28 marca 2020

Od Bezimiennego CD Kat

Nigdy nie lubił, gdy ktoś naruszał jego przestrzeń osobistą. Kiedyś już wielokrotnie zdarzało mu się spotykać w swoim domu, bezczelnie rozgoszczonych już w nim ludzi. Najczęściej zupełnie obcych, co gorsza, prawie zawsze kończyło się to dla niego nieprzyjemnościami, nie rzadko zdecydowanie przekraczającymi jego przewidywania. Nic więc dziwnego, że stał się niezwykle czuły na tym punkcie. Jego zamiłowanie do samotności, niechęć do towarzystwa, jak i specyfikacja mutacji, jakiej został poddany, wypędziła go właśnie do takiego miejsca; do krypty, którą uważał, za wprost idealna. W końcu, kto prócz niego miałby ochotę podnosić toasty z kilkoma cmentarnymi duchami, które zdarzało mu się słyszeć w pijackim widzie. Wręcz odstręczającym dla Bezimiennego okazał się fakt, że wyspę zamieszkiwało zdecydowanie więcej podobnych mu osób, niźliby tego chciał. Miejsce, gdzie się osiedlił, ukrył przed światem, to, które wydawało mu się doskonałym odizolowaniem od jego mieszkańców, to, które miało zapewnić mu ciszę i spokój, okazało się identyczne pod tym względem chyba dla każdego. Czasem zastanawiał się, głucho sącząc paskudztwo z obierków, czy naprawdę oczekiwał od życia zbyt wiele, marząc jedynie o odrobinie spokoju i ciszy. Czy te dwie rzeczy faktycznie były tak cenne, że nie było go na nie stać, czy może jego poprzednie życie był tak drogie, że los postanowił mu odebrać ten niewielki skrawek normalność, za karę? Karą za grzechy miało być zesłanie na tę wyspę, by zaznał na nim zalążka piekła?

Nie inaczej było i tym razem, gdy zobaczył obcą kobietę siedzącą w jego kryjówce, w tak bezceremonialny sposób rozlokowała się na jego krześle, częstując się śmieciową okowitą.

Zwalił truchło zwierza z ramienia, bojąc się, by palący go ogień złości nie zwęglił mięsa. Od razu wiedział, że będzie to początek kolejnych niepotrzebnych w jego mniemaniu gniewów, których potem będzie ciężko żałował i szukał ujścia dla żalu, jaki wtedy odczuje; wbrew własnej woli szukając wybaczenia i przepraszając osobę, której zdroworozsądkowo nie miał w obowiązku przepraszać. Jednak nie w tamtym momencie. Próbował nad tym zapanować to fakt. Zdawał sobie jednak sprawę, że jak zwykle zdradzały go oczy. Lazurowy błękit przeszywający na wskroś chłodnym spojrzeniem, drwiąco uśmiechniętą nieznajomą.

Początkowo zdziwił się na odpowiedź Kat dotyczącą powodów jej pojawienia się w krypcie. Nie logiczne wydawała się dla niego łatwość, z jaką ta podniosła się i opuściła jego lokum, w końcu, jak to określiła, szukała schronienia i ciekawych rzeczy. Widocznie dodatek do tego, jaki miałby stanowić Renoir, był jej zdecydowanie nie na rękę, z resztą tak jak jemu. Rozstali się więc bez większych utrudnienie i zdecydowanie w oziębły spokój.

Oddawszy brunetce nóż, dostrzegł w jej zamglonych, na pozór pustych oczach nieco odżywczych emocji. Wyglądała jakby była nieco przestraszona wizją zostawienia u niego przedmiotu, który najwyraźniej był dla niej cenny, jak i odrobinę zdziwienia, że mężczyzna zdecydował się przypomnieć jej o nim. Widocznie musiała słabo szukać tych ciekawych rzeczy. Miał przecież mnóstwo rzeczy, które bez zbędnej skromności mógł nazwać bardziej atrakcyjnymi od jej nożyka. Siedział na wyspie już tyle czasu, a jedynymi jego zajęciami było picie, rozmyślanie i kucie. Własnoręcznie zrobił już tyle sztyletów, mieczy i innych rzeczy, powoli nie miał już miejsca na składowanie tego wszystkiego, przez co poważnie zaczął rozważać otwarcie się na osadników czy innych samotników i rozpoczęcie z nimi handlu, by nieco uszczuplić nagromadzone rzeczy. Często z braku laku dla zabicia czasu, siedział, ozdabiając części pancerzy, klingi i pokrowce. Miał więc szczere poczucie, że wyrabiane przez niego przedmioty jak najbardziej nadawały się do sprzedaży.

Colette usiadł ciężko na miejscu, które do niedawna przywłaszczone było przez Kat. Z niejakim żalem spojrzał we wnętrze porwanego w dłoń kubka, że też miała tupet wtargnąć do krypty i częstować się jego bimbrowniczą krwawicą bez wiedzy właściciela, przecież kulturalni ludzi się tak nie zachowują. Zaciął na chwilę usta, zupełnie jakby jego myśl przecięło coś nie przyjemnego, po czym wlał w siebie resztkę mętnego płynu pozostałą na nie. Tym razem, wypuszczając oprocentowane powietrze z płuc, skrzywił się bardziej znacząco. Tym razem także w jego głowie echem odbiła się myśl, dokładnie ta sama co sprzed chwili. Był się sam ze sobą, od przybycia na wyspę miał znacznie więcej czasu na poznanie samego siebie, dowiedział się bardzo prostej rzeczy, która do tej pory pozostawała ukryta przed jego świadomością, a którą zapewne dzielił z ogromem ludzi. Był już wręcz przekonany, że pomysł, jak pewnie kretyński, na swój sposób też ryzykowny i niekulturalny, był o wiele silniejszy od niego. Wiedział, że w tej walce stał na straconej pozycji od samego początku.

Ostatnimi czasy coraz częściej przeklinał ludzką naturę i każdy kolejny jej element, który miał nieprzyjemność odkrywać, odkąd zrobił pierwszy krok na wyspie. Przecież to była prosta decyzja: zostać i żyć w swoim kruchym spokoju, licząc, że w najbliższym czasie nie zobaczy już nikogo na oczy lub dać porwać się głupiej myśli i najpewniej pchnąć pierwszą kostkę domina, doprowadzającą najpewniej do kolejnego, oczywiście jego, nieszczęścia. Dlaczego nie słuchał tych wszystkich znaków na niebie i ziemi, po prostu dających mu do zrozumienia, że popełnia kolejny błąd? Po raz drugi: dlaczego zamiast dążyć do tego upragnionego spokoju, nieustannie kopał pod sobą dołki, jeszcze bardziej oddalając od siebie ten utopijny sen? Przeklęta jest ludzka natura.

Podczas gdy umysł Bezimiennego przegrany leżał na tarczy, silne ciało uniosła ołowiowe postanowienie. Przypiął u pasa jeden ze swoich ulubionych mieczy — rapier wzorowany na tych z pierwszej połowy XVII wieku. Był jego nieskrywaną dumą i żywym dowodem jego zamiłowania do powieści Aleksandra Dumasa. Nie raz, nie dwa łapał się na nieśmiałych marzeniach, w których ubiera strój muszkietera, stając ramię w ramie jako piąty wśród legend. Głupie? Dziecinne? Może, ale w końcu każdy mężczyzna w głębi duszy na zawsze pozostanie chłopcem.

Stanął ponownie w korytarzu, dokładnie tam, gdzie zamurowała go niespodziewana obecność brunetki. Podnosząc z ziemi sarnie truchło, przenosząc je do najchłodniejszego pomieszczenia, w zamieszkałem przez niego części katakumb. Ciało zwierzęcia z głuchym tąpnięciem uderzyło o kamienną posadzkę, tym samym wzbijając w powietrze tumany kurzu. Nie chciał w końcu, żeby mięsko się nadpsuło. Siwa mgła nad wyraz rozniosła się po pomieszczeniu, pałętając w każdym koncie. Nie przyjemnie podrażniając nos mężczyzny, biorącego wdech w tym białym wirze. Dwa kolejne znacznie płytsze, spazmatyczny przygotowały go do oczyszczenia zatok. Kichnięcia, jaki wyrwało się z jego płuc, było na tyle silne, że zgiął go w pół. Poczuł wręcz ból w klatce piersiowej, jakby rozrywało go od środka. Zaraz po tym zawtórował mu pogłos, wstrząsający budowlą u fundamentów. Napsioczył cicho, wycierając nos knykciem, tego kolejno w materiał spodni. Wychodząc, przyrzekając sobie, że którejś nocy miast pić, wysprząta wszystko. Nie uśmiechało mu się zginąć na wyspie rozszarpanym przez jakąś bestię ani tym bardziej udusić się z powodu pylicy.

Przesadzając oblepiony półmrokiem korytarz, porwał leżący na ziemi czarny płaszcz. Jednym energicznym ruchem otrzepując go z nadprogramowych śmieci, płynnym ruchem wciągając go na siebie, skrywając pod nim swoją tożsamość. Zarzucił głęboki kaptur na oczy i odsunął kamień zasłaniający wejście i z tym planował się rozprawić w najbliższym czasie. Tym razem zdecydował się zostawić jeszcze mniejszą szparę w „drzwiach”, tak że sam ledwie mieścił w niej dłoń. Chciał mieć absolutną pewność, że następną osobę, jaką zobaczy, dostrzeże z daleka kulturalnie czekającą na niego przed kryptą. Gdyby miał odpowiednie materiały i przede wszystkim umiejętności, najchętniej zamontowałby sobie dzwonek do drzwi wraz z tabliczką głoszącą coś pokroju „Po prostu zadzwoń” lub „Zadzwoń, po to tu jestem”.

Wywrócił oczami, politowanie odpędzając tę nieprzystającą teraz myśl. Musiał być teraz skupiony, by przynajmniej tym razem nie dać się zaskoczyć, żeby nie zostać znów ofiarą.

Krążył po lesie oślepiany przez ostre zachodzące słońce. Rozglądał się dookoła, wśród ziemnych plam starając się wypatrzeć potencjalne zagrożenie. Wśród szelestów trawy i trzasków łamanych gałązek, doszukując się podejrzanych, nie należących do flory odgłosów. Początkowo wszystko było w jak najlepszym porządku. Zdradliwa wyspa zdawała się nawet usypiać jego czujność pięknem wiosennej przyrody. Tego wieczora, niespodziewanie dobrze udawało mu się odganiać myśli dotyczące nieznajomej kobiety imieniem Kat. Był ciekawy jej osoby, chociaż istniało ogromne prawdopodobieństwa, że najzwyczajniej w świecie dał się skusić świeżemu powietrzu, które poczuł, gdy ta przebiła bańkę ostatniej rutyny, rozpędzając stęchły eter, wśród którego się znajdował.

Lawirował pomiędzy drzewami przed dobre dwie-trzy godziny nim udało mu się odnaleźć obiekt swojego zainteresowania. Widząc kobietę stojącą pośrodku oświetlonej bladym blaskiem księżyca polanie, zatrzymał się, uczuwszy coś dziwnego. Gdyby był aktorem kina superbohaterskiego, z pewnością nazwałby to „ostrzeżeniem pajęczego zmysłu”, jednak w tym przypadku zwykłym przeczuciem i przezornością. Czuł, jakby zaraz miało się coś stać. Zachowując szczególną ostrożność, skrył się wśród listowia. Miał już doświadczenie wspinaczce po drzewach, z braku jednak pewności co do swoich umiejętności zrobienia tego bezszelestnie, zwyczajnie użył do tego swojej drugiej postacie. Osłaniany przez liście uważnie przyglądał się brunetce, w pełni ufając swoim przeczuciom. Wolał dla własnego bezpieczeństwa nie zbliżać się do niej.

Ku zdziwieniu Renoira, Kat przez dłuższą chwilę stała w bezruchu. Wyglądała jakby na coś czekała. W tamtym momencie przypominała mu skazańca stojącego na szafocie, dumnie czekającego na wykonanie wyroku. Bez mrugnięcia okiem, z wysoko podniesionym czołem, jakby pętla na szyi znaczyła na niej tyle, co atłasowa kokarda. Ten widok był dość specyficzny, jednocześnie dziwny i budzący pewnego rodzaju uznanie, tak jakby miała się za kogoś lepszego, lepszego od śmierci, która nie mogła się jej imać, jakby się jej nie bała, bo była jej częścią. Nie miał pojęcia, skąd brały się w nim te odczucia. Nie podobało mu się to, zważywszy na to, że kobieta, tak jak on zrobiła fatalne pierwsze wrażenie, budząc do siebie bardzo mieszane uczucia, a to, co czuł, obserwując ją w tamtej chwili, było czymś, co chciałby, żeby inni czuli względem niego, widząc co przypadkiem w środku nocy.

Dopiero wtóry raz odganiając od siebie niepotrzebną burzę myśli, spostrzegł jelenią czaszkę w dłoni brunetki. Już w tamtym momencie mając z tyłu głowy podejrzenia względem tego, co miało właśnie nastąpić.

Niespodziewanie, kobieta drgnęła, co natychmiast skupiło błądzący wzrok Bezimiennego. W jednej chwili ciało Kat napięło się, po części wykrzywiając je. Następny był stłumiony jęk bólu rzucający ją na kolana. Mężczyzna mrugnął, a kolor jej skóry zmienił barwę, poszarzała w jednej chwili. W kolejnej odczuł przeraźliwy odór jakby rozkładającego się mięsa. Krzywiąc się, zakrył usta połą płaszcza, próbując powstrzymać szarpiące nim torsje. Widok fragmentów ciała kobiety był obrzydliwy i nie wątpliwie sprawiał jej ból, słysząc krzyk odbijający się od ścian lasu. Na ten dźwięk Colette’a ścisnęło serce. Był wrażliwy, nie znosił widoku cierpiących ludzi, zbyt wiele brutalności widział w życiu. Nie mógł jednak zeskoczyć z gałęzi, by pomóc dziewczynie, nie ze względu na niebezpieczeństwo, które w takich chwilach obchodziło go najmniej, a przez bezsilność. Nie miał pojęcia nawet, jakby mógł to zrobić, wiedział jednak, że musiała to przetrwać, zapewne jak co noc. Chcąc nie chcąc wtedy spojrzał na nią łaskawszym okiem.

Wśród kolejnych spazm inne części jej ciała zaczęły się zmieniać. Nogi, jak i ręce wydłużyły się, stopy przemieniając się w racice, by u rąk pojawiły się długie szpony. Dopiero po dłuższej chwili wszystko ucichło. Więc wendigo — przeszło mu przez myśl.

Przemieniona kobieta odwróciła delikatnie twarz, ukazując mu poszarzałe, gnijące lico. Mimowolnie odwrócił wzrok, by po ponownym spojrzeniu na potwora zobaczyć już tylko chmurne oczy Kat, wyglądające spod przerażającej czaszki jelenia.

Wendigo wolnym, jakby jeszcze obolałym krokiem ruszyło naprzód, powoli okrywając się płaszczem nocy, zaległem pomiędzy drzewami, której nie rozproszy światło księżyca niemogące przebić się przez gęste listowie. Dość nieśmiało brunet ruszył za potworem. Słyszał już o tej mutacji, musiał bardzo uważać, zachowywać się możliwie jak najciszej, kryjąc się bez przerwy. Zdecydowanie pomagała mu w tym jego, przemieniając się w czarny obłok, mógł bezszelestnie śledzić wendigo.

Minęło kilka dobrych godzin, nim początkowe zmęczenie przemianą i ból, zaczął przemieniać się w złość, gniew, mutantka zaczęła popadać w prawdziwy amok. Nie trudno było zgadnąć, co pchało jej zachowanie. Z całą pewnością było to, to samo, co pędziło wszystkich innych przemienionych na wyspie — czysta żądza krwi.

Coraz trudniej było mu nadążyć za potworem. Musiał przyznać, że pomimo swoich znacznie powiększonych gabarytów, ten poruszał się niespodziewanie sprawnie i zwinnie. Gdyby nie zmieniona forma Bezimienny już dawno zgubiłby kobietę lub, co znacznie bardziej prawdopodobne, został wykryty i zaatakowany.

Nawet nie spostrzegł, gdy kobieta pod postacią wendigo wybiegła z lasy, po drodze dopadając bogu ducha winnego łosia. Zwierze zawyło żałośnie, zwalając się na ziemię ze szponami wbitymi głęboko w kark i brzuch byka. Chociaż łoś mierzył sobie blisko dwa metry w kłębie, ważąc zapewne jakieś 600kg, chociaż dysponował potężnym porożem, to nie miał najmniejszych szans w starciu w mutantką, która pod wpływem amoku jednym szarpnięciem, rozpłatała brzuch zwierzęcia, rozwlekając przy tym jego wnętrzności. Towarzyszący temu rozdzierający ryk, przeszywał zmorę na wskroś. Mężczyzna miał wręcz wrażenie, że niebo pęknie, w dwóch częściach spadając na ziemię.

Bezimienny już wielokrotnie był świadkiem okrucieństw „raju”. Nie mnie uświadczył jej w swoim dawnym życiu. Dawniej mógłby powiedzieć, że się przyzwyczaił, że niczego nie czuje, a teraz? Ścigany przez duchy przeszłości prześcigał się z nimi w ślepocie i obojętności. Próżny był to bieg, coraz częściej zaczynał przegrywać, niemal za każdym razem. Daleki więc był teraz od tej obojętności, a jednak skłamałby, mówiąc, że współczuł bykowi. Taka był w końcu kolej rzeczy, pocieszał go jedynie fakt, że szybko wyzionął ducha, bo jak można zostać obojętnym na krew; w krzykach rozrywane ciało? Wnętrzności krwawym łukiem powlekające trawę dookoła uczty. Wyszarpywane kawały mięsa, wpadające w czystą toń, by jedyny użytek zrobić z siebie, farbując ją purpurą, na której ślizgał się niewinnie blednący księżyc? Któż nie zatraciwszy ludzkiego odruchu, byłby w stanie uśpić rwący pierś wewnętrzny jęk. Być może Renoir był słaby, a być może silniejszy od wszystkich, zwąc się Milijon…

Nie mogąc już znieść własnej przemiany, w której ciągle tkwił i bólu, jaki mu towarzyszył, osłabiony padł na ziemię. Strwożony uniósł głowę, nie spostrzegł jednak tego, czego spodziewał się zobaczyć. Uderzeniem, zwrócić uwagę wendigi, które już miało stanąć przed nim, a on gotować się na śmierć przeklinając własną głupotę i ciekawość. Tak się jednak nie stało. Jedyne co w malującym półmroku dane mu było zachować w pamięci, to mutantka unoszące łeb znad zwierzęcego truchła, by skoro pierwszy złocisty promień słońca wpadł w chmurne oczy, paść nieprzytomna.

Ciążące powieki kilkukrotnie przemyły oczy, które wyraźnie uchwyciły wyłącznie tę scenę. Chwilę zajęło, nim brunet upewnił się, że nic mu nie grozi. Kolejna, nim zdołał odzyskać na tyle sił, by podnieść się i w stać. Niemrawym krokiem zbliżył się do kobiety, leżącej już w ludzkiej postaci, by sprawdzić, czy i jej nic nie dolega. Łoś, choć przegrany ani myślał łatwo sprzedać skórę. Jednak przez krew po części już zakrzepłą na Kat, Colette nie był w stanie dokładnie ocenić jej stanu. Obrzuciwszy ją suchym spojrzeniem, nie dopatrzył się żadnej z ran. Mimowolnie nawet kąciki jego ust drgnęły w bladym uśmiechu. Wielokrotnie był świadkiem podczas różnego rodzaju zabiegów zszywania ran czy opatrywania innych. Jeśli zaszła taka konieczność oczywiście to robił, nie czuł się jednak w tej dziedzinie najpewniej, zawsze mając wrażenie, że nie przeprowadził tego odpowiednio dobrze. Dziękował więc losowi, że nie musiał kolejny raz sprawdzać swoich umiejętności, nie był przekonany czy byłby w stanie udzielić jej pomocy, tak jak należy.

Renoir nie miał serca ani honoru zostawiać ją samą sobie. Nie darowałby sobie, że coś jej się stało, bo on zwyczajnie zignorował stan, w jakim się znajdowała i odszedł. Zrobił to dopiero, upewniwszy się, że zapach krwi nie zwabi w ich kierunku drapieżników. W żadnym razie jednak nie planował jej zostawiać. Poddał się kolejnej myśli, a nawet kilku.

Nie zabawił długo w swojej kryjówce. Przemknął szybkim krokiem jedynie przez korytarz i jedno z pomieszczeń, gdzie składował różne materiały do wyrobów swoich produktów. Porwał pierwszy lepszy względnie czysty materiał i przewiesiwszy je sobie przez ramię, czym prędzej wrócił do Kat. „Spacer” zdecydowanie dobrze mu zrobił. Rześkie poranne powietrze, zdawało się wymazać z jego pamięci nieprzyjemności ostatnich kilku godzin. Nie zapomniał o nich, ale przynajmniej już nie myślał. Uspokoił się i wyciszył.

Z daleka już spostrzegł, że ciało kobiety zniknęło. W pierwszej chwili pomyślał nawet, że jednak coś ją dopadło. Szybko jednak zdementował własne przypuszczenia, najpierw nie dostrzegłszy zmian w otoczeniu, świeżej krwi, by będąc bliżej zobaczyć przytomną już brunetkę wyłaniającą się zza zwłok łosia. Podeszła do rzeki mierząc mężczyznę beznamiętnym, zdawać by się mogło nawet, że nieco rozczarowanym wzrokiem.

— Myślałam, że przyszedł ktoś, kto może mi zagrozić — rzuciła od niechcenia, przemywając dłonie w wodzie.

Bezimienny spojrzał na nią w równie nieokreślony sposób. Nie mógł się wyprzeć nieprzyjemnemu wrażeniu, jakie wywołała u niego uwaga kobiety. Wyjątkowo udało mu się zapanować nad kiełkującą niechęcią, tłumacząc sobie słowa Kat jej niewiedzą. Nie miała bladego, jaką mutacją dysponuje. Większość z osób, z jakimi rozmawiał, miała ją za naprawdę groźną i straszną. Nie kwapił się jednak tym razem przed zdradzeniem tej informacji.

— Więc wendigo — mruknął półgłosem, bardziej do siebie niż do niej.

Brunetka wzdrygnęła się nieznacznie, wyciągając ręce z wody. Zaraz jednak odzyskując równowagę.

— Po co ci to wiedzieć? — burknęła cicho, wyraźnie niezadowolona. Zaraz jednak dodając: — Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy.

— Wybacz — odparł miękko. Nagle jakby przypominając sobie o czymś, zrobił kilka szybszych kroków w jej stronę. Natychmiast został obrzucony ostrzegawczym spojrzeniem. — Proszę — uśmiechnął się samymi ustami, trochę niepewnie wyciągając zdjęty z ramienia materiał w jej stronę.

Kat spojrzała na niego nieco zdezorientowana. Krzyżując z nim spojrzenie, przywołała na twarzy absolutny spokój, próbując się doszukać w oczach Colette’a jakiegoś podstępu, wskazówki, że ma złe zamiary. Ku ogólnemu zdziwieniu, w jego oczach nie było już tego lodu, który miała okazję uświadczyć podczas ich pierwszego spotkania. Jeśli miałby to jakoś wytłumaczyć, zapewne stwierdziłby, że zwyczajnie robi okropne pierwsze wrażenie, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Miał nadzieję, że będzie tak i tym razem. Nie lubił mięć zatrutych relacji z kimkolwiek, choćby sam nie pałał miłością do danej osoby.

W końcu jednak równie niepewnie co on podał prowizoryczny ręcznik, ona przyjęła go.

— Dziękuję — szepnęła po chwili, odwróciwszy głowę z powrotem w stronę rzeczki.

Brunet czekał cierpliwie, aż wendigo zmyje, chociaż krew z twarzy, by zdradzić jej prawdziwy powód, jego obecności, bo w żadnym razie nie była to chęć pomocy jej w kąpieli.

— Chciałem cię przeprosić — przyznał spokojnie, nie spuszczając z niej lazurowych oczu. — Zachowałem się jak ostatni cham.

Zamilknął, gdy zamglone oczy nieznajomej wystrzeliły w niego. Były jednak identyczne z tym sprzed chwili, spokojnych, a jednak było w nich coś przeciwstawnego, jakiś pierwiastek zdziwienia? Nie ulegało wątpliwości tylko to, że ciężko było mu rozszyfrować emocje malujące, czy też niemalujące się wcale na jej twarzy.

— Mam nadzieję — kontynuował. — że w ramach rekompensaty dasz się zaprosić na herbatę — zaproponował, szczęśliwie wracając do swojego stoicyzmu.

W spokoju oczekiwał odpowiedzi. Ostatecznie nie był w stanie jej do niczego zmusić, dawał jej wolną wolę. Chciał po prostu naprawić tę źle zaczętą relację.

— Dobra — odparła obojętnie, do kompletu brunetowi brakowało jedynie wzruszenia ramion, których na szczęście nie uświadczył. — Pod jednym warunkiem — przestrzegła, tym razem oczami duszy zobaczył ostrzegawczo uniesiony palec. — Jeśli do herbaty będzie też bimber.

Tego się nie spodziewał, czyżby zasmakował jej ten ubogi trunek? Uniósł delikatnie brwi, w miłym zaskoczeniu, kto by pomyślał, że była w stanie powiedzieć coś wątle zakrawającego na dobre słowo?

— Da się załatwić — odparł z delikatnym uśmiechem na ustach.


Kat?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz