna nieco się przekonywał do wykonania mojego polecenia, ale je wykonał.
  Do nozdrzy na dziobie wleciał intensywniejszy, nowy zapach.
- To jest Deryck – głaskałam teraz Isztara po szyi w taki sposób, który podobał mu się najbardziej. – Nie możesz go zabijać bez polecenia.
- Skąd wiesz, że cię rozumie? – zapytał po chwili wezwany.
- Bo rozróżnia słowa. Prawdopodobnie eksperymentowali na nim do tego stopnia, że ma coś z papugi. Gdy nazywam przy nim na głos różne rzeczy, on je zapamiętuje, a potem, gdy każe mu coś przynieść, to wie, co dokładnie od niego oczekuje. Jest cholernie inteligentny oraz szybko się uczy. Tylko, że robi z tym co chce – przyznałam Deryckowi, nie powstrzymując uśmiechu. – Jest słodki, prawda?
- Niezmiernie – Deryck celowo wydłużył wszystkiego samogłoski, aby zabrzmiało to sarkastycznie.
  Trwaliśmy tak jeszcze przez minutę lub dwie, po czym pozwoliłam Deryckowi odejść. Sama po dłuższej chwili odeszłam od Isztara, a ten truchtał wesoło przy moim boku, gdy wracałam, by dosiąść Idris, a także zabrać miecz. Klacz, gdy w końcu rozpoznała w Isztarze swojego dawnego obrońcę, przestała kłaść po sobie uszy i się zrelaksowała. Na ten widok nawet Deryck w końcu też się uspokoił, choć nie spuszczał z gryfeniksa wzroku, gdy ten zamiatał zarośla swoim kilkumetrowym ogonem. Wtedy właśnie kontynuowaliśmy dalszą wędrówkę już w czwórkę…

Deryck?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz