21 kwietnia 2020

Od Eris - zadanie dyktatora

Temat: Złodziej leków
Szczegóły: Wytwarzanie jakichkolwiek leków na wyspie graniczy z cudem, dlatego są tak cenne. Ich pozyskiwanie także nie należy do najłatwiejszych, gdyż najczęściej trzeba wyjść poza granice wioski i zapuścić się w te nieco bardziej niebezpieczne rejony. Wiadomość o regularnych ubytkach w cennych zapasach, jaka dotarła do Rady sprawiła, że ta natychmiast wydała polecenie jednemu z Dyktatorów. Wiedzieli, że nie mogą patrzeć bezczynnie na sprawę tym bardziej, że wszelkie materiały były na wagę złota. Osadnikom było dość trudno dostać się do magazynu, gdyż ten mieścił się w chacie uzdrowiciela, więc zaczęto podejrzewać także samotników. Zadaniem dyktatora jest zastawić pułapkę na potencjalnego złodzieja i dojść, co zmusiło go do wykradania leków.


W tamtej chwili Eris chyba, jak jeszcze nigdy dotąd, potrzebowała chwili samotności. Musiała poukładać sobie kilka spraw, które grzały jej krew w żyłach, ale nie było jej ciepło z tego powodu, tak przyjemnie, ona wrzała, była wściekła. Miała wrażenie, że gdyby było to w ogóle możliwe, płyn krążący w jej krwiobiegu zacząłby zwyczajnie bulgotać. Nie mogła w ogóle uwierzyć w to, co się stało, tej całej sytuacji, jakiej była świadkiem. Bawiła na wyspie niedługi czas. Zaczęła się już na niej odnajdować, ale to jeszcze niczemu nie dowodziło. Uwielbiała być w centrum uwagi, nie kryła tego nawet sama przed sobą, ale nie tego typu uwagi pragnęła. Nie takiej, jaką zagwarantowali jej mieszkańcu osady. Strażniczka… a właśnie! Otóż już nie! Osadnicy się zmówili, chcieli zrobić jej na złość. Jako w ogóle mogli wybrać ją na dyktatorkę. Wcale a wcale nie czuła się na chęciach, ani w mocy piastować ten urząd. Na litość boską, ona była dziewczyną z lasu, zawsze sama, nie miała pojęcia, jak przewodniczyć wiosce, ani rozwiązywać ich problemy, tym bardziej w takim miejscu. Jak miała to zrobić? Była przekonana, że Bobby poradziłaby sobie sama tysiąc razy lepiej, niż ona mając pod sobą cały tabun ludzi. To było bez sensu, nie chciała tego, ale nie mogła też nie robić niczego. Chcąc nie chcąc była częścią tej społeczności i musiała zrobić wszystko by ich wesprzeć, a jako dyktatorka miała znacznie większy wachlarz opcji. Musiała być aktywna, choć co jakiś czas przebiegała jej przez głowę myśl, by zrobić tak, aby już nigdy nie zechcieli jej wybrać. Kuszące, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Niestety.
Ostre promienia słońca raz po raz przetaczały się po ostrzu noża sunącym po kawałku drewna, zbierając kolejne lekko zakręcone wióry. Musiała się uspokoić, oczyścić głowę z tych wszystkich myśli, zastanowić się i zabrać do obowiązków. W takich chwilach jak ta lubiła rzeźbić, nadawać kawałkowi drewna zupełnie nowe życie. Cóż z tego, gdy róży noża z każdym pociągnięciem stawały się coraz agresywniejsze. W jej obecnym stanie wychodziło jej jedynie struganie osinowych kołków.
Bujała się na małym stołku, opierając stopę o ząb muru, na którym czatowała. Ciężko było jej się skupić na czymkolwiek, tym bardziej, gdy wszystko doprowadzało ją do szewskiej pasji. Parne słońce oślepiało, atakują prosto w oczy, nie miała ochoty, nawet podnosząc wzroku znad pobudki, by rozejrzeć się po okolicy. Mimo to zmuszała się co jakiś czas. Prażone powietrze znacząco ograniczało oddech, co w żadnym wypadku nie pomagało jej ochłonąć. Nawet ptaki wydawały się mniej zainteresowane trajkotaniem w taki dzień. Z pewnością kryły się w błogim cieniu, którego strażniczce było tak brak. Miała wrażenie, że zaraz się roztopi, a zdjęła już praktycznie wszystko, co miało społeczne przyzwolenie zdjąć. Tym bardziej modyfikacja, jakiej została poddana, nie ułatwiała uspokojenia się, była podminowana. Wydawało się, że wystarczyłoby, żeby słońce zaświeciło pół stopnia mocniej, by u kobiety doszło do samozapłonu. Miała już dość.
— Eris! — usłyszała za sobą męski głos.
Odwróciła się jakby z nadzieją na dźwięk własnego imienia, która rozpłynęła się jak poranna mgła, widząc, że osobą, do której ów przyjemny baryton należał, był członek rady. Momentalnie delikatny uśmiech zniknął z jej twarzy, czując, że jej nowe obowiązki doścignęły ją szybciej, niżby tego chciała. Spojrzała nieco jeszcze zaboczona na biedaka, na kolejnego biedaka, którym wyręczył się Cedrick, by samemu nie musieć ruszyć zadka. Nie znosiła go, od pierwszego wejrzenia, a wizja spotkania z nim w kontekście rozwiązania zaistniałego nagle problemu, wcale nie nastrajała ją do pędzenia w podskokach do siedziby rady. Najchętniej odesłałaby nieszczęsnego posłańca tym samym kopniakiem, jakim zrobił to zapewne przewodniczący, sądząc po minie mężczyzny, z wiadomością pełną pokory i szacunku „spierdalaj”. Było w końcu dwóch dyktatorów, choć w przeciwieństwie co Cedricka, Bobby wydawała się miła i z pewnością otrzymała już własne zadanie. Z trudem powstrzymała się, by nie wprowadzić w życie swojej małej fantazji. Opanowała się, biorąc głęboki wdech:
— Już idę! — odkrzyknęła, wychylając się do członka rady.
Zgodnie z zapowiedzią porzuciła wszystko, czym zajmowała się do tej pory. Wyrzuciła drewienko w las, częściowo rozładowując część negatywnych emocji.
W trzech susach zbiegła po koślawych kamiennych stopniach. Na ostatniej prostej potykając się na krzywiźnie, co niemal przypłaciła utratą przednich zębów, gdyby nie czekający na kole mężczyzna, na którego wpadła. Pośpiesznie odsunęła się od niego, powagą kryjąc wątły pąs, dziękując za pomoc. Poprawiła nerwowo kremową… nie miała na sobie tuniki. Poprawiły pasy i przytwierdzoną doń broń. Rozebrała się z gorąca i z tego wszystkiego nie zabrała ubrać. Było jej głupio, mimo wszystko nie miała zamiaru paradować po osadzi pół nago, normalnie nie miałaby z tym problemu, ale z nowo nabytym tytułem czuła się na tyle nieswojo i dziwnie, że odczuwała jakiś dziwny przymus. Dodatkowo cała ta sytuacja z potknięciem, nie dość, że ją zawstydziła, to jeszcze bardziej rozzłościła. Nie chciała, żeby ktoś z rady miał ją za nieporadną, tak czy siak rola strażnika także była odpowiedzialna.
Westchnęła cierpiętniczo nad własną głupotą. Bez słowa niepewnie wskazała palcem na mur, chcąc dać do zrozumienia posłańcowi, że za moment wróci. Równie szybko co zbiegła z powrotem wspięła się na mur. Z prędkością światła ubrała koszulę i znów pojawiła się przy mężczyźnie.
— Więc o co chodzi? — podjęła, chcąc wymazać tak ze swojej, jak i jego pamięci ostatnią scenę.
— Właśnie nie do końca wiadomo — przyznał niepewnie. Jak tak mu się teraz przyglądała, tym delikatnym rysą twarzy, niewysokiemu wzrostowi i ogólnie mizernej sylwetce, nawet się nie dziwiła Cedrickowi, że zrobił z niego popychadło. Mężczyzna w ogóle nie sprawiał wrażenia zdolnego do walki o swoje, a mimo że było jej go szkoda, to nie miała zamiaru się wtrącać. To w końcu była męską sprawą, honoru. — Wiemy tylko tyle, że giną leki. Trzeba coś z tym zrobić.
Białowłosa doskonale wiedziała, co to znaczy. Medykamenty były na wyspie towarem luksusowym. „Raj” nie szczędził wszelakich środków, by utrudnić im życie. Większość potrzebnych składników była bardzo trudnodostępna, na dodatek znajdowały się w bardzo niebezpiecznych miejscach. Zdążyła się już o tym przekonać, kilkukrotni była wysyłana na takie misje jako obstawa dla różnych zielarzy i medyków, zbierający je. Zdarzało się niestety, że wracała z takich wypraw sama, lub tylko z fragmentem nieszczęśnika. W końcu przestano ją angażować w takie akcje. Podejrzewała, że właśnie z tej przyczyny, że nie była w stanie zapobiec ich śmierci. To nie była jej wina, starała się, ale nie miała zamiaru dyskutować, być może powód był inny, ale raczej nigdy się tego nie dowie i chyba nawet wolała, by pozostało to tajemnicą.
Tymczasowa dyktatorka jedynie przytaknęła, przyśpieszając kroku. Po zaledwie kilku krótkich minutach dotarli do miejsca, w którym składowano leki. Chata medyka znajdowała się dość charakterystycznym punkcie miasta. Magazyn znajdujący się wewnątrz domu był w zasadzie dostępny wyłącznie dla lokatora, który strzegł go niemal cały czas.
— I co myślisz? — spytał mężczyzna, gdy tylko stanęli u progu magazynu.
Przez myśl strażniczki przeszło tylko jedno „żebyś zamknął ryj i pozwolił mi się skupić, nie jestem sherlockiem Holmesem”. Potrzebowała znacznie więcej czasu, by przyuważyć potencjalne wskazówki i zbudować jakąkolwiek teorię wokół tej sprawy.
— Od kiedy znikają te leki? — spytała po chwili, bezradnie wpatrując się w stanowczo zbyt duże braki, niż myślała się spodziewać. — I co to za leki?
Kobieta spojrzała pytająco na członka rady, ten zaś na stojącego obok medyka.
— Nie wiem dokładnie — przyznał miękkim, acz przejętym głosem. — Początkowo zdawało mi się, że zwyczajnie zapominałem, że wydałem część zapasów. Nie przypominałem sobie jednak, by ostatnio któremuś z osadników stało się coś poważnego.
— „Poważnego”? — powtórzyła białowłosa, jakby nie rozumiejąc tego słowa.
— Tak — przytaknął, kontynuując: — Zaczęło się to chyba jakiś tydzień temu. Normalnie wszyscy wiedzą, gdy coś się stanie. Pamięta pani, by w ciągu ostatnich kilku dni, ktoś był poważnie ranny? — pokręciła przecząco głową, nie spuszczając zimnych tęczówek z medyka. — No właśnie, a znikają same leki przeciwbólowe i pomagające w walce z głębokimi ranami. Przeciwkrwotoczne czy antybiotyki. Jednego dnia zniknęły też trzy przeciwzapalne.
— Więc to nie mógł być nikt z naszych — stwierdziła, krzyżując ramiona na piersi. — W razie konieczności przecież sam podajesz leki — tym razem obaj mężczyźni przytaknęli. — Dobra — rzuciła bardziej do siebie, biorąc głęboki wdech. Nie mogła się powstrzymać przed krótkim masażem skroni, już miała dość tego zadania. — Więc kto?
— Starałem się złapać tego złodzieja — podjął medyk po przedłużającej się ciszy. — Siedziałem po nocach, czekając w ukryciu.
— A mimo to i tak znikały?
— Tak.
— W ciągu nocy? — dopytywałam, choć medyk wyraźnie był już lekko podirytowany całą tą sytuacją. Wydawał się delikatnie zły jej wścibstwem, zupełnie jakby w oczy usłyszał podejrzenie.
— Nie wiem, chyba z samego rana, gdy wychodziłem dosłownie na chwilę — odparł, przeczesując wysmukłą dłonią półdługie włosy.
— Wychodziłeś?
— Yhym — mruknął, patrząc kobiecie w oczy.
— Myślę — wtrącił posłaniec. — że…
— Możesz iść — przerwała białowłosa.
— Ale…
— Idź, przeszkadzam mi — mruknęła sama podirytowana postawą medyka.
Przez jego zachowanie faktycznie zaczęło go podejrzewać. Nie mogła tylko znaleźć choćby najbardziej błahego powodu, by usprawiedliwić to wszystko. Miał przecież najlepszy dostęp do leków z wszystkich osadników, a jego jedynym obowiązkiem było dbanie o zdrowie i życie mieszkańców wioski. Po co miałby wykradać leki, chyba że…
— D-dobrze, już dobrze — rzuciła członek rady. — U musisz się unosić, wystarczyło zwyczajnie powiedzieć — odwrócił się na pięcie i wyszedł.
No świetnie, teraz będzie się na nią boczył przez najbliższe kilka dni. Tylko tego brakowało jej do pełni szczęścia. Gdy to wszystko się skończy, chyba pójdzie na łąkę nazrywać mu bukiet polnych kwiatów. Westchnęła ciężko, biorąc się pod boki, jeszcze chwila i nie wytrzyma. Zwyczajnie kogoś zamorduje.
— Na razie wystarczy — stwierdziła jakby nieobecnie. — Przyjdę jeszcze, może coś znajdę, jakiś ślad, nie dotykaj proszę niczego — dodała po chwili, uprzedzając cisnące się na usta medyka pytanie.
Wróciła do swojej siedziby na drzewie. Ciężko padła na łóżko, nie wiedząc co począć z tym wszystkim. To było jakieś dziwne. Wszystkie myśli, jakie naszły ją w magazynie, wydawały się na jakimś etapie całkiem pozbawione sensu. W dodatku sam opiekun magazynu… Jego zachowanie nie dawało jej spokoju. Nie znała go na tyle dobrze, by stwierdzić, że było to normalne zachowanie czy naprawdę miał z tym coś wspólnego. W końcu osadnicy nie mieli powodów, by kraść medykamenty, gdy potrzebowali, zwyczajnie je dostawali. To musieli być samotnicy, ale z drugiej strony wioska byłą strzeżona dzień i noc. Nie było szansy, by któryś się prześlizgnął.
Wiedziona nieznośną bezradnością, jak mała dziewczynka, która wpadła w szał, zaczęła uderzać nogami i zwiniętymi w pięści dłońmi w materac warcząc przy tym, jak wilczyca. Nie mogła tego znieść, jak niby miała rozwiązać ten problem? To było bez sensu, kompletna abstrakcja.
Roztrząsając problem, nawet nie spostrzegła, gdy zapadła w sen. Od jakiegoś czasu miała problemy z zaśnięciem, więc tych kilka godzin okazało się zbawienne. Obudziła się dopiero późnym wieczorem. Otwierając oczy, miała wrażenie, że zaraz przeniesie się na tamten świat. Sen niewątpliwie pomógł, ale ciała domagało się jeszcze kilku minut. Dopiero po chwili do jej uszu dotarło poruszenie. Zaciekawiona wyjrzała z chaty. Kilka osób biegło w stronę bramy, krzycząc o jakimś rannym.
— Cholera! — warknęła pod nosem.
Przecież miała jeszcze wartę, a ona zasnęła. Miała nadzieję, że był to zwykł wypadek i jej opuszczenie stanowiska nie wyjdzie na jaw. Sama nie wiedziała, kiedy odpłynęła, nie zrobiła tego specjalnie. Magazyn! — przeszło jej przez myśl. To zamieszanie i brak warty było idealną okazją dla złodzieja. Ruszyła biegiem w kierunku chaty medyka. Musiała się tam zaczaić i poczekać na apasza.
Gdy już miała wbiec do środka, boleśnie odbiła się od czegoś. Upadłą na ziemię z całym impetem. W pierwszym momencie nie miała pojęcia, co się właściwie stało. Medyka powinno już nie być. Z głuchym jękiem otworzyła oczy, trzymając się za obolałą głowę. Wtedy też dostrzegła mężczyznę, blondyna. Nie przypominała go sobie. Samotnik! — zawyrokowała. — złodziej. To musiał być on. Mężczyzna jednak znacznie szybciej niż strażniczka podniósł z podłogi. Z przerażeniem na twarzy zebrał leki, które upuścił podczas upadku. Łapiąc dwie pierwsze leprze fiolki, wybiegł z chaty.
— Nie tak szybko! — warknęła kobieta, w ostatnich chwili łapiąc samotnika za kostkę.
Blondyn ponownie wylądował na ziemi, wypuszczając z dłoni leki. Białowłosa przetoczyła się na brzuch, silnym ramieniem przyciągając do siebie draba. Nie przeciągnęła go nawet centymetra, gdy ten kopnął ją w twarz. Krzyknęła z bólu, puszczając nogę. Cudem przemogła nagłe zawroty głowy, równo z samotnikiem podrywając się z ziemi. Wstając, zatoczyła się, z ledwością utrzymując na nogach. Nie miała zamiaru pozwolić mu uciec. Rzuciła się przed siebie, łapiąc w żelazny uścisk kolana uciekiniera. Oboje wtóry raz padli w trawę. Przez chwilę dyktatorka trzymała mocno, nie chcąc pozwolić mu się uwolnić. Dopiero po chwili spostrzegła, że ten nawet nie próbował. Zdziwiona ostrożnie podciągnęła się nieco wyżej. Młody mężczyzna leżał jak długi całkiem pozbawiony świadomości po uderzeniu głową w kamień. Eris westchnęła cicho jakby z ulgą. Podniosła się, delikatnie, acz energicznie potrząsając głową, chcąc przywrócić resztkę umykającej i jej trzeźwości umysłu. Siedząc na udach apasza, odpięła jeden z pasów na biodrach. Wprawnie związała nim ręce złodziejaszka.
— C-co się stało? — mruknął tamten, powoli otwierając oczy.
— Złapałam cię draniu — oznajmiła z dumą.
— Co! — otrzeźwiony jej słowami, zaczął się wyrywać.
Odwrócony gwałtownym ruchem, podniósł na nią spanikowane niebieskie oczy. Widocznie nie miał pojęcia co zrobić w tej sytuacji.
— Czemu kradniesz? — podjęła, łapiąc go za fraki pod szyją. — Gadaj! — potrząsnęła nim stanowczo, dając tym samym do zrozumienia, że nie jest osobą cierpliwą, ani specjalnie wyrozumiałą. Stanowczo lepiej dla niego będzie, jeśli od razu zdradzi całą prawdę.
— Przepraszam! — krzyknął, odwracając głowę ze szczelnie zaciśniętymi powiekami.
— Dlaczego?!
— Pomóżcie, mój przyjaciel… To dla niego… Ranny, ranny jest… pomóżcie! On jest ranny… złe… ranny… — jęczał, nadal nie mogąc zdobyć się, by spojrzeć na strażniczkę.
Ranny przyjaciel? Eris puściła chłopaka, sadzając go na trawie.
— Pani? — usłyszała głos medyka.
— Złodziej — ucięła, spoglądając na opiekuna magazynu. — Zawołaj do mnie strażników.
Mężczyzna przytaknął tylko, po chwili jego sylwetka zniknęła w półmroku, podobnych jej czarnych kształtów. Nie minęło kilkanaście minut wypełnionych prośbami i błaganiami samotnika, gdy strażnicy zgromadzili się dookoła kobiety i więźnia. Większość ludzi na czele z medykiem zdawała się poruszona słowami blondyna, który w dalszym ciągu prosił o pomoc dla przyjaciela. Eris miała już jednak osąd.
— Warty mają być wzmocnione — nakazała, przebiegając wzrokiem po zgromadzonych. — W dodatku jedna warta w magazynie, ma być cały czas chroniony.
— Co ze mną? — zaskamlał związany. — Pomożecie?
— Nie — rzuciła sucho kobieta, odpinając pas z jego nadgarstków. Rozumiała jego motywacje, ale kara musiała być. — Było przyjść i poprosić — mruknęła surowo, podnosząc się z fiolkami w dłoni. — Wyrzućcie go.
Weszła do magazynu, by odnieść medykamenty. Stając jednak przy jeden z szafek, wsparła się na półce. Złapała się za pierś, czując przenikliwy ból i żal. Nie mogła na to pozwolić, nie mogli kraść, a jednak czuła się okropnie ze świadomości, że prawdopodobnie właśnie wydała na kogoś wyrok śmierci. Kucnęła, czując słabnące nogi. Oddychała głęboko, próbując się uspokoić. Właśnie dlatego nie chciała obejmować tego stanowiska. Jednym było przewodzenie wiosce tak, jak należy, a czym innego postępowanie zgodnie z własnym sumieniem.
— Nie martw się, dobrze pani postąpiła — uniosła błędne oczy na medyka.
— Chyba sam w to nie wierzysz — odparła, biorąc kolejny hałst powietrza.
Mężczyzna spuścił wzrok.

 3PD + 2PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz