6 kwietnia 2020

Od Bezimiennego CD Tibbie

Jeszcze przez chwilę od pożegnania z Tibbie brunet czuł delikatny niepokój. Tego dnia wieczór nadszedł niespodziewanie szybko. Miał drobne obawy związane z jej bezpieczeństwem podczas powrotu do domu. W końcu z każdą minutą robiło się coraz ciemniej i ciemniej, a jak wiadomo, na wyspie mrok był definicją zagrożenia. Dodatkowo za dnia, gdy szukali drogi do krypty, zostali zaatakowani przez te przeklęte Mchelniki. Nie przewidywał, by tym razem miało być lepiej, wręcz przeciwnie, mogło być tylko i wyłącznie gorzej. Przeszło mu nawet przez myśl czyby nie pójść za nią, choćby w ukryciu i dopilnować, by dotarła na miejsce w całości. Szybko jego pomysł zdementowała inna myśl. Przecież kobieta nie była małą bezbronną dziewczynką, zdążyła już mu przecież udowodnić, że potrafiła o siebie zadbać. Podczas spotkania ze skalnymi potworkami, nie spodziewał się nawet, że poradzi sobie aż tak dobrze. Ponadto, miał u niej dług wdzięczności, ale był już w trakcie spłacania go. Prócz tego nie był zobowiązany do niczego innego wobec niej. Wiedział, że to prawda, jakkolwiekby mu się nie podobała. Musiał też myśleć o sobie, choć było to wbrew jego naturze. Nie raz przeklinał swój charakter, tę nieodpartą chęć pomocy innym. Najwyraźniej jednak nie stracił swojego człowieczeństwa, choć był świadom, że mimo tej chęci pomagania innym skazańcom, wcale nie był altruistą i to denerwowało, go chyba bardziej niż wszystko inne; że też człowiek został stworzony jako egoista. Zawsze, we wszystkim doszukiwał się korzyści dla siebie. Nawet dobrzy ludzi nie byli do końca dobrzy. Gdyby nie widzieli w swoich czynach korzyści dla swojej osoby, to najzwyczajniej w świecie nie robiliby tego, co robią. Czyniąc dobro, większość wolontariuszy dzięki temu utwierdza się w przekonaniu, że są dobrze. Colette natomiast starał się udowodnić samemu sobie, że nie jest zły. Z każdym dobrym uczynkiem, starał się odpokutować swoje dawne życie, wszystkie okropieństwa, jakich się dopuścił. Starał się sobie wybaczyć…



Ostatecznie jednak zrezygnował, poddał się drugiej myśli. Nie chciał się narzucać, w końcu praktycznie się nie znali, a jednak nie chciał, żeby coś jej się stało. Był prostym człowiekiem, chciał pomagać i zamierzał to robić. Był jednak zdania, że nie należy jednak robić niczego na siłę. Wiele osób pewnie nazwałaby go głupim i naiwnym, taka postawa w „raju” była w końcu bardziej niż zgubna. Liczył jednak może faktycznie naiwnie, że jeśli będzie miły i uczynny wobec innych, to będzie to odwzajemnione. Nie znaczyło to jednak, że dałby się wykorzystać. Miał otwarte serce i drzwi, jednak gdyby ktoś ośmieliłby się wtargnąć doń bez zaproszenia lub zabrać mu więcej niżby oferował, był gotów walczyć o swoje i być przy tym bezlitosny. Zjednywanie sobie ludzi i pomaganie im było jednym, drugim było chronienie swojego rewiru i tego, co się w nim mieściło, a to było jedynym co miał.

Złapał mocniej rękojeść sztyletu, wbijając go głęboko w ciało pumanietoperza. Ostrze zanurzyło się tuż pod mostkiem i nakreśliło prostą linię aż do odbytu. Musiał się śpieszyć nim ściągnie w tę okolicę inne drapieżniki. Problem był tylko jeden, nie bardzo wiedział co zrobić z krwią i wnętrznościami. Zawsze wyrzucał je do lasu, ale później przez kilka godzin był uziemiony w kryjówce, nie chcąc konfrontować się z bezeceństwem stąpającym po wyspie. Tym razem jednak nie miał ochoty i tam zwabiać. Zamyśliwszy się na chwilę, postanowił zabrać zwierzę do niewykorzystywanego pomieszczenia w krypcie. Mógł je tam obrobić, a potem na spokojnie zastanowić się co zrobić z odpadami. Na tę ilość krwi, jaka już zdążyła wylać się z poderżniętego gardła i rozciętego brzucha, już mogło znieść jakieś paskudztwo, ale raczej nie zostanie na długo. Pewnie skończyłoby się na wylizaniu krwi z trawy i powrocie do legowiska.

Podniósł się, wycierając klingę noża o materiał spodni. Chowając go do kabury, spojrzał bezkrytycznie na czarną sierść kota. Dopiero teraz dostrzegł, jaka piękna było, to musiał być młody zadbany osobnik. Futro mogło stanowić piękne trofeum. Czasem nawet zastanawiał się czyby dla zabicia czasu nie zmienić wystroju swojej kryjówki, by nadać jej bardziej dobowej atmosfery, a ciepłe futro mogło tu pomóc. Skoro Tibbie go nie chciała, to przecież musiał znaleźć dla niego jakieś przeznaczenie, szkoda było mu usuwać sierść, by zrobić ze skóry bukłak, wykorzystać na obicie dla pochew na miecze czy czegokolwiek innego, co wymagałoby zniszczenia sierści.

Podszedł powoli do wejścia. Wielki głaz odsunął się z głośnym jękiem, ocierając o kamienną podłogę. Wróciwszy do bestii, z niemałym trudem zatargał je do wnętrza kryjówki, uważając, by z brzucha nie wypadł żaden organ. Żałował, że nie wpadł na ten pomysł nieco wcześniej. Otwarcie puma nietoperza było dość nieopatrzną decyzją, nie uśmiechało mu się zmywanie krwi z posadzki. Nie było jednak nad czym się rozwodzić, to i tak niczego by nie zmieniło. Noga cały czas odzywała się przykrym bólem ani na moment nie dając o sobie zapomnieć, było to co najmniej frustrujące. Nie było jednak aż tak dokuczliwe, by nie poradził sobie z obranym zadaniem.

Zaledwie po dwóch minutach, zwłoki padły na podłogę z wyraźną ulgą, wyrażoną w dość wymownym westchnieniu. Ten rodzaj oddechu ostatnimi czasu stał się dla niego dziwnie typowy, choć może wcześniej też miał do tego skłonności, które dostrzegł dopiero teraz? Na szczęście nie robił tego szczególnie często w towarzystwie, może dlatego, że stosunkowo rzadko bywał w takowym.

Złapawszy oddech, wrócił, by z powrotem zamknąć wejście do środka, w końcu nie chciał, żeby ktoś lub coś weszło do krypty, zwłaszcza gdy on będzie całkiem pochłonięty obrabianiem zwierzyny. W ogóle nie brał czegoś takiego pod uwagę.

Wszedł do głównego pomieszczenia, zwyczajowo omiatając całe wzrokiem, zupełnie jakby podejrzewał, że coś było nie tak, jak należy, jakby doszukiwał się w nim czegoś, czego nie było. Łapał się na tym niejednokrotnie i w dalszym ciągu nie doszedł do przyczyn swojego zachowania. Potrząsnął głową. Za dużo myślę — przeszło mu przez myśl. Chciał przesadzić „pracownię-salon” w kilku dużych susach, ale po raz kolejny przeszkodziła mu w tym rana.

— Jezu… — jęknął przeciągle, stając w miejscu, niemal poczuł, jak rana się otworzyła.

Spojrzał w dół, niemal wywracając oczami. Nie minęło wiele czasu, gdy prowizoryczny opatrunek zaczął przesiąkać krwią i powoli wsiąkać w materiał spodni. Chyba nie uszkodził żadnej żyły skoro jeszcze żył, ale udo i tak bardzo krwawiło. Musiał się tym szybko zająć.

Na szczęście większość rzeczy, jakimi jego nowa znajoma go opatrywała, znajdowały się jeszcze w pomieszczeniu. Stały, dumnie prezentujące swe oblicze, będąc jednocześnie rozciągnięte po podłodze. Znów skarcił się w myślach, głupstwem było zostawiać medykamenty na brudnej podłodze. Dawno nie sprzątał, bo i po co, nie zakładał, że będzie miał gości na dłużej niż chłodne wyproszenie persony nongrady z zajmowanego przez niego terenu. Nie przykładał do porządku zbyt wielkiej wagi, w końcu byli na wyspie. Dlatego też nie odczuł nawet szczątkowego wstydu, gdy „zaprosił” Tibbie do środka i zobaczyła nieporządek panujący w jego lokum. Ona chyba również się tym nie przejęła, jej chatka wyglądała podobnie, jeśli nie jeszcze gorzej. Jej kryjówka przynajmniej z pozoru przypominała dom. Jego raczej pracownię rzemieślniczą lub składowisko różnych rupieci ze stołem pośrodku.

Na szczęście przynajmniej gazy nie dotykały tego syfu. Zabrał potrzebne rzeczy, stawiając je na stole. Siadając na krześle, poczuł, jak od ścian znów obijała się ta specyficzna dla tego miejsca cisza. Nawet wątły płomień migający w kominku zdawał się pożerać drewno i pryskać znacznie ciszej niż gdziekolwiek indziej. To uczucie było wręcz kojące, a jednak napawało niejako niepokojem. W końcu niejednokrotnie cisza bywa głośniejsza od krzyku.

Rozwiązał supeł z opatrunku i powoli zaczął go odwijać. Dotarłszy do gazy, zaczął odklejać ją bardzo powoli i ostrożnie. Pomimo krwi, opatrunek był przyklejony do rozcięcia, co sprawiało mu ból. Był ciekaw czy istniała jakaś mutacja, która prócz części człowieczeństwa, zabierała też ból. Byłoby to znacznym ułatwieniem, na wyspie tego typu uczucie było niezwykle częste, a nie koniecznie pożądane. Opierając się na zdrowej nodze, oderwał tyłek od krzesła. Zsunął spodnie z pośladków, padając ponownie na siedzenie. Ostrożnie zdjął je z nóg, i tak już nic z nich nie będzie. Nie nadawały się do niczego. Obmył ranę, osuszył i założył całkiem nowy opatrunek. O dziwo wyszło mu to nadzwyczaj dobrze, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy po w staniu ten nie zjechał. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy bandaż przetrwał pierwsze kroki.

Jakimś cudem udało mu się wynaleźć ostatnią parę spodni, szkoda mu jednak było ubrudzić je krwią. Komu zależałoby, żeby samemu stać się przynętą na wyspiarskie bestie?

Zdjął z ramion płaszcz, rzucając go w korytarzu, po czym ubrany wyłącznie w bieliznę i, również sfatygowaną już koszulkę, zaszedł zająć się pumanietoperzem. Sam nie spodziewał się, że w pomieszczeniu, w którym leżało ciało, znajdzie płócienny wór. Widząc go, przytaknął z uznaniem, już wynajdując mu przeznaczenie. Fakt, faktem, że krew i tak będzie przeciekać, ale to i tak było leprze niż wrzucanie wnętrzności do jakiejś skrzynki czy wynoszenie ich w dłoniach.

Obrobił wstępnie kota, wypatroszonego zawieszając nad sufitem, by krew ściekła do podstawionego wiaderka. Zgrzany zdjął z siebie i koszulkę. Spoglądając na nią, stwierdził krytycznie, że i ona był już do niczego. Wytarł w nią tylko posokę z dłoni i rzucił na ziemię. Wrócił po czystą parę spodni i właśnie w tamtym momencie usłyszał dobijanie się do wejścia. W tamtej chwili pomyślał, że białowłosa wróciła z kolejną sondą, ale wydawało się to równie absurdalne co całe zajście z kobietą.

Pośpiesznie założył spodnie i ruszył do wyjścia, ciekaw kogo niosło licho. Odsunął nieznacznie kamień, ostrożnie wyglądając zza niego. Zdziwiony stwierdził, że była to Tibbie. Nie spodziewał się spotkać ją tak szybko. Wyraźnie powiedział, że mięsko będzie dopiero następnego dnia. Przypomnienie jej o tym, aż cisnęło mu się na usta. Nie zdążył jednak nawet nic powiedzieć.

— Hej — odchrząknęła. — Dach w moim domu się zawalił. Co robisz?

Wbił w nią zdziwiony wzrok, miał wrażenie, że się przesłyszał, albo brunetka dworowała sobie z niego. Dopiero po chwili dotarło do niego, że dach w jej domu faktycznie nie wyglądał najlepiej, wręcz tragicznie. Nawet był zdumiony, że nie zawalił się dawno temu.

— Dobrze, że przyszłaś — stwierdził, znów znikając w korytarzu. — Wchodź – zaprosił, odsuwając kamieniu tak, by kobieta mogła zmieścić się w szczelinie.

— Na pewno? — mruknęła.

— Na pewno? — mruknęła.

— Tak, pewnie — zapewnił. — Przepraszam, nie zdążyłem się przebrać — mimowolnie skrzywił się na własne położenie.

Bardzo nie lubił, gdy ktoś widział go w takim stanie. Okropnie przeszkadzał mu niedokończony tatuaż na piersi, nie chciał, żeby ktoś go oglądał, sam nawet tego unikał.

Złożywszy usta w czymś na kształt delikatnego uśmiechu, obserwował Tibbie niepewnie wchodzącą do środka. Było mu jej żal. Do pewnego stopnia nawet się ucieszył, że zdecydowała się zajść do niego. W końcu brunetka nie była głupia, z pewnością wiedziała, że zostanie bez dachu nad głową, było skrajnie niebezpieczne. Taką decyzją prawie na pewno skazywałaby się na śmierć, a on, nawet gdyby chciał, to i tak niebyły w stanie odmówić jej pomocy.

— Rozgość się — kolejnym, identycznym gestem, skierował ją do głównego pomieszczenia kryjówki, tego samego, w którym wcześniej przesiadywali.

Samemu zniknął w kompletnie innym, w pośpiechu próbując znaleźć coś do ubrania. Jak na złość nie był w stanie odnaleźć nawet siebie w tym całym nieporządku. Nie dopuszczał do siebie w ogóle możliwości, że nie miał już żadnych ubrań. Z ust Bezimiennego popłynęło ciche, sfrustrowana przekleństwo i to chyba właśnie ono przypomniało mu, gdzie powinien szukać.

Wrócił do Tibbie, kuśtykając w kierunku kolejnej sterty rupieci.

— Ale chyba nie byłaś w środku, gdy dach się zawalił? — podjął, przekopując sterty żelastwa w poszukiwaniu jakiejś koszuli.

— Nie. Jak przyszłam, to już taki był.

— Całe szczęście… Jest — mruknął, wygrzebując tunikę. Więc dobrze mu się wydawało, że ją tam zostawił, przy okazji dopasowywania elementów pancerza. — To mogłoby być niebezpieczne — stwierdził miękko, powracając do urwanej w połowie wypowiedzi.

Brązowa tunika w ekspresowym tempie przykryła hebanową skórę Colette’a. Mężczyzna westchnął w duchu, ulżyło mu. Nie wstydził się swojej sylwetki. Uważał nawet, że wyglądał bardzo dobrze, był wysportowany, miał mocne ramiona, mięśnie brzucha i brak zbędnego tłuszczu co jeszcze bardziej je uwydatniało. W normalnych okolicznościach pewnie chełpiłby się, eksponując swoje ciało. Na wyspie jednak nie w głowie było mu podbudowywanie własnej samooceny wyglądem zewnętrznych, tym bardziej, jeśli ów tatuaż na jego piersi w zastałym stanie przypominała raczej przywarę niż ozdobę. Nie wspominając oczywiście o sytuacji, w której się znajdował. Był z kompletnie obcą osobą w jednym pomieszczeniu na wyspie przeklętych, na dodatek oboje byli mutantami. To wszystko tym bardziej nie zachęcało do odkrywania ciała, wręcz przeciwnie, krępowała i zawstydzało.

Po głuchym pomieszczeniu, w odpowiedzi echem odbiło się jedynie niemrawe mruknięcie kobiety, które na siłę Renoir odczytał jako „tak”. Już wcześniej zdążył zauważyć, że nie była zbyt chętna do rozmów, ale szczególnie mu to nie przeszkadzało. W jego poprzednim życiu był określany identycznym mianem, więc nie widział w tym nic złego. W ciszy kryła się ogromna potęga, słuchacze widzieli znacznie więcej.

Wziął głęboki wdech stęchłego podziemnego powietrza. Nie było to przyjemne westchnięcie, ale można było się przyzwyczaić. Przeczesał palcami kasztanowe włosy, by choć spróbować ujarzmić goszczący na głowie nieład. Usiał wbrew zwyczajowi przodek do stołu, zaplatając na blacie palce nieskore do gestów. Wyglądał jak doświadczony biznesmen przymierzający się do podjęcia ważnej decyzji. Przez chwilę wpatrywał się w kobietę, która zdawał się nieco bardziej skrępowana niż ostatnim razem, choć być może zwyczajnie dziwnie się czuła, gdy tak bezpruderyjnie taksował ją wzrokiem. Znów dobitniej przefiltrował płuca, przerywając je w połowie.

— Więc będziemy musieli zająć się tym dachem wcześniej — stwierdził w końcu, nie odrywając od niej wzroku. Głos mężczyzny balansował pomiędzy pustym, bez emocjonalnym tonem, a zwyczajną neutralnością czy obojętnością, do pełni odczuć brakowało jedynie, by wzruszył ramionami.

— Chyba nie ma sensu. Po prostu znajdę sobie coś innego.

— Może być ciężko — skrzywił nieznacznie usta.

— Nie mam innego wyjścia. Może po prostu pójdę już czegoś poszukać — mruknęła, wstając na równe nogi.

Bezimienny zaczął mieć wrażenie, że podczas przebywania w towarzystwie Tibbie, znacznie zbyt często ma wrażenie, że zmysły go zawodzą, chyba że naprawdę to robiły. Jak to „może po prostu pójdzie czegoś poszukać”? To po co w ogóle przychodziła do niego? Pochwalić się? Im bardziej starał się zrozumieć brunetkę, tym ciężej było mu rozszyfrować cokolwiek. Słowami Einsteina mógłby powiedzieć, że wie tyle, że nic nie wie. Chyba że chciała zniszczyć dobre wrażenie, jakie sprawiał jej instynkt samozachowawczy.

— Usiądź — rzucił, wyciągając rękę w jej stronę, jak gdyby myślał, że zdoła ją dosięgnąć i zatrzymać. — Nie żartuj, jest noc.

— Właściwie to jeszcze nie taka późna, jak pewnie myślisz. Jest tylko ciemno — zmrużyła oczy.

— I to w zupełności wystarczy — zauważył, łapiąc się za obolałą nogę, dlaczego nie było tu żadnych tabletek przeciwbólowych? — Słuchaj, pomogę ci, ale skoro jej nie chcesz, to nie rozumiem, dlaczego w ogóle przyszłaś — podjął po chwili, chcąc wiedzieć przynajmniej to.

— Nie to, że nie chcę — zaprzeczyła niemal od razu. — To znaczy, poradziłabym sobie nawet bez niczyjej pomocy. Wybacz, jedynie nie miałam dzisiaj gdzie spać.

— Nie twierdzę, że nie — przerwał na chwilę, tak jakby zastanawiał się, czy dokończyć myśl, czy nie lepiej byłoby zostawić ją w takiej postaci. — Chyba sama nie do końca wiesz, czego chcesz.

— Może — przewróciła oczami, zakładając ręce na piersi. — Potrzebujesz w czymś pomocy? — dodała po chwili, nieco niezręcznie.

Przewracając oczami, samotniczka tylko utwierdziła Renoira w cichej myśli, że jednak powinien był się ugryźć w język. Nie chciał jej urazić, ale jak zwykle nieopatrznie dobrał słowa. Aż ciężko było mu uwierzyć, że znając tyle pięknych słów, nie potrafił użyć ich w zwykłej rozmowie, paradoks. Znał tyle poezji na pamięć, sam skomponował kilka wierszy, a rozmawiając z kimś, popełniał gafę za gafą, nie będąc w stanie ułagodzić własnej wypowiedź, nadać jej neutralny wydźwięk.

Nie zdążył przeprosić, bo padło już kolejne pytanie. W odpowiedzi jedynie pokręcił nieznacznie głową. Nie bardzo wiedział co powiedzieć, znów jego uwaga nadpsuła atmosferę. Sam również świetnie wyrabiał się ze swoją pracą, nie potrzebował pomocy.

— Ty chyba też nie bardzo wiesz, czego chcesz. W takim razie jesteśmy kwita — spróbowała zażartować, jednak z chyba, dość marnym skutkiem.

— Wiem — zdementował. W ostatnim momencie powstrzymał się, żeby nie westchnąć cierpiętniczo nad brutalnie zamordowaną atmosferą. — Usiądź, zrobię ci herbaty — podniósł się, opierając o krawędź stołu.

„Herbaty” to zbyt dużo powiedziane. Najzwyczajniej w świecie ostatnio udało mu się znaleźć coś, co w jego mniemaniu nią było; a że ostatecznie jeszcze żył, uznał, że nie jest trująca. Tylko żeby nie wystraszyć kobiety, nazwał ten napar z nieznanych liści herbatą.

Po pierwszym kroku jednak zatrzymał się w miejscu, odwracając głowę w stronę brunetki:

— Chyba że reflektujesz na bimber?

— Masz bimber? — uniosła brwi. — Czy sobie żarty robisz?

Pytanie kobiety szczerze go rozbawiło. Wprawdzie jego maleństwo stało rozciągnięte pod ścianą i pracowało dzień i noc, ale można było je pomylić, tyle że nie wiedział z czym.

— Pewnie, pędzę go od trzynastego roku życia — zaśmiał się, uśmiechając szeroko. Wnioskując po jego wyglądzie, to raczej niewiele osób by bo go o to podejrzewało, ale tak właśnie było.

— Wieesz — specjalnie przeciągnęła samogłoskę. — Mogę ocenić, czy jest dobry.

Spojrzał się na nią z lekkim wyrzutem w oczach, który raczej nie prędko miał przerodzić się w ciąg dalszy rozbawienia.

— Nie obrażaj mnie — rzucił, marszcząc brwi. — Lepszego nigdy nie piłaś, gwarantuję.

— To przynieś, sprawdzimy — posłała mu rozbawione spojrzenie.

— Si, madame — odparł równie rozbawionym tonem. Cieszył się, że atmosfera znów się rozluźniła i miał nadzieję, że nieprędko się to zmieni.

Ruszył powoli w stronę całej aparatury. Wszystko było w najlepszym porządku. Mętny płyn skapywał powoli do głównego zbiornika, do którego Colette zrobił nawet prymitywny kranik, by móc lać bezpośrednio i wygodnie. Capnął z blatu dwa drewniane kubki i wyciągając kurek, wypełnił naczynia 1/3 bimbru. Natychmiast w powietrze uniósł się specyficzny zapach dla tego trunku. Większość uważała go za nieprzyjemny, a wręcz odtrącający, dla Renoira jednak było wręcz odwrotnie. Wiele czasu spędził na pędzeniu bimbru, zdążył się przyzwyczaić w ciągu tych lat. Do pewnego stopnia nawet mu się podobał, chociaż pewnie zakrawał już o małe problemy.

Doświadczenie sprawiało, że pewność co do jakości, a tym bardziej skuteczności, była murowana. Wcale nie obawiał się o reakcję Tibbie, ale gdzieś w głębi duszy i tak był ciekaw, trącany niewidoczną gołym okiem obawą. Wprawdzie brunetka wydawał się zaznajomiona w tego typu alkoholach, a jednak spotkał już wielu takich, którzy twierdzili i wyglądali identycznie, a już po pierwszym łyku było widać, że bimber nie był dla nich.

Wróci do kobiety z niemałą dumą wypisaną na twarzy, dokładnie tak jakby już usłyszał wyrazy uznania. Przedwczesny zwycięzca. Mawiają, że pycha zgubi każdego, ale czy w tym przypadku też?

— Proszę bardzo — oznajmił, stawiając kubek przed kobietą. — Może jakiś toast? — zaproponował, nadal trzymając swój kufel w powietrzu. — Za rajską wyspę? — spytał z ironią w głosie.


Tibbie? +4PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz