Pożegnałem się z dziewczyną w dość oschłych okolicznościach. Nie podaliśmy sobie nawet ręki, co było aż dziwne, szczególnie z tego względu, że zamierzała mi pomóc i to w nietypowy sposób. Po cichu liczyłem, chociaż na lekkie przytulenie się nawet. Nie poznałem jeszcze na wyspie osoby ba, tym bardziej osadnika, który chciałby pomóc mi przeniknąć w swoje szeregi. Było to z jednej strony głupie, ale i odważne przedsięwzięcie dla obu stron. Dla mnie, gdyż co niektórzy mnie znali i wiedzieli o mnie co nieco, szczególnie strażnicy, którym często się wymykałem i dla Venti, która chciała narażać swoje życie i zdrowie, aby mi w tym pomóc. Nie do końca też rozumiałem, dlaczego chce to zrobić, jednakże nie zwracałem na to większej uwagi. Byłem jej cholernie wdzięczny, przez co postanowiłem się jakoś odwdzięczyć. Musiałem tylko sprytnie obmyślić plan działania.
Powróciłem do domu i postanowiłem odpocząć, zastanowić się nad wydarzeniami oraz udać, się spać. Zdecydowanie nie spodziewałem się, że ten dzień nabierze takiego obrotu sprawy oraz zawiłości. Miałem też lekkie wyrzuty sumienia, że wysyłam Venti na dość odważną i poniekąd samobójczą misję. Misje, która właściwie sama sobie wymyśliła i zarządziła. Na dobrą sprawę do niczego jej nie zmuszałem, nie powinienem jej mieć na sumieniu, jednakże miałem.
Myślałem o tej sprawie i samej dziewczynie przez całą noc. Jedynie około czwartej nad ranem zasnąłem na jakieś trzy, a może cztery godziny. Obudziło mnie śpiewanie galorki tuż za moim oknem. Cholerne ptaki wiedziały, kiedy wybrać sobie moment do godów. Zebrałem się szybko z łóżka i ruszyłem na zewnątrz, aby opracować plan na dzisiejszy dzień. Pogoda była całkiem przyjemna, przez co miałem wiele możliwości. Najważniejszym było jednak odwiedzenie Venti.
Dzień zleciał mi bardzo szybko, szczególnie że zająłem się swoimi zainteresowaniami oraz ścięciem drugiego drzewa, które zaplanowałem dzień wcześniej. Drugie drzewo powaliłem o wiele szybciej i sprawniej od pierwszego. Drugie postanowiłem odłożyć na później i zabrałem się na pocięcie na mniejsze części tego pierwszego. Zajęło mi to aż cztery godziny. Sam nie spodziewałem się, że aż tyle zejdzie mi przy jednym drzewie. Mimo to jednak musiałem to zrobić, gdyż w innym wypadku zaczęłoby po prostu wilgotnieć i gnić. Cały zmarnowany czas i wysiłki poszłyby wtedy na marne. Na szczęście udało mi się na czas wykorzystać drzewo. Postanowiłem przełożyć mniejsze kawałki na wózek, który znalazłem kiedyś. Bardziej w sumie to były sanie niż wózek, jednakże działało tak samo.
Podwiozłem sobie porąbane mniejsze kawałki pod ruinę stajni i spojrzałem na niebo. Robiło się już coraz to później, więc musiałem się zbierać. Mój plan jednak wypalił tego dnia. Przygotowałem sobie klocki do obróbki, przetransportowałem i teraz musiałem odwiedzić moją drogą przyjaciółkę Venti, której zawdzięczałem aktualnie wiele. Miałem szczerą nadzieję, że nic złego jej się w nocy nie stało.
W końcu doszedłem pod domek Venti, ale coś mi nie pasowało. Czułem też obecność innej osoby w tym miejscu. Rozejrzałem się uważnie, kiedy z domku nagle wyszła starsza kobieta, witając mnie. Nie wiedziałem do końca czy mogę jej ufać, ale chyba nie miałem wyjścia, skoro chciałem zobaczyć Venti. Aż mi się przypomniały stare różne baśnie ze staruszkami i księżniczkami.
- Jest i wybranek! Chodź, chodź. Łobuziara ma dla ciebie prezenty! - Zawołała.
Wszedłem powoli i ostrożnie do środka i rozejrzałem się po jej domku. W końcu dostrzegłem dziewczynę śpiącą na kanapie.
- Zajęła się twoimi rzeczami i od teraz jesteś jednym z nas. - Zawołała radośnie.
- Jak się nazywasz? – zapytałem starszą kobietę.
- Moje miano to Teenie. Sprzedaje w Osadzie wyroby cukiernicze i mieszkam na skrzyżowaniu. Mamy tylko jedno takie w całej wiosce, z łatwością więc znalazłbyś moją cukierenkę! - Powiedziała z dumą w głosie.
- Jestem Deryck. Co jest z Venti? - Zapytałem, spoglądając na dziewczynę, dzięki której tak wiele zawdzięczałem.
- Złamała nogę, a rana na jej dłoni się znowu. Skończyły mi się owoce z Drzewa Życia, więc nie mam jak jej zwrócić pełnego zdrowia. Gdybyś chciał pomóc, to mógłbyś po nie wyruszyć. Bez wywaru z tych owoców nie będzie w stanie więcej złapać łuku – Dodała, jakby z trudem wydobywając z siebie prawdę na światło dzienne. – Jest gorzej niż przedtem.
Wysłuchałem uważnie staruszki, patrząc głównie na nią, po czym spojrzałem na Venti, leżącą na kanapie. Zamyśliłem się chwilę i zrobiło mi się jej szkoda. Przeze mnie była w końcu w takim stanie. Mruknąłem cicho i ponownie spojrzałem na kobietę, zadając jej proste i łatwe pytanie.
- Więc gdzie znajdę to drzewo?
Staruszka wszystko dokładnie mi opowiedziała i wytłumaczyła. Narysowała mi nawet małą mapkę, abym się nie zgubił i nie pomylił drzewa. Na dobrą sprawę kojarzyłem tamte rejony, gdyż już byłem w tamtych okolicach. Mimo wszystko nie chciałem pomylić ani drzewa, ani drogi, ani owoców. Zależało mi teraz na tym, aby Venti wydobrzała, szczególnie ze względu na naszą krótką, ale jakże ciekawą przeszłość, a może i nawet rysującą się przyszłość.
Postanowiłem wyruszyć z wioski i ruszyć najpierw na południe, przez złudnicze aleje, aby potem odbić na wschód i dojść do drzewa. Droga była w teorii prosta i bezproblemowa, ale to się zawsze kończyło na teorii. Nigdy nie można było być pewnym siebie, idąc w obce miejsce. Akurat te dwa były dla mnie wystarczająco obce, gdyż zazwyczaj nie pojawiałem się tamtych rejonach. Dlaczego? Po prostu nie miałem żadnej okazji ani korzyści z tego, aby tam iść.
Złudnicze aleje były co prawda pięknym miejscem, nieraz nawet magicznym, jednakże były owiewane różnymi tajemnicami i różnymi złymi opowieściami. Co niektórzy opowiadali o cieniach, przechadzających się swoimi drogami. Które podążały za tobą, aby potem przed tobą zniknąć ni stąd, ni zowąd. Od zawsze myślałem, że to tylko bajeczki, którymi straszono małe dzieciaki, aby nie zapuszczały się w tamte rejony same i nie zostały zjedzone przez jakieś dziwadła. Na wyspie w końcu było coraz więcej różnych mutacji i zwariowanych zwierząt. Rośliny też wcale nie odstępowały na krok. Z roku na rok były coraz to różniejsze i bardziej zwariowane. Wydawało mi się czasem, że one same żyją własnym życiem.
I faktycznie co niektóre legendy się wcale tak nie myliły. Przechadzając się pomiędzy różnymi skamielinami, pozostałościami oraz dróżkami, czułem niemal na sobie czyiś wzrok. Czułem obecność, jakby ktoś koło mnie przechodził, jednakże nikogo nie było widać. Od czasu do czasu zauważyłem gdzieś w swoim pobliżu cień, jednakże starałem się to tłumaczyć swoimi odbiciami w różnych taflach wody, metalowych kawałkach czy też innych mnie lub bardziej wypolerowanych powierzchniach. Mimo tego nie czułem się tutaj dość komfortowo. Miałem ochotę nawet przelecieć, gdybym tylko mógł, nad tym rejonem i udać się po owoce. Nie mogłem się jednak zatrzymywać, gdyż każda sekunda miała znaczenie. Im szybciej staruszka dostanie owoce, tym szybciej Venti powinna dojść do siebie. Chciałem jeszcze nie raz zobaczyć jej umiejętności strzeleckie.
Gdy już miałem wychodzić i opuszczać tę zwariowaną lokację, dostrzegłem przed sobą cztery dziwne cienie. Coś jakby ludzi, jednakże zwyubieranych w dziwne szaty. Im byłem bliżej, robiły się bardziej widoczne i jakby bardziej prawdziwe, aż do momentu, kiedy coś chlupnęło do wody. Rozejrzałem się zdziwiony dokoła jednakże nikogo ani niczego tutaj nie było. Znów spojrzałem na cienie, kiedy nagle zdębiałem, widząc, że i one zniknęły.
W końcu szybko przekroczyłem rzekę i znalazłem się w miejscu, w którym miałem odnaleźć drzewo wskazane przez Teenie. Rozejrzałem się dokoła i musiałem znaleźć stary kamienno drewniany totem, który miał stać na północ od wysokiego starego drzewa. Zawikłane jak zagadki w scooby doo. Mruknąłem cicho, rozglądając się po okolicy i odnajdując drzewo. Było ono wielkości może standardowego bloku, takiego na cztery piętra. Do tego gruba kora i solidny korzeń. Zdecydowanie to musiało być to, szczególnie że w pobliżu było mało innych drzew. Podszedłem do niego, rozglądając się wokół siebie i dostrzegłem również totem. Wszystko więc szło tak, jak powinno.
Od totemu musiałem iść czterdzieści osiem kroków na północny wschód, aby potem obrócić się o dziewięćdziesiąt stopni i iść w kierunku południowo wschodnim. Tam miał stać mały krzyżyk, który poprzez kamienną dróżkę prowadził do drzewa, którego poszukiwałem. Jeśli ktoś kilka lat temu by mi powiedział, że będę chodził pośrodku wyspy i szukał małych kamiennych krzyżyków, korzystając z mapy narysowanej przez staruszkę, to bym go co najmniej wyśmiał. Teraz jednak to nie miało znaczenia.
W końcu odnalazłem krzyż, jednakże pojawiał się inny problem. Tutaj nie było żadnej kamiennej dróżki. Pomyślałem sobie oczywiście o tym, że ta mogła zarosnąć poprzez trawę oraz przez zaniedbanie terenu. Oczywiście obszedłem krzyż dokoła dwa razy po jednym większym drugim mniejszym okręgu. Kopałem nogą trawę, przeszukiwałem i deptałem. Mimo tego nie było śladu żadnej kamiennej drogi. Co, jeśli tu są dwa krzyże? Jak rozpoznać który jest właściwy? Może coś zrobiłem źle? Tysiące myśli, żadnej odpowiedzi. Musiałem rozejrzeć się sam i samemu dojść do wniosków.
Pokrążyłem jeszcze chwilę, po czym postanowiłem wykorzystać swoją drugą, wredniejszą naturę. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem otoczenia. Słyszałem kilka pogłosek, legend, ale i miejscowych gadek na temat tego drzewa. Stało nad małymi wodospadami, które łamały się na małym klifie. Po chwili usłyszałem strumień płynącej wody, przez co ruszyłem powoli w danym kierunku.
Dźwięk był z każdą chwilą coraz donośniejszy i bardziej słyszalny. Czułem, że jestem coraz bliżej mojego celu misji. Stanąłem w pewnym momencie i otworzyłem oczy. Przede mną nie było nic. Spojrzałem pod nogi i odskoczyłem do tyłu. Nie spodziewałem się tego, że moja forma Wendigo chyba ma porywy samobójcze. Warknąłem sam na siebie, kiedy to odwróciłem się w prawo i dostrzegłem drzewo ze złotymi liśćmi oraz paroma złotymi owocami. Mruknąłem sam do siebie i powoli podszedłem do drzewa.
Było ono na tyle piękne i na tyle prawdziwe, że aż postanowiłem oddać mu swego rodzaju cześć. Wyglądało jakby żyło swoistym spokojem, czerpiąc pożywienie z krystalicznie czystej źródlanej wody. Przykucnąłem przy jednym ze strumieni i napełniłem wodą bukłak. Spojrzałem na drzewo od dołu i wyciągnąłem z torby małe pudełeczko. Nalałem do niego również wody. Wstałem i pogłaskałem drzewo po korze, obserwując je dokładnie.
- Nie możesz się rozmnażać. Nie masz nasion. Ale dlaczego... - Mruknąłem do siebie i chwyciłem ostrożnie jeden owoc.
Szybko, ale ostrożnie je zerwałem, a drzewo jakby niespokojnie się poruszyło. Z tej odległości dostrzegłem, że owoców jest sporo. Nie mogłem być jednak chytry.
- Wezmę jeszcze tylko dwa, obiecuje... - Powiedziałem, zrywając kolejny owoc, a potem następny.
W ramach zadość uczynienia urwałem suche gałązki oraz pozbyłem się chwastów, które powoli obrastały wokół drzewa. Wziąłem też trochę wody na dłonie i oblałem nią spód korony drzewa. Tylko tyle mogłem zrobić w obecnej sytuacji, jednakże i to było wystarczające. Schowałem owoce do pudełka z wodą. Tam były o wiele bezpieczniejsze. Zabezpieczyłem pudełko, obwiązując je dwa razy szmatką i ostrożnie schowałem do swojej torby. Musiałem wracać z powrotem.
Tym razem postanowiłem wracać przez syrenią przystań. Raczej złudniczych alei miałem, na razie dość. Miałem wrażenie oraz cichą nadzieję, że u syren będzie spokojniej niż tam. Miałem tylko ciche obawy, by mnie żadna nie zwabiła swoim śpiewem, o ile to była prawda. Szedłem stanowczym, pewnym siebie i pospiesznym krokiem całą drogą. Nie mogłem się zatrzymywać, a i czas mnie naglił. Wiedziałem po okolicy, że moja misja się kończy, gdyż byłem coraz bliżej wioski. Momentami przez przebłyski dziur w drzewach widziałem już wioskę. Miałem opuszczać przystań, gdy nagle poczułem ból nad kostką. Był to kłujący ostry ból, przeszywający moją stopę oraz nogę aż do podudzia. Spojrzałem pod nogi, upadając, jednakże nie dostrzegłem żadnego zwierza, który mógłby mnie zaatakować.
-Kurwa! - Krzyknąłem, czując, jak ból rozrywa mi nogę od środka.
Dopiero po chwili dostrzegłem dziwaczną roślinę jakby z mackami i kolcami. Musiałem albo na nią nadepnąć, albo ta sama jest agresywna. Cholerna wyspa, cholerne rośliny.
Musiałem się jednak zaprzeć sam w sobie i ruszyć dalej. Venti na mnie liczyła. Ja liczyłem na Venti. Chociaż nie, w tym momencie na nią nie liczyłem.
Spiąłem się w sobie i ruszyłem dalej, utykając na nogę. Byłem coraz bliżej jej chaty, jednakże każdy metr zdawał się niczym kilometr. Każda sekunda zdawała się niczym godzina, ale teraz, gdybym upadł, nikt by mi nie pomógł. Tak samo, jak nikt by nie pomógł Venti.
Po wielu przekleństwach, wysiłkach, wyrzeczeniach oraz innych nie do końca przyjemnych dla niektórych rzeczach dotarłem do drzwi domku Venti, podpierając się na znalezionym patyku, który jak na złość łamał się chyba trzy razy. Nie miałem czasu ani czekać, ani pukać, więc otworzyłem z rozmachem drzwi do chaty, przez co przestraszyłem biedną Teenie oraz Venti, która już najwidoczniej nie spała, jednakże leżała. Zdążyłem jedynie wejść, rzucając torbę z owocami w środku pod nogi starszej kobiety. Wyszeptałem jeszcze jedynie trzy słowa, zanim padłem nieprzytomny na podłogę.
- Kurewskie macki roślinne...
Venti? +3PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz