- Dobrze – mój głos nie oddawał w żadnym stopniu mojego wewnętrznego konfliktu. – Uważaj na siebie. Upiorę i zszyję twoje ubrania, więc jak spotkamy się jutro o tej samej porze, to będą gotowe razem z twoim kamieniem profesji. Dla drwali jest topaz.
Na moje słowa uśmiechnął się, choć ja sama bym dała sobie kopniaka za bezuczuciowość oraz tę sztucznie wyuczoną kulturę osobistą.
- Jeszcze raz dziękuję, Venti… Za wszystko.
Wstań. Podejdź chociaż do niego i podajcie sobie dłoń. No dawaj.
Jedynie skinęłam mu głową, a potem pozwoliłam odejść. Cicho zamknął za sobą drzwi, jakby właśnie się wymykał, gdyż nie czuł się dostatecznie komfortowo w moim towarzystwie. Wewnątrz mnie pojawił się ścisk, który zwiastował gwałtowną falę emocji do tego stopnia, że zapiekły mnie oczy od nadchodzących łez. Ukryłam twarz w dłoniach, jak zwykle powstrzymując dalsze popadanie w otchłań bez dna. Mogłabym tak płakać godzinami, a i tak nie pozbyłabym się całego tego żalu, rozgoryczenia czy smutku od pierwszego dnia przeżytego na wyspie. Kretyńskie kradzieże miały to utopić, a nowa filozofia życia nadać mi nowy sens, skoro poprzedniego nie będzie dane mi już spełnić. Anterna Balimore oficjalnie zginęła w wypadku albo zaginęła podczas jednego z wielu powrotów po uczelni w wieku dwudziestu lat. Gdyby istniała możliwość cofnięcia czasu, to powiedziałabym tamtej młodej dorosłej, żeby skręciła w inną ulicę. Pojechała tamtego burzowego wieczora cholerną taksówką. Kazałabym jej zrobić wszystko inne od samotnego wleczenia się po ulicy do domu, ponieważ po tych latach pisałabym pracę magisterską, a na wakacje wyjechała do Colorado, jak co roku. Być może poznałabym kogoś, z kim spędziłabym resztę tamtej dobrze zapowiadającej się egzystencji…
Błysk światła zza okien ocucił mnie na powrót do rzeczywistości. Miałam robotę do wykonania, a nią należało się bezzwłocznie zająć. Wyuczonym, mechanicznym ruchem wstałam od stołu, choć nie czułam, abym szła. Moja dusza oddzieliła się od ciała. Byłam tam w pełni świadoma, ale jednocześnie nie. Duchem byłam przy Derycku gdzieś w tej ulewie, chroniąc go przed zmutowanymi ludźmi oraz zwierzętami. Jakaś cząstka mnie pozostała też mimo wszystko w Nowym Jorku, dopominając się o powrót. Rozdarcie doprowadziło do tego, że zaczynałam robić się sfrustrowana. Miałam ochotę się na czymś wyżyć. Wykrzyczeć w przestrzeń swoje uczucia. Tamta dziewczyna, którą byłam, nie zasługiwała na taki los.
***
To miał być jeden czysty skok. Wymierzyłam go. Prędkość. Czas. Opór wiatru. Wszystko miałam rozpisane w swojej wyobraźni. Podczas spadania w dół z grzbietu Isztara prosto do samego wnętrza komina budynku radnych zrozumiałam jednak sens prób kontrolnych w badaniach. Najpierw sprawdzano całkowicie teren zanim dokonywano tego ostatecznego eksperymentu. Byłam nadal niedoświadczona, a tamtej nocy przyszło mi za to słono zapłacić, bowiem w środku okazało się, że cegły były poukładane nierówno. Być może się przemieściły pod wpływem wichur, obluzowały, nie miałam do cholery pojęcia… Zanim więc wylądowałam w postaci maleńkiej wróżki na osmolonym drewnie, to zdążyłam się porządnie poobijać. Cała w siniakach i brudna od sadzy spróbowałam wstać, ale natychmiast się przewróciłam.
- No jasna… - nie zdążyłam zakląć do końca, bo usłyszałam kroki. Za dębowymi drzwiami ktoś właśnie się przechadzał.
Milczenie stało się moim złotem, choć nie był to napad na bank. Musiałam wymyślić w błyskawicznym tempie plan b zakładający, że wezmę to po co przyszłam i wyjdę choćbym miała to zrobić na jednej nodze. Na szczęście w tej miniaturowej wersji posiadałam skrzydła, jakich nie dało się beznadziejnie połamać. Ciężko mi się leciało, ale przynajmniej nie pozostawiałam śladów. Jako wróżka nie wydzielałam nawet zapachu, dlatego ciemno błękitny kot z pawim ogonem się nie obudził. Inaczej byłoby w tym rozmiarze po mnie.
Podleciałam ze bezwładnie zwisającą prawą nogą do biurka z otwartymi do połowy szufladkami. Cedrick nie zakładał, że którykolwiek z mutantów przedarłby się przez całą linię obrony w tym budynku, nie zbudziłby czyhających strażników, a do tego wyszedłby stamtąd żywy. Był bardzo pewny siebie, co definitywnie ułatwiło mi zadanie. Z wysiłkiem wówczas wyjęłam kamień na blat, który jako wróżki – sięgał do wysokości bioder. Oparłam się o niego bokiem, pocierając nerwowo ręce, a wydzielający się z nich pyłek spadł na topaz. Jak za sprawą zaklęcia – ten zmniejszył się do tego stopnia, że mogłam go spokojnie wsadzić sobie do kieszeni w spodniach. Ta łatwiejsza część została załatwiona. Teraz trzeba było wziąć pióro i naśladując pismo najważniejszego radnego wpisać Derycka do wszystkich dokumentów. Należało wybrać te akta wyglądające na w miarę stare, a więc z bardziej pożółkłego papieru. W osadzie liczyło się tylko twoje miano, cała reszta danych nie miała zbytniego znaczenia. Tak czy siak wszyscy przedwcześnie umierali z tych samych powodów. Wpis do księgi był najgorszy, bo musiałam wybrać datę sprzed śmierci Zane’a. Pamiętałam tylko tyle, że dorwali go jedną zimę temu, w samym jej środku. Cofnęłam zatem nadejście Derycka aż do wcześniejszego lata. Mieli ogrom czasu na to, żeby się poznać, a wtedy znienawidzić.
Po wykonanej misji, w glorii chwały, postanowiłam opuścić gabinet tą samą drogą, którą tam przybyłam. Całość zajęła mi śmiercionośne trzy minuty operacji pełnej stresu, bo strażnik w każdej chwili mógł wejść i złapać mnie w pięści. Byłam osłabiona, nie zdołałabym nawet się rozpędzić czy przeobrazić do normalnych rozmiarów, gdyż nadal brakowałoby minuty lub półtora do cząstkowej regeneracji. Wyobraziłam sobie cichy dźwięk łamanego karku, a także towarzyszące przy tym konwulsje ciałka, z którego wydobywało się ostatnie tchnienie. Między palcami tłustego mężczyzny spłynęłaby soczyście moja świeża krew. Potem mógłby rzucić moje zmaltretowane szczątki temu kotu. Oblał mnie zimny pot, gdy wlatywałam pospiesznie do komina, dosłownie się wentylując zamiast oddychać. To ostatnia kradzież – mówiłam sobie, kiedy w normalnych rozmiarach stanęłam na kominie, podskoczyłam na zdrowej nodze i złapałam końcówkę bardzo długiej liny. Jej koniec był ponad chmurami, ponieważ gdyby ktoś wyszedł właśnie na zewnątrz i zobaczył Isztara nieco ponad budynkiem rady, to szybko skojarzono by mnie ze zniknięciem topazu. W połowie wspinaczki ponownie się zmniejszyłam, choć tym razem moje ciało bolało już nie tylko na skutek połamań, ale także ogromnej liczby transformacji zbyt blisko siebie. Isztar cierpliwie machał skrzydłami w miejscu, aż ponownie nie znalazłam się na jego grzbiecie. Gryfeniks poleciał ze mną do domu.
***
Nie miałam na nic siły. Ledwo co udało mi się wziąć przeciwbólowe, umyć przy okrzykach bólu i zmienić ubrania na takie, w jakich miałam większą swobodę ruchu. Przez bity kwadrans usztywniałam nogę, żeby nie zatrzymać ukrwienia w niej całej. Opuchlizna nie schodziła, co kilka godzin musiałam siadać, by rozluźnić węzły. Ta bezsenna resztka nocy podczas burzy dała mi się we znaki. O świcie miałam pewnie już rozległe cienie pod oczami, ale nie miałam ochoty na sprawdzanie tego. Leżałam na kanapie pobladła, przypominając już trupa skotłowanego w kilka koców. Taka mumia tylko bez trumien.
- Łobuziara – mruknął kobiecy głos nad moją głową. – Masz jeść. Siadaj.
Na brak jakiejkolwiek mojej reakcji najpierw mnie dźgnęła czarną laską, a potem sama posadziła do odpowiedniej pozycji. Nie widziałam dokładnie rysów Teenie, było mi słabo, obraz mi się rozmazywał przed oczami. Ledwo co odróżniłam łyżkę od dłoni staruszki, gdy ta podawała mi porcję rosołu do ust.
- Gdzie wybranek?
Gapiłam się na nią bezmyślnie, siorbiąc rosół.
- Twój wybranek. Ten, dla którego masz topaz.
Zamarłam. Skąd wiedźmy dowiadywały się tych informacji? Miałam to wypisane na czole, czy co?
- Nie wiem – odpowiedziałam jej szczerze po tym, jak połknęłam z trudem.
- Inaczej – westchnęła ciężko, łapiąc się pod boki. – O której miał przyjść?
- Późnym wieczorem – nigdy do tej pory nie okłamałam tej kobieciny, ale tym razem miałam na to ochotę.
Po raz pierwszy bałam się tak bardzo, jak podczas pierwszego dnia na wyspie.
- Nie martw się, nie wyjawię waszego sekretu – pomachała mi laską nad głową dla uspokojenia.
Pytanie brzmiało na jak długo oraz dlaczego pomagała mi, skoro okazałam się w pewnym sensie zdrajczynią Osady? Nie była mi już kompletnie nic winna tak jak ja jej. Mimo to dalej spokojnie mnie karmiła, nic sobie z tych faktów nie robiąc. Kiedy już się najadłam, sen przyszedł bez uprzedzenia, powalając mnie na łopatki, a ja oddałam mu się bezwiednie…
***
Gdy Deryck przybył o tej samej porze do chatki Venti, wiedźma czekała na niego w progu, podpierając się o swoją czarną laskę. Otworzyła mu drzwi. Miała siwe włosy upięte w kok na czubku swojej głowy. Była ubrana w blado różową sukienkę, a na ramionach spoczywała jej peleryna podszyta grubym, niedźwiedzim futrem. W rytm kroków staruszki dźwięczały uderzające o siebie nawzajem kły mające funkcję korali w naszyjniku z cienkich linek.
- Jest i wybranek! – powitała oniemiałego mężczyznę z szerokim, ciepłym uśmiechem. – Chodź, chodź. Łobuziara ma dla ciebie prezenty!
Kiedy tylko przekroczył próg, drzwi samoistnie się zanim zamknęły, ale najwyraźniej jegomość uznał to za sprawkę przeciągu. Nie miał pojęcia, z kim dokładnie miał do czynienia. Po zbliżeniu się do kanapy ujrzał śpiącą kobietę owiniętą szczelnie kocami, spod których wystawały na poduszkę jedynie kłęby długich, czarnych loków. Twarz uśpionej była ukryta. Jedyne, co go uspokoiło, to unosząca się miarowo klatka piersiowa nowo poznanej znajomej.
- Zajęła się twoimi rzeczami i od teraz jesteś jednym z nas – rzekła uroczyście staruszka, wskazując teatralnym gestem na poukładane rzeczy na stoliku do kawy oraz nowe buty obok niego stojące. Wysokie, ocieplane kozaki jeździeckie.
Na szczycie sterty ubrań poukładanych w kostkę leżał topaz na rzemieniu. Deryck wziął go w dłoń, a potem założył na szyi.
- Jak się nazywasz? – zapytał wiedźmę z nadal lekkim zaskoczeniem w głosie.
- Moje miano to Teenie. Sprzedaje w Osadzie wyroby cukiernicze i mieszkam na skrzyżowaniu. Mamy tylko jedno takie w całej wiosce, z łatwością więc znalazłbyś moją cukierenkę! – wyszczerzyła się do niego dumnie.
O dziwo miała krystalicznie czyste, białe zęby. Było to co najmniej dziwne.
- Jestem Deryck. Co jest z Venti? – następne pytanie wypadło mu z ust szybciej, niż zdążył nad tym pomyśleć. Bał się, że mogło zabrzmieć nieco zbyt histerycznie.
- Złamała nogę, a rana na jej dłoni się znowu otworzyła – wyjaśniła mu Teenie, a uśmiech jej nieco przygasł, a po dłuższej chwili wręcz zrzedł. – Skończyły mi się owoce z Drzewa Życia, więc nie mam jak jej zwrócić pełnego zdrowia. Gdybyś chciał pomóc, to mógłbyś po nie wyruszyć.
Przysiadła na kanapie niedaleko stóp wróżki, spoglądając przed siebie na moment pustym wzrokiem. Ciężko było stwierdzić, czy się zamyśliła czy wymagała w ten sposób od niego natychmiastowej odpowiedzi.
- Bez wywaru z tych owoców nie będzie w stanie więcej złapać łuku – dodała, jakby z trudem wydobywając z siebie prawdę na światło dzienne. – Jest gorzej, niż przedtem.
Deryck? +2PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz