16 marca 2020

Od Bobby CD Bezimiennego - Szczury laboratoryjne

Po raz kolejny ocknęłam się w zupełnie innym miejscu, niż to z ostatniego wspomnienia. Miałam serdecznie dość tych wszystkich naukowców, ich cholernych badań i głupich gierek, środków usypiających, szumienia w głowie i wszystkiego innego. Gdybym mogła choć raz obudzić się w normalnym miękkim łóżku pod miłym przykryciem i przeżyć zwykły dzień, to byłoby super. Podniosłam się do siadu, roztarłam czoło i twarz. Starałam się poukładać wszystko w jedną całość. Po pierwsze jeszcze żyłam. To był naprawdę dobry znak. Po drugie śmierdziało tu nieco inaczej, ale wciąż byłam w jakiejś części laboratorium.
Podniosłam koszulkę i zobaczyłam szwy na brzuchu. Kierując wzrok w dół zobaczyłam też coś na podłodze obok buta. W tym korytarzu nie było zbyt jasno, ale trudno było nie rozpoznać noża. Więc tak miała wyglądać zajebista pomoc za podzielenie się swoimi organami? Kur*a pięknie. Gdy chciałam schować broń, spojrzałam na swoją dłoń, a raczej zygzak znajdujący się na niej. Poczułam na sobie czyjś wzrok i zrozumiałam, że nie patrząc wokół dałam się zajść jak młoda. Ktoś był za mną, czułam to. Położył mi rękę na ramieniu a ja przerzuciłam go do przodu. Huhu, sama byłam zaskoczona że tyle we mnie zostało siły mimo niekończącej się głodówki.
Zrozumiałam moją głupotę gdy spojrzałam w oczy dość zaskoczonego Bezimiennego. Czemu do mnie się nie odezwał? Nie był pewny czy ot ja czy co? Z resztą na jednemu z obstawy naukowców raczej taki ruch by mi się nie udał, bo pewnie dawno zanim bym zareagowała to dostałabym kulkę w tył głowy.
Przeprosiłam lekko zdezorientowanego mężczyznę i pomogłam mu wstać. Nie wyglądał na bliskiego śmierci, wręcz promieniował energią. Nie byłam pewna czy powinnam podzielić się z nim moimi przygodami, ale skoro on był szczery ze mną, to ja powinnam przynajmniej odwdzięczyć się mu tym samym. Zwłaszcza, że dzięki niemu mogłam spokojnie spać w nocy i przeżyć to przetrzymanie bez zwariowania. Kończąc moją historię pokazałam mu zygzak na ręce, bo może on mógł to rozszyfrować.
Mój współwięzień popatrzył na rysunek, zamyślił się i stwierdził, że to mapa. Trudno było powiedzieć, którego piętra w jakiej kolejności dotyczy i czy można jej ufać, ale mogło to być lepszym wyborem niż kręcenie się w kółko. Trzeba przyznać Bezimiennemu, że ma łeb jak sklep. W głębi duszy cieszyłam się, że mnie znalazł. Razem mieliśmy znacznie większe szanse.
Cel był jeden: wydostanie się stąd w jakikolwiek sposób, jak najdalej i jak najszybciej. Moim największym zmartwieniem były kamery, bo nie mogłam mieć pewności gdzie się znajdują i czy są włączone, czy też gruba ryba zadbała, żebym w ramach propozycji nie do odrzucenia miała zapewniony bilet w jedną stronę na wyspę. Dobrą rzeczą było to, że znajdowaliśmy się o jedno piętro bliżej powierzchni, niż w klatce. Ucieczka stamtąd byłaby znacznie większym wyzwaniem, a ja ciągle czułam się zmęczona i głodna, co nie sprzyjało rozsądnemu myśleniu. Tutaj chociaż nie było tych pieprzonych rażących lamp.
Wszystko było fajnie i prosto do czasu aż nie doszliśmy do windy i klatki schodowej – po drodze nie spotkaliśmy żadnych żołnierzy, naukowców, jakby wszyscy ucięli sobie przerwę na kawkę. Ale oczywiście cały misterny plan szlag musiał trafić, bo do windy i klatki schodowej trzeba było karty. Bezimienny pokazał mi tą „zdobytą” przez siebie, podjęliśmy ryzyko, ale drzwi się nie otworzyły. Momentalnie mnie zmroziło. Co jeśli odrzucenie włącza cichy alarm? Trzeba było stamtąd jak najszybciej spier*alać.
Ukryliśmy się we wnęce korytarza nasłuchując. Zgodnie z oczekiwaniami moment później usłyszałam tupot buciorów. Ci strażnicy, tak jak gliny chodzili parami. Ciekawe czy wśród nich tylko jeden umiał pisać, a drugi czytać…
-Który to był raz z kolei w tym miesiącu? - powiedział jeden ze zbrojnych.
- Nie wiem, nie interesuje mnie to. Jeśli w ciągu tygodnia nie przyślą tu kogoś żeby zrobił coś z tymi zgłoszeniami to przestanę do nich łazić.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Nawet tutaj nie wszyscy to nadgorliwi służbiści.
- A co jeśli wtedy to będzie prawdziwe?
-To nie za to mi płacą, to nie będzie mój problem. W przyszłym tygodniu mam przeniesienie.
Fascynująca rozmowa toczyła się dalej, ale ja dostrzegłam coś bardziej interesującego. Nie dziwiło mnie, że mężczyzna był samotnikiem. Patrzył na nich, gdy coś wstukali w panel i odchodzili, jak na dogodną okazję do ataku. O nie, nie. Pociągnęłam go za rękę do tyłu, za sobą. To nie był czas i miejsce na niepotrzebne atakowanie kogokolwiek.
Jedyną przeszkodą na drodze do tunelu wentylacyjnego, poza zatartym i leniwo obracającym się wiatrakiem była zamocowana krata. Znajdowała się na tyle wysoko, że potrzebowałam podsadzenia. Zmora, jako dżentelmen umożliwił mi pracę na wysokości, a moje stwardniałe, czarne paznokcie dały jakoś radę. Nierzadko się przydawały, a bacząc na mój wygląd nikt specjalnie nie dociekał, skąd mam na zadupiu pośrodku niczego lakier do paznokci. Wślizgnęłam się do góry i pomogłam mojemu towarzyszowi-uciekinierowi.
W tym miejscu mapa nie mogła się w żaden sposób przydać, tunel był nieco ciasny i trzeba było poruszać się nim powoli i uważnie, ale z dwojga złego wolałam to niż szwendanie się koło strażników, wśród kamer. Kręcenie się klaustrofobicznymi korytarzami dłużyło się, gdy udało nam się ze dwa razy zgubić się i trafić w dokładnie to samo miejsce. Przeleciało mi przez myśl, że mężczyzna podążający za mną będzie sobie mógł o mnie myśleć tak źle, jak będzie mu się to podobać, bylebyśmy tylko zdołali się stąd wydostać.
Pełznąc na czworaka usłyszałam stukanie i szuranie dobiegające zza jednego z zakrętów. Kierując się w tamtą stronę usłyszałam jeszcze raz ten dźwięk. Szczęknięcie drzwi od windy i szuranie mechanizmu dźwigu. Doszliśmy do rozszerzenia tunelu, gdzie kręcił się znacznie większy wiatrak, mieszając powietrze o zapachu kurzu, smarów i chemikaliów. Trafiliśmy na ślepy zaułek – świetlik przed nami dało się odkręcić tylko od zewnątrz lub wyważyć robiąc mnóstwo hałasu.
- Poczekaj, pozwól mi pomóc. – usłyszałam głos Bezimiennego.
Zanim zastanowiłam się nad sensem jego słów, na co mam do cholery czekać, przeszedł mnie dreszcz od chłodu i głębokie przerażenie. Bezimienny działał sprawnie i trzeźwo myślał, przenikając na zewnątrz pod postacią zmory.
- Jesteś genialny. - skwitowałam, gdy przeszkoda z lekkim tąpnięciem ustąpiła z mocowania. Odpowiedział mi tylko lekki, jakby przekorny uśmieszek. A może tylko mi się zdawało.
Szyb windy towarowej był znacznie przestronniejszy od początkowej drogi przez wentylację. Odrobinę przypominał windę na żarcie w szpitalach i innych, tylko masywniejszą i o znacznie większej obciążalności. Pozostało dostanie się w górę, ładnych kilkadziesiąt metrów wspinaczki po konstrukcji. Nie czułam się tak dobrze jak mój towarzysz, mając za sobą zabieg i narkozę, za to miałam dodatkowy atut. Podwinęłam koszulkę w górę, rozprostowując ukryte i podkurczone wcześniej jednopalczaste łapki. Zapewniały mi podparcie tu i tam, pomagając rozłożyć ciężar ciała tak, by nie zamęczyć przedwcześnie osłabionych rąk. Samotnik poniżej wspinał się niewzruszony, jakby nie męcząc się w ogóle.
Po uciążliwej wspinaczce na parter, wydostaliśmy się do hali służącej chyba za magazyn. To dwupiętrowe składowisko było wypełnione najróżniejszymi pudłami z towarami, poopisywanymi kodami, jak to można się było spodziewać po cwanych jajogłowych. U sufitu i na ścianach gęsto wisiały kamery, gdzieniegdzie słychać było rozmowy pracowników, a raz na jakiś czas przewinął się któryś z żołnierzy. Tutaj to nie były przelewki. Każde posunięcie powinno być przemyślane.
Tego pomyślunku chyba mi zabrakło, gdzieś w połowie drogi do wielkiej bramy wyjściowej, o krok od wolności. Nie wpadłam na to, żeby poczekać i sprawdzić, czy magazynier jeszcze czegoś nie zapomni, przez co musiałam schować się w pustej beczce.
Nie fajnie zaczęło się robić, gdy zrozumiałam na jak krótko starczy mi tlen, a beczka ze mną została przeturlana w jakieś miejsce „z całą resztą śmieci na spóźniony wywóz” jak to ujął któryś z pracowników. Usłyszałam metalowy zgrzyt i pukanie w beczkę. Uchyliłam wieko gdy usłyszałam szept jedynej osoby, której mogłam w tym laboratorium zaufać. Wygrzebałam się na podłogę zamkniętego kontenera, nie chcąc nawet wnikać jak udało mu się tu znaleźć.
-Zobacz w co udało ci się nas wpakować… - Powiedział mężczyzna, ale nie zdążył dokończyć, gdyż wielki, metalowy kloc w którym się znajdowaliśmy został uniesiony w górę i oboje straciliśmy równowagę. Próbowałam się złapać ściany czy jednego z ciężkich gratów, ale zaraz potem znowu nastąpiło głośnie tąpnięcie i wylądowałam na podłodze, a na mnie Zmora.
Z tej niezręcznej sytuacji wybawił nas nowy obiekt zaciekawienia: otworki przy podłodze, przez które było widać resztę załadunku, maleńką część hali i pojazd. Turkot silnika i zapach spalin wydały się pieścić zmysły, a gdy zobaczyłam, że poruszamy się po otwartym terenie niezmiernie się ucieszyłam – byliśmy zaledwie o krok od upragnionej wolności.
Otoczenie wyglądało na nieznajomą, maleńką wysepkę, a my zmierzaliśmy w stronę portu. Gdy dotarliśmy na miejsce dźwig przeniósł kontener ze śmieciami (i naszą dwójką oczywiście) na statek. Za nami i nad nami stawiane były kolejne. Cel wycieczki stał się jasny, gdy nad nami rozległo się tłuczenie i warkoty. Śmieci i mutanci, zapewne traktowani jako biologiczne odpady, lub nowe obiekty, wędrowały razem na przeklętą wyspę.
Podróż absolutnie w żadnym stopniu nie należała do przyjemnych. Statkiem hulało na prawo i lewo, błędnik wariował, a żołądek podnosił się do góry. Zachodni wiatr spienione gonił fale, a ja tylko chciałam postawić już nogę na suchym gruncie.
Głośny sygnał o niskim tonie, wżynającym się w bębenki wskazywał, że dotarliśmy na stację końcową. Nie było czasu na plany, nawet na reakcję. Przerobiony pojemnikowiec z pomocą własnego żurawia wyrzucał kontenery i klatki wraz z zawartością, prosto w morze. Z oddali widać było wyspę, wydawała się wielka jak kontynent. Nic dziwnego że tak mało osób przybywało żywych na wyspę. W końcu i by zostaliśmy wyrzuceni za burtę. Potężna siła uderzającej wody i ciśnienie rozwarło drzwi, a my zostaliśmy wyssani w morze.
Szok termiczny i całe zajście wywołało u mnie niekontrolowany strach. Chciałam tylko płynąć wyżej… Ku powierzchni. Złapałam haust słonego, morskiego powietrza. Walka z falami o pozostanie na powierzchni szybko pozbawiała mnie sił. Usiłowałam dostrzec Bezimiennego, ale znów szybciej to on znalazł mnie. Złapał mnie za tył koszulki i przyciągnął do unoszących się jak boje odpadów. Nie posiadałam się z radości na jego widok. Dryfowaliśmy już spokojnie, starając się nie marnować energii, a zarazem dotrzeć na wyspę.
Wygrzebałam się z największym trudem na piasek, który dostawał się wszędzie. Samotnik siedział na brzegu z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nawet jeśli tutaj powinniśmy być wrogami, to nie mogę mu zapomnieć wszystkiego co dla mnie zrobił. Momentalnie łzy napłynęły mi do oczu. Udało nam się. Jesteśmy cali i zdrowi.

Bezi?

Od administratora:
W związku z problemami technicznymi administratora opowiadanie zostaje wstawione z opóźnieniem, nadesłane zostało jednak 15 marca, czyli przed końcem eventu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz